25 maja 1913 roku rozegrano w Pradze, w godzinach popołudniowych mecz piłki nożnej pomiędzy Niemieckim Klubem Piłkarskim Sturm a Klubem Sportowym Union z Holeszowic. Wydawać by się mogło, że nic nie uchroni holeszowickich chłopaków od klęski. Złożona z niemieckich, czeskich i żydowskich czeladników drużyna Sturm-u miała linię obrony taką, że nie przedarliby się przez nią nawet dowodzeni przez marszałka Radetzky’ego cesarscy grenadierzy. Stanowili ją Mareczek, Wagner i Atja.
Tuż przed rozpoczęciem spotkania okazało się jednak, że dwaj z nich – Mareczek i Wagner nie stawili się na boisku o oznaczonej porze. Czekano na nich godzinę, by w końcu rozpocząć mecz w osłabionym składzie. Sturm radził sobie nieźle w pierwszej połowie. Do przerwy był remis 3 do 3 i jeszcze nic nie zapowiadało klęski. W drugiej połowie samotny obrońca Atja całkowicie się pogubił i aż cztery razy pozwolił chłopakom z Holeszowic oddać strzał na bramkę. Z każdym razem był to strzał skuteczny. Jego koledzy z drużyny nie pozostali, co prawda, dłużni, ale im udało się trafić do bramki przeciwnika tylko dwa razy i mecz zakończył się wynikiem 7 do 5 dla Holeszowic.
Na drugi dzień obrońca Wagner, który był czeladnikiem ślusarskim, stawił się przed surowym obliczem prezesa Niemieckiego Klubu