Problem indiański istniał w Polsce ludowej i był to problem palący. Jeśli ktoś nie wierzy, niech pogrzebie w prasie młodzieżowej z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i zobaczy ile tam jest artykułów poświęconych czerwonoskórym. Niech zrobi jakąś kwerendę i zobaczy ile książek o Indianach napisano w czasie istnienia Polski ludowej. Napisano – podkreślam – nie – przetłumaczono z angielskiego. To ważne ponieważ określa funkcję tego rodzaju literatury i publicystyki w tamtym czasie.
Zanim zacznę omawiać te kwestię opowiem anegdotkę z tamtych czasów związaną z Indianami. Otóż w najbardziej ponurych latach tuż po stanie wojennym, otwarto w naszym mieście prywatny antykwariat. Było to zaskoczenie, bo miasta do 20 tysięcy mieszkańców nie miały w tamtym czasie takiego luksusu jak antykwariaty. Była księgarnia, był mięsny, kilka monopolowych i meblowy, antykwariatu nie było – przeważnie. U nas jednak był.
Antykwariat mieścił się w ponurej kanciapie z wejściem od ulicy. Rezydował tam zionący alkoholem, wielki i czerwony na twarzy pan imieniem Tadeusz. Nie miał on jednak ani jednej cechy, które mogłaby go zbliżyć do mickiewiczowskiego bohatera. Nie był chyba także znawcą książek. Stosy przeróżnych publikacji zalegające na półkach w jego antykwariacie podpisane były w najprzeróżniejszy sposób. Była tam na przykład półka z napisem: literatura polska. Była także literatura rosyjska. Zaraz pod nią była literatura kowbojska, a trochę na lewo wcale obszerna półeczka z napisem: literatura indiańska. I tym się dziś będziemy zajmować.
Były w PRL różne przymiarki do tej literatury indiańskiej i różne próby zainteresowania nią młodzieży. Z mojej pamięci wyłaniają się najpierw grube książki Nory Szczepańskiej, „Dziki Anda”, „Biali Indianie” i inne. Nie przeczytałem żadnej, bo Nora Szczepańska była historykiem i miała taki warsztat. Dzieciom to się nie mogło podobać, było za długie, zbyt szczegółowe, bohaterowie byli mało wyraziści i nie odróżniali się jeden od drugiego. Dopiero kiedy książki o Indianach zaczął Pisać Alfred Szklarski autor serii o Tomku wszystko się zmieniło. Jego wydana po raz pierwszy w końcu lat siedemdziesiątych trylogia indiańska była książką co się zowie. Był tam wartka akcja, mnóstwo bohaterów, którzy mordowali swoich wrogów nożami, były obrazki, a nawet przypisy, bardzo obszerne i przyzwoicie zrobione. Wydanie także było dobre, z płóciennym grzbietem. Podobała mi się tak trylogia szalenie i czytałem ją mnóstwo razy. Dziś już po nią nie sięgam, nie czynię tego od czasu kiedy dowiedziałem się, że Alfred Szklarski nigdy nie był w Ameryce, on tylko siedział w bibliotece miejskiej w Katowicach i tam zbierał informacje do swoich książek. Dla dorastającego już młodzieńca jakim byłem, gdy mnie o tym poinformowano, był to poważny cios.
Mniej więcej w tym samym czasie zaczęły ukazywać się na rynku książki człowieka nazwiskiem Longin Jan Okoń. To także była trylogia opowiadająca o walkach plemienia Shaweene o tereny nad rzeką Ohio. Bohaterem tych książek był Tecumseh, postać rzeczywiście wybitna i jeden z najbardziej znanych Indian na świecie. Te książki także lubiłem, ale emocje zawarte w warstwie psychologicznej tej powieści wydawały mi się mało przekonujące. W latach osiemdziesiątych książkę o Indianach napisał Arkady Fiedler, była to skręcona z jakichś skrawków historia wojownika z plemienia Nez Perce imieniem Biegnący Łoś opowiadająca o próbie przedostania się do Kanady, jaką to plemię podjęło w późnych latach siedemdziesiątych XIX wieku. Bohaterem opowieści był wódz Józef, postać wybitna i znana w amerykańskiej historii. Książka ta została odpowiednio wcześniej zapowiedziana w gazecie „Świat młodych” przez co zniknęła potem z księgarń właściwie jednego dnia. Ja także ją kupiłem.
