coryllus coryllus
863
BLOG

Historie amerykańskie. Rodzina Joe'go

coryllus coryllus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 74

W niektórych środowiskach, szczególnie żydowskich, krąży taka oto legenda: w 1940 roku na parowcu płynącym z Anglii do Ameryki płynął rabin z Lubawy, Israel Jacobson, wraz z sześcioma uczniami ze swojej jesziwy. Na tym samym statku, na górnym pokładzie dla VIP-ów, siedział wygodnie rozparty w fotelu ambasador prezydenta Roosvelta przy Dworze św. Jakuba, Joseph Patrick Kennedy. Modlący się głośno Żydzi psuli mu humor. Poprosił więc kapitana, aby zakazał rabinowi z Lubawy odprawiać nabożeństwa. Israel Jacobson spojrzał tylko w kierunku górnego pokładu i cicho wymówił jakieś słowa. Od tamtej pory życie Josepha Kennedy’ego i jego rodziny nie było już takie, jak przedtem.

 

W życiu często, choć nie zawsze, bywa tak, że ludzie obdarzeni rzadkimi włosami, krzywymi ponad wszelkie prawdopodobieństwo nogami i zębami zachodzącymi jeden na drugi, że tacy ludzie właśnie koniecznie chcą być duszą towarzystwa. Nie inaczej były w przypadku Josepha Patricka Kennedy, potomka irlandzkich emigrantów, który zostawił daleko za sobą irlandzką nędzę, pijaństwo i upokorzenie po to, by zostać jednym z najbardziej wpływowych ludzi Ameryki. Człowiekiem, z którym prezydent Franklin Delano Roosvelt liczyć się musiał, czy mu się to podobało, czy nie. Ambicje Joe’go były odwrotnie proporcjonalne do możliwości ich realizacji na normalnej drodze. Co to znaczy? Chodzi o to, że Joseph nigdy nie miałby szans na polityczno-towarzyską karierę. Po pierwsze - był Irlandczykiem, a dla takich nie było miejsca w wytwornym towarzystwie białych, anglosaksońskich protestantów. Po drugie - był brzydki, zęby miał co prawda w porządku, ale wystarczyło zobaczyć, jak chodzi, żeby zwątpić w grawitację. Po trzecie - Joe nie mówił w żadnym obcym języku, nawet nie próbował. Po czwarte - jego maniery, dowcipy i system wartości rażąco kolidowały z tym, co reprezentowały „porządne amerykańskie domy”. A jednak! Joe Kennedy został tuż przed wybuchem II wojny światowej ambasadorem USA w najbardziej prestiżowym miejscu na Ziemi – w Londynie. Jak mu się to udało?

 

Zacznijmy od znajomości Josepha z Jimmim Roosveltem – synem prezydenta, nieudacznym sprzedawcą polis ubezpieczeniowych, pracownikiem sekretariatu ojca, osobnikiem wiecznie poszukującym łatwych kobiet i łatwego zysku. Joe pomagał Jimmiemu w interesach. Interesy Joego to był import szkockiej whiskey z Wielkiej Brytanii do Stanów. Ot i wszystko. Nie zagłębiajmy się w to, jakim sposobem Joe położył łapę na tym lukratywnym interesie i skąd w ogóle wziął się w polityce. Skupmy się na jego nominacji na ambasadora. Prezydent wszelkimi sposobami próbował wyperswadować Joemu to dziwactwo, powodowane chorobliwą ambicją i żądzą władzy. Podobno kazał nawet ściągnąć Joemu spodnie w gabinecie owalnym i obejrzeć w lustrze własne nieprawdopodobnie pałąkowate nogi.

- Jak będziesz wyglądał w spodniach zapinanych pod kolanem i we fraku, kiedy będziesz odbierał listy uwierzytelniające? – pytał prezydent

Na próżno – Joe miał to, co dzisiejsi pracownicy TVP określają jako „parcie na szkło”, on po prostu musiał pojechać do Londynu i już.

Rozległe interesy, które prowadził Joe, obejmowały także media, Joe nie był co prawda wydawcą, lubił za to, kiedy pisały o nim gazety, a te pisały o nim prawie codziennie. Dlaczego? A dlatego, że Joseph Patrick Kennedy opłacał redaktorów naczelnych i szeregowych dziennikarzy największych koncernów prasowych w USA. Na tym właśnie polegał biznes prasowy Josepha. Kiedy po rozmowie z ojcem-prezydentem Jimmi Roosvelt odwiedził Joego, by zakomunikować negatywną decyzję dotyczącą jego nominacji na ambasadora, zastał w jego gabinecie redaktora naczelnego jednego z wpływowych dzienników. Joe przyjął decyzję prezydenta ze zdenerwowaniem, był naprawdę roztrzęsiony; wydawało się, że przegrał. Następnego dnia jednak gazeta, której szef był świadkiem porażki Joego umieściła na pierwszej stronie informację o tym, że Joseph Patrick Kennedy „chłopak z Bostonu” został ambasadorem USA w Wielkiej Brytanii. „Było to dla niego wielkie zaskoczenie” – podała gazeta.

 

Roosvelt wściekł się, ale nie pozostało mu nic innego, jak wysłać Josepha do Londynu.

Jak bardzo chybiona była to nominacja pokazały najbliższe miesiące.

Joseph Patrick Kennedy był co prawda demokratą, ale nie uważał, żeby demokracja była najlepszym systemem organizacji społeczeństw. Kiedy patrzył w stronę rosnących w potęgę Niemiec, tylko utwierdzał się w tych poglądach. Wypowiadał wiele niepotrzebnych i bardzo pochlebnych słów dotyczących pana Hitlera, w listach doradzał prezydentowi, aby nie przejmował się Anglią i Francją, tylko zawierał osobne porozumienia z Rzeszą. Joe bał się także o swój mały handel wódeczką, wiedział, że wojna, wielka wojna, na pewno położy mu kres. Roosvelt traktował londyńską aktywność Joego jako niepotrzebny i szkodliwy ambaras, ale nie mógł go stamtąd po prostu odwołać.

Joe kochał silnych i pogardzał słabymi; sam siebie uważał za człowieka silnego, który radzi sobie w życiu. Jego poglądy dotyczące słabości i siły zmieniły się nieco, gdy nad Londyn nadleciały hitlerowskie samoloty. Amerykański ambasador w panice opuścił stolicę i wyjechał do wynajętej wiejskiej posiadłości „z dala od zgiełku wielkiego miasta”. Sprowadził tym samym na siebie dożywotnią pogardę Brytyjczyków. 

 

Spanikowany Joe wysyłał do Roosvelta list za listem błagając, by odwołał go z placówki. Roosvelt jednak, ze złośliwą satysfakcją odmawiał. Wyobrażał sobie, jak Joe biega po ogrodzie na swoich krzywych nogach i spogląda w niebo, przecierając okulary, próbując wypatrzeć niemiecki samolot. Joe jednak wrócił z Londynu. Jak mu się to udało? Zagroził prezydentowi, że w najbliższych wyborach każe Irlandczykom głosować na republikanów, którzy wyraźnie dystansowali się od obcej – europejskiej wojny. Roosvelt ugiął się. Odwołał Joego z Londynu, a ten poparł go w wyborach roku 1940. Demokraci wygrali. Po czym stało się coś, co można uznać jedynie za wpływ klątwy rabbiego Jacobsona. Joe Kennedy zaczął publicznie wygłaszać tezy jakoby demokracja w Ameryce była już skończona, a przyszłość świata leżała w systemach totalitarnych.

 

Dziennikarze, nawet ci którzy mu sprzyjali, pisali o tym z ochotą. Joe opowiadał głupstwa z pełną świadomością. Wiedział o bombardowanym Londynie, Dunkierce i innych atrakcjach, które pan Hitler z kolegami zafundowali Europie. Cieszył się ze swoich wypowiedzi i popisywał się przed rodziną, mówiąc coś w stylu: ale zadałem im bobu, nie? Słowem zachowywał się jak człowiek, który nie wiadomo jakim sposobem oszalał nagle i dobrowolnie kładzie kres własnej karierze politycznej. 1940 to koniec Josepha Patricka Kennedy, jako polityka. Inaczej, jak klątwą nie można tego wytłumaczyć. Na koniec dodajmy, że Joe był ojcem najpopularniejszego w XX wieku prezydenta Stanów Zjednoczonych.

 

Wyobraźcie sobie taką scenę: ogromne i ciemne tunele pod Nowym Jorkiem, każdy szelest brzmi jak huk, plątanina rur i kabli na ścianach i na wysokim sklepieniu. Słychać kroki. Grupka ciemno ubranych mężczyzn zmierza w kierunku podziemi hotelu Carlyale. Jeden z nich oświetla drogę latarką. Wszyscy z wyjątkiem jednego mają kapelusze. Ten z gołą głową to John F. Kennedy, prezydent Stanów Zjednoczonych. Mężczyźni odnajdują towarową windę w podziemiach hotelu i jadą na ostatnie piętro do apartamentów rodzinnych Kennedy’ego. Po co? Otóż po to, by pan prezydent mógł w spokoju i tajemnicy przed żoną zerżnąć jakąś przypadkowo zauważoną dziwkę.

Takie i podobne praktyki były stałym elementem życia w Białym Domu za czasów, gdy rezydował tam JFK. Agenci sprowadzali dla prezydenta kobiety, które nawet nie musiały wpisywać się do księgi wejść. Po prostu wchodziły. Prócz dziwek sprowadzanych, JFK utrzymywał dwie na miejscu, służyły do rozrywki w czasie, gdy pan prezydent zażywał kąpieli w basenie.

Oczywiście Ameryka wierzyła, że ten wspaniały, młody człowiek, którego wszyscy kochają i uważają prawie za boga, jest wcieleniem cnót, że żyje z żoną po bożemu, płodzi dzieci i służy państwu. Prawda wyglądała trochę inaczej. JFK rzeczywiście służył Ameryce, ale był nieodrodnym synem Joego, silnego człowieka, który radził sobie w życiu. Sam także uważał się za silnego człowieka i pogardzał słabymi. Wyglądało jednak na to, że słabi to wszyscy poza rodziną Kennedy. Słabi byli na przykład kubańscy emigranci, których pan prezydent wysadził na gołej plaży wprost pod ogniem karabinów Fidela i zapomniał dać im wsparcie lotnicze, słabi byli ci, którzy żyli pod rosyjskim butem w Europie wschodniej, świat był pełen słabych i nic nie znaczących istot, które nie mogły sobie pozwolić na każdą kobietę w każdych okolicznościach.

 

Kiedy pan prezydent wybierał się do stanu Teksas, coś dziwnego snuło się po jego głowie - myśli dotyczące ewentualnego zamachu na jego życie. Nie potraktował ich poważnie i kazał swoim ochroniarzom zdjąć z samochodu plastikową, ochronną kopułę. W Dallas, rozwydrzeni do granic możliwości, ochroniarze prezydenta zamiast go pilnować, poszli pić wódkę do knajpy dla bitników. Po wszystkim twierdzili, że wypili co najwyżej półtora kieliszka na głowę. Zapomnieli opowiedzieć, ile skrętów wypalili i ile kresek wciągnęli. Nikt ich zresztą o to nie pytał. Panowie z ochrony w nocy przed najsłynniejszym zamachem XX stulecia spali po pięć godzin. O tym co się stało, kiedy prezydencka kawalkada przejeżdżała obok składnicy książek szkolnych w Dallas, wiemy wszyscy. Wiemy także o tym, co działo się w trakcie śledztwa mającego odkryć prawdę.

 

Nie możemy jednakowoż zrozumieć, jak to się stało, że najważniejszy człowiek na Ziemi i najważniejsi na tej samej planecie agenci ochrony nie potrafili zapobiec zamachowi. Dlaczego w świecie targanym kryzysami prezydent USA zajmował się głównie seksem, dlaczego w ogóle ten człowiek, syn skompromitowanego i zidiociałego mitomana-przestępcy został prezydentem? Mieszkaniec Europy wschodniej nie może znać odpowiedzi na takie pytania.

Kennedy byli tym, co w Ameryce określa się mianem dynastia. Czyli według wykładni dzisiejszej psychologii nadmiernie rozrodzoną rodziną patologiczną, w której słabo wykształcone więzi emocjonalne i miłość zastępowane są przez ambicję, uzależnienia i terror. Wszystko to razem prowadziło do serii katastrof, które dziennikarze tłumaczyli rabinem z Lubawy, a psychoanalitycy kompleksami Edypa i kogoś jeszcze, nieistotne kogo.

Zbiorowa frustracja Kennedych przenosiła się z pokolenia na pokolenie z coraz gorszymi konsekwencjami dla kolejnych członków rodziny.

Kiedy JFK sprowadzał sobie dziewczyny na basen, w jego gabinecie bawił się mały chłopczyk – JFK junior. Kiedy widział ojca wołał na niego Pooh.-Pooh Head. Kiedy ten biedny chłopiec dorósł, musiał zapłacić za wszystkie błędy popełniane przez jego dziadka i ojca. Zapłacić życiem.

 

Nie wiem skąd w amerykańskich dynastiach wziął się pogląd, że syn powinien dorównywać we wszystkim ojcu, a najlepiej by go przewyższał. Ten upiorny i zabójczy dla wielu slogan słyszy się często w filmach dla kucharek. W czasach kiedy Kennedy byli u władzy, był on najbardziej rzeczywistą rzeczywistością i łamał kręgosłupy wielu nieszczęśliwym synom sławnych ojców. JFK junior imał się wszystkich zajęć, które mogły poprawić jego popularność – wspinał się w wysokich górach, latał samolotem, schodził w głębokie jaskinie. Robił wszystko by ludzie wiedzieli, że jest silnym człowiekiem, który radzi sobie w życiu. Tyle, że JFK junior zupełnie w życiu sobie nie radził. Starał się, to prawda, ale jedyna prawda.

 

Silny człowiek, stuprocentowy mężczyzna powinien mieć u boku olśniewającą kobietę. I JFK junior znalazł sobie właśnie taką, nazywała się Carolyn Bassete. Wszyscy wiedzieli, że jest wyjątkowa. Tyle tylko, że JFK junior uważał ją za wyjątkową kobietę, a cała reszta za wyjątkową wariatkę. Sceny zazdrości, upokorzenia, sprowadzanie do domu bandy rozwydrzonych ćpunów i wreszcie skoki w ramiona dawnego kochanka, z którym jak się okazało związana była „węzłem silniejszym niż śmierć”. Pasmo upokorzeń, jakiego JFK doświadczał w życiu małżeńskim nie dało się ukryć przed opinią publiczną. Młody Kennedy próbował ratować się osiągając sukces w biznesie. Wbrew rozsądkowi i dobrym radom matki zainwestował w ekskluzywny magazyn pod tytułem „George”. Na okładce pierwszego numeru widać było czarnoskórą dziewczynę z profilu, nagą do pasa, która zakrywa piesi złożonymi rękami. Na głowie ma białą, jak śnieg, osiemnastowieczną perukę, zupełnie taką samą jaką widać na portretach George’a Washingtona. Dziś to by się szalenie podobało.

 

„George” był magazynem bez profilu, adresowanym do niewiadomo kogo, w którym decyzje dotyczące tekstów i zdjęć podejmował sfrustrowany facet nie mający pojęcia o robieniu gazety. Wkrótce okazało się, że pismo zanotowało straty sięgające blisko 10 milionów dolarów.

Kennedy próbował ratować swój magazyn i pogodzić się z żoną. 15 lipca 1994 roku spotkał się z człowiekiem, który był zainteresowany zainwestowaniem w „George’a”, następnego dnia spotkał się ze swoją rozhisteryzowaną żoną i jej siostrą, która postanowiła pogodzić ich oboje. Był trochę rozkojarzony, niedawno doznał urazu kostki i lekarze zdjęli mu właśnie gips z nogi. Cała trójka postanowiła, że w sobotę – 17 lipca poleci samolotem Kennedy’ego na wysepkę Martha’s Vineyard. Polecieli. Był to ich ostatni lot. Poszukiwania zwłok trwały trzy dni.

Zanteresowanych moją książką "Pitaval prowincjpnalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (74)

Inne tematy w dziale Kultura