Nie wiem, kto pierwszy wpadł na to, że saletra potasowa używana do konserwacji wędlin własnej roboty, wymieszana z cukrem, pali się jak nie wiem co, a jak jeszcze zamknąć ją w jakimś szczelnym pojemniku i zapalić za pomocą lontu, eksploduje niczym ładunek prochowy. Człowiek, który na to wpadł musiał być geniuszem, jednak jego imię zostało zapomniane, a szkoda. W czasach dzieciństwa więcej byłby dla mnie wart niż wszyscy bohaterowie filmowi i narodowi razem wzięci.
Nie wiem, jak to się działo, ale naszych rodziców nic nie obchodziło czy strzelamy z saletry, czy nie. Może mieli inne sprawy na głowie, a może po prostu nie wiedzieli jak to ukrócić. Saletra była w każdym sklepie. Nawet, jak wprowadzili kartki na cukier - co nieco ograniczyło strzelanie (bo jak tu strzelać towarem tak deficytowym?)- saletra w sklepach była. Kiedy więc któremuś udało się zdobyć trochę cukru, strzelaliśmy aż miło.
Dla porządku muszę wyjaśnić, że „strzelaniem” nie nazwaliśmy eksplozji, ale w ogóle wszelkie zabawy z ogniem i materiałami łatwopalnymi i eksplodującymi. Saletra służyła nam do tego, by robić z niej wulkany lub fajerwerki. Wulkan to był po prostu kopczyk ziemi z dziurą na szczycie, w którą wsypywało się saletrę zaprawioną cukrem. Potem się to podpalało i dymiło, a my gapiliśmy się na to widowisko i mieliśmy fun.
Fajerwerki były to zakrętki od butelek po wódce wypełnione tym samym paliwem co wulkan, z dziurą na wierzchu. Od spodu zakrętka zatkana były papierową przybitką, która zwykle znajdowała się w każdym takim kapslu. Saletrę wysypująca się z dziury należało podpalić, a potem odrzucić kapsel daleko od siebie. Zabawka nie wybuchała, ale dymiła przepięknie i syczała aż miło. Kiedy saletra się wypalała, kapsel spadał na ziemię. Uroda tego wynalazku polegała także na tym, że gdy wrzuciło się wypełniony saletrą kapsel do wody, to on natychmiast tonął. A tonąc, wcale nie gasł, tylko płonął nadal. Mało tego, potrafił taki kapsel, wypłynąć na wierzch i spowodować – nadal płonąc – że na powierzchni wody pojawiał się malowniczy dym i bąbelki. Bardzo nam się to podobało.
Prawdziwe strzelanie, takie z hukiem, dokonywało się przy udziale puszki po farbie olejnej, kilku bryłek karbidu i odrobiny wody. Puszka musiała mieć z jednej strony dziurę, wrzucało się do niej karbid, polewało karbid wodą lub pluło się nań po prostu i całość zatykało wieczkiem. Trzeba było potem puszkę położyć poziomo na trawie, przytrzymać nogą i do otworu z drugiej strony przytknąć zapaloną zapałkę. Huk był potężny. Bawiliśmy się w to najczęściej wieczorem, kiedy ludzie starsi, a często i niedołężni, klękali do wieczornej modlitwy. Nie to było jednak najgorsze. Wieczorem z łąk i lasów prowadzono do obejść konie, które pasły się przez cały dzień swobodnie. Odnalezienie takiego konia zajmowało właścicielowi sporo czasu, bo zwierzak potrafił w poszukiwaniu lepszej trawy odejść naprawdę daleko. Kiedy prowadzono te konie, syte i bezpieczne, czujące już zapach stajni lub obórki, jeden z nas zbliżał płomyk zapałki do maleńkiej dziurki w puszcze z karbidem. Nie wiem doprawdy jak to się stało, że ludzie, którym te konie uciekały szarą godziną z powrotem w las, nie pozabijali nas wtedy. Ja, gdy myślę o tym dziś, to wstydzę się okropnie, a gdybym był dorosłym człowiekiem wtedy i jakiś szczeniak spłoszyłby mi konia strzelając z puszki, to bym go chyba do tego konia przywiązał za nogę i smagnął szkapę porządnie batem. To było coś okropnego, ale takie właśnie są dzieci.
Prócz karbidu i saletry dobrym materiałem dla piromanów były zeskrobywane główki zapałek. Tutaj pomysłowość nasza przekraczała wszelkie granice. Strzelaliśmy ze śruby, z klucza, ze szprychy od roweru. Dziś już nie pamiętam dokładnie, jak to robiliśmy, wiem tylko, że pod nakrętkę śruby upychało się ten zapałczany fosfor, który nazywaliśmy siarką i potem rzucało się tym o płyty chodnika. Huk był, ale niezbyt głośny. Z klucza strzelaliśmy w ten sposób, że główki zapałek zeskrobywane były do wnętrza starego, grubego klucza, potem coś się z tym robiło, ale nie pamiętam co i klucz strzelał. Szprycha rowerowa była najciekawsza. Trzeba ją było wygiąć w łuk, zeskrobać trochę „siarki” do tego małego otworka, który znajduje się na końcu, a następnie zatkać gwoździkiem przywiązanym na sznurku do grubego końca szprychy. Uderzało się potem tym gwoździkiem o cement i był huk. Każdy miał taką szprychę. Zadawaliśmy tym sprzętem szyku. Wyglądało to jak mały łuk, dla postronnego obserwatora służący nie wiadomo do jakich celów. Łaziliśmy więc sobie latem po ulicy i co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, żeby huknąć ze szprychy. Było naprawdę wspaniale.
Rzecz jasna strzelaliśmy również z dezodorantów i muchozoli wrzucanych do ogniska, a także z kasztanów, które pohukiwały wesoło w ogniu, kiedy naładowało się ich sporo porcję.
Najgłośniej jednak strzelili kiedyś dwaj moi koledzy. Strzelili tak głośno, że o mało nie wylecieli ze szkoły. A było to tak. Nad linią kolejową prowadzącą z naszego miasta do Warszawy wznosił się i wznosi nadal wielki stalowy wiadukt, biegła po nim inna linia kolejowa służąca do jakichś wewnątrzwęzłowych ruchów pociągów. Na tym wiadukcie bawiliśmy się wielokrotnie, choć było to oczywiście szalenie niebezpieczne i zabronione przez wszelkie autorytety i instancje - od rodziców począwszy na milicji kończąc.
Dzieci jednak nic sobie nie robią z takich zakazów. Moi dwaj koledzy wybrali się kiedyś, by pospacerować po tym cudzie inżynierii kolejowej. Żeby do niego dojść, trzeba było przemierzyć płaskie jak patelnia pastwisko. W czasie tej wędrówki człowiek był cały czas doskonale widoczny przez wszystkich, którzy znajdowali się wyżej od niego. Kiedy już dwaj chłopcy wdrapali się na nasyp i stanęli na wiadukcie, mogli odetchnąć pełną piersią. Był to najwyższy punkt w okolicy i przyjemnie było spoglądać zeń na nadjeżdżające pociągi i patrzeć na łąki rozciągające się po obu stronach torów. Pod wiaduktem biegła trakcja elektryczna, dzięki której poruszały się mknące do Warszawy składy osobowe. Druty z tymi tysiącami Voltów napięcia w środku wisiały bardzo blisko wiaduktu.
Wiedza jaką ci dwaj, co stanęli na górze tamtego pamiętnego dnia, posiedli na temat elektryczności, była mniej niż skąpa. Jeden wiedział, że prąd płynie, a drugi, że jest niebezpieczny. Słyszeli też coś także o krzesłach elektrycznych w Ameryce. Tak się złożyło, że jakaś nieczysta siła położyła na ich drodze kawałek karbowanego drutu wygięty z jednej strony w hak. Na drugim końcu drut był zaizolowany grubym kawałkiem gumy.
- Patrz - powiedział jeden do drugiego – jaki fajny drut. Jak się nim dotknie do wysokiego napięcia, to się nic człowiekowi nie stanie, bo jest ta guma. A jak drugi koniec przytknąć do wiaduktu, to popłynie prąd i można będzie sobie na tym wiadukcie wypalić własne inicjały. Duże. Takie duże, że widać je będzie z ulicy.
Skończywszy tę przemądrą mowę, zabrał się mój kolega do realizacji opisanego wyżej przedsięwzięcia. Położył się na wiadukcie i opuścił w dół trzymany za ogumiony koniec drut. Drugi kolega stał w tym czasie w pewnym oddaleniu i rozglądał się niespokojnie wokoło.
- Ale na pewno nie wybuchnie? - Zapytał w pewnej chwili tego pierwszego, co tak dużo wiedział o prądzie.
- No skąd, jasne że nie – rzekł mu tamten i w tym samym momencie dotknął drutem stalowej belki wiaduktu.
- Przypieprzyli atomówką – pomyślał wujo Gienek, brat wuja Janka, który stał akurat na końcu ulicy i patrzył przez pożyczoną lornetkę na las i nasyp kolejowy. Eksplozje nuklearne pokazywano wtedy w telewizji przynajmniej raz w tygodniu, chcąc zniechęcić naród do amerykańskiego programu nuklearnego. Każdy więc wiedział, jak taka eksplozja wygląda.
Oślepiające białe światło rozbłysło na wysokości jakichś dwudziestu metrów. Rozległ się potężny huk, coś jakby tysiąc grzmotów naraz. Potem wszystko ucichło i okazało się, że we wszystkich domach na ulicy nie ma prądu. Ludzie zaczęli wychodzić przed bramy. No, a jeszcze kilka chwil później obok Gienka, który oczekiwał z kamiennym spokojem na nadejście fali uderzeniowej, zatrzymała się milicyjna nyska. Stróże porządku przybyli w samą porę, akurat w ich stronę nabiegał z łąk przerażony chłopiec. – O Jezu, o Jezu – wołał już z daleka – ale mi żółto, ale mi żółto. Milicjanci zatrzymali go bez trudu, a on przerażony i półślepy opowiedział im, co się stało. Ruszyli więc na poszukiwanie jego towarzysza, który siedział spokojnie na wiadukcie i nie mógł się ruszyć, ponieważ błysk łuku elektrycznego, który za jego sprawą się utworzył nad stalową konstrukcją, oślepił go całkowicie. Zachodziła obawa, że nigdy już nie odzyska wzroku. Jak to jednak często w życiu bywa, wylizał się z tego szybko i znowu wesoło hasał po łąkach. Obydwaj chłopcy dostali naganę w szkole, a na uroczystym apelu z okazji tego ponurego wydarzenia, pani dyrektor szkoły przestrzegła nas surowo przed nieodpowiedzialnymi zachowaniami. Zakazała nam także chodzić na wiadukt. Rzecz jasna poszliśmy tam od razu, wprost ze szkoły, żeby zobaczyć jakich spustoszeń w mieniu Polskich Kolei Państwowych dokonali nasi rówieśnicy.
CDN
Inne tematy w dziale Rozmaitości