Dokładnie również pamiętam moment kiedy wydano pierwszą chyba w Polsce książkę o Indianach autorstwa Amerykanina. Była to legendarna już dziś „Indiańska historia amerykańskiego zachodu” – tak brzmiał podtytuł. Tytuł zaś był wielce wymowny i brzmiał: „Pochowaj me serce w Wounded knee”. Wszyscy wiemy co się stało pod wzgórzem „Zranionego Kolana”, nie trzeba więc tłumaczyć tego tytułu. Autorem tej publikacji był człowiek nazwiskiem Dee Brown. Książka ta pojawiła się na rynku w czasie kiedy do sklepów ustawiały się najdłuższe kolejki, kiedy nie było literalnie i absolutnie nic w tych sklepach, a w księgarniach kupić można było jedynie dzieła Lenina w twardej oprawie i Mickiewicza w miękkiej. Rzecz została zapowiedziana przez jakiegoś wąsacza w kamizelce, który w telewizji prowadził program o książkach i ja z miejsca popędziłem do biblioteki jak kto głupi, zapytać czy nie mają może tej książki. Pani popatrzyła na mnie jakbym ją zapytał czy banany przywieźli i pokręciła ze spokojem głową. Kilka dni później okazało się, że książka przyszła do naszej małej wiejskiej biblioteki, a mnie to wcale nie zdziwiło. Uważałem, że to naturalne i właściwe. Kiedy po latach kupiłem sobie po latach książkę Browna doznałem lekkiego rozczarowania. Jest to typowa historyczna chałturka, być może napisana na zamówienie, chałturka jakich wiele wydaje się w USA, na różne potrzeby i okazje. Być może wtedy – 30 lat temu tak nie było, być może było to na rynku amerykańskim coś nowego? Nie wiem? Wtedy mi się podobało, dziś właściwie też, ale mam wrażenie, że w sieci są lepsze rzeczy na ten temat.
W latach 90-tych także wydawano książki o Indianach, ale nikt się nimi specjalnie nie interesował. Wydano „Małego Wielkiego Człowieka” Thomasa Bergera, powieść zupełnie wspaniałą, według której nakręcono dość przeciętny film. Powieść ta drukowana była najpierw w odcinkach w tygodniku ITD. prowadzonym wtedy – o ile się nie mylę – przez Aleksandra Kwaśniewskiego.
We wszystkich tych książkach przedstawiano amerykańską historię jako ciąg nieustających rzezi i pogromów ludności indiańskiej, pokazywano bestialstwo żołnierzy i szlachetność wojowników. Płycizna tej narracji nie raziła mnie wtedy zupełnie, taki był odbiorca i polscy pisarze biorący się za „literaturę indiańską” podporządkowywali się jej zupełnie. Nikt od tych ludzi nie oczekiwał zresztą niczego więcej. Wiadomo było, że książki przechodzą przez cenzurę, a ich funkcja jest dokładnie określona – odwrócenie uwagi ludzi młodych od własnej historii, własnej literatury, szczególnie tej najnowszej. To się nie udało, być może dlatego, że ludzie piszący owe książki mieli jednak jakiś talent, a talent nie może kłamać, nawet jak bardzo chce. To się po prostu nie uda. Dlatego właśnie propagandyści są – wszyscy jak jeden – grafomanami. Poza tym w niektórych z tych książek – w tych o Tecumsehu, na przykład – jednym bohaterów był Polak, emigrant poinsurekcyjny. To było istotne dla odbiorcy, choć wydawało się nieco naciągane. Inne zaś napisane były tak, że emocje, które wzbudzały człowiek przenosił z miejsca na prawdziwe życie i – ja nie, bo u nas tego nie było, ale inni tak – widząc czołgi na ulicach od razu kojarzył je z kawalerią amerykańską niszczącą obóz Czejenów nad Piaskowym Strumieniem. Tak to było i cały ten kretyński pomysł z wprzęgnięciem Dzikiego Zachodu w służbę nieśmiertelnych ideałów rewolucji paździerzowej spalił na panewce.
Zepsucie tej legendy i dorobienie jej gęby nie udało się nawet w warstwie fabularnej. Oto przez długi czas ukazywały się w Polsce książki autora nazwiskiem Wiesław Wernic. Był ten pan jakimś prominentnym członkiem SD i pozwolono mu pisać te książki z różnych względów, o których nie wiem i jednego, o którym wiem – jego syn wyemigrował do Kanady przez co pan Wernic umieścił akcję swoich powieści – większości z nich – w Kanadzie właśnie. Bardzo wielu rzeczy można było się dowiedzieć z tych książek, bo były one zaopatrzone w przypisy, co dziś wydaje się po prostu nie do pomyślenia. Kowbojskie historie z przypisami. Były to jednak czasy, kiedy ludzie traktowali swoją pracę poważnie, wydawnictwa zatrudniały redaktorów, których celem było pomóc autorowi, a nie zniszczyć go i wyszydzić. W książkach Wernica są bardzo plastycznie nakreślone postaci bohaterów, o dziwo – są to przeważnie mężczyźni, których łączą więzy przyjaźni. Kobiet – o ile pamiętam – nie ma tam wcale. Było to dla mnie w tamtych czasach dość wiarygodne i lubiłem to czytać także dlatego, że Królewska Kandyjska Policja Konna nie miała żadnych morderczych zapędów wobec Indian.
Najlepiej jednak swoją misję na odcinku indiańskim pełniła telewizja. W latach siedemdziesiątych pokazywali nawet w teleferiach serial, w którym występował dobry Jankes. Serial ten nazywał się „Złamana strzała” i opowiadał niełatwą historię porozumienia pomiędzy Apaczami z grupy wodza Cochise’a a władzami stanu Arizona, wtedy jeszcze – terytorium Arizona. Chodziło o władze wojskowe, które reprezentował dobry jankes „Czerwona Broda” Tom Jeffods. Serial ten był serialem prawdziwym, to znaczy nie było tam nachalnej propagandy, no i był to serial amerykański, a nie enerdowski czy jugosłowiański jak to się czasami zdarzało. Przestali puszczać ten serial pod koniec lat siedemdziesiątych, nie wiem dlaczego. Może nie spełniał pokładanych w nim nadziei, a może trzeba było coś za jego emisję zapłacić.
Na „Winnetou” do kina nie chodziłem, to było poniżej mojej godności. Nie chodziłem także na filmy z Gojko Miticiem i na produkcje enerdowskie opowiadające o życiu Indian nad Wielkimi Jeziorami. Przez długi czas za to wierzyłem w człowieka imieniem Sat-Okh czyli Długie Pióro. Pan ten naprawdę nazywał się Stanisław Supłatowicz i był marynarzem. Dla potrzeb telewizji przebierał się jednak w wielki wodzowski pióropusz, podnosił w górę rękę i mówił do kamery z wielką powagą – howgh, witam moich białych braci. Prezentowany był ów człowiek zwykle w programach prowadzono przez redaktora Krzysztofa Surgowta, dziś zarządzającego jakąś spółką medialną, a wtedy harcerza telewizyjnego, który przybliżał młodzieży różne egzotyczne tematy. Jego właśnie gościem był Sat-Okh.
Wódz twierdził, że jest pół Polakiem pół Indianinem z plemienia Shawnee. Urodził się nad Wielkim Jeziorem Niedźwiedzim w Kanadzie, a tuż przed wojną przybył wraz ze swą matką do Polski. Matka wodza była Polką, zesłaną w 1905 na Sybir. Uciekła stamtąd na Alaskę, a potem do Kanady i tam poznała wodza Indian Shawnee, którego poślubiła. W 1920 roku urodził im się syn.
Wódz był w tej swojej opowieści tak wiarygodny, że słuchałem go zawsze z rozdziawioną buzią. W domu była również jego wspomnieniowa książka pod tytułem „Ziemia słonych skał”. Książki tej nie przeczytałem chyba nigdy, była tak źle i beznadziejnie napisana. Nie nadawała się do niczego po prostu. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nic nie mówiono o tym co wódz robił w czasie okupacji. Później pojawiły się informacje, że był żołnierzem AK, że miał pseudonim „Kozak” (jakżeby inaczej), że uciekł do lasu wprost z transportu do Oświęcimia. Być może tak było, nie wiem.
Wiem jednak, że kobieta wywieziona w 1905 na Syberię mogła z niej wrócić do Polski znaną zesłańcom trasą przez Japonię, bez potrzeby zahaczania o Alaskę i Kanadę. A nawet jeśli się tam znalazła to wątpliwe jest by z miasta portowego trafiła gdzieś do lasu, w którym rzekomo mieszkali ostatni dzicy Indianie w Kanadzie. Jeśli zesłano ją w 1905 to musiała mieć wtedy jakieś 18-20 lat. Syna urodziła 15 lat później po wielu tarapatach i życiu w warunkach gorzej niż ciężkich. Wątpliwości można mnożyć, ale po co. Wódz się bardzo podobał. Przeżył komunę i zmarł niedawno jako zasłużony działacz i honorowy przewodniczący Towarzystwa Przyjaźni Polsko Indiańskiej.
Zdarzały mu się różne lapsusy, kiedyś powiedział, że jest wnukiem Tecumseha, który zginął co prawda nad Ohio, ale jego plemię zostało przez Brytyjczyków przesiedlone do północnej Kanady i tam wiodło szczęśliwy żywot, wśród niebotycznych sosen smaganych wichrem. W tych groźnych i pięknych okolicznościach przyrody przyszedł na świat Sat-Okh – syn wodza plemienia Shawnee. Jest to oczywiście bzdura, w latach dwudziestych nie było już w Kanadzie żadnych dzikich Indian, a to wskutek intensywnej działalności kompanii handlowych, dzięki którym żadne szanujący się kanadyjski Indianin nie ruszał się do lasu bez zapałek.
Wódz na starość zyskał sobie wielki szacunek młodzieży, znacznie większy niż wtedy gdy był gwiazdą telewizji. Zajmował się ekologią, wyrabiał pamiątki indiańskie i jeździł na różne zloty. Wydawał też książki, które jeśli o mnie chodzi, nie nadawały się do czytania. Ludzie go kochali, a jego kreacja – życiowa rola – zasługuje moim zdaniem na coś więcej niż ten skromny tekst, na więcej niż te tandetne wzruszenia jego obrońców i wyznawców. Zasługuje na artystę prawdziwego. Być może wódz się kogoś takiego doczeka. Nie jest przecież łatwo – pochodząc z Radomia – udawać przez całe życie wojownika Shawnne, w dodatku w sytuacji kiedy władze telewizji upierają się, by występować przez kamerą w stroju znanym jedynie plemionom prerii, czyli w tym cholernym pióropuszu, którego przecież żaden poważny wojownik Shawnee nie wciągnąłby na łeb, z obawy by nie zaczepić się tym o jakieś krzaki. Nad Ohio, tak jak i w północnej Kanadzie rosną przecież lasy. Nie ma tam prerii.
Inne tematy w dziale Kultura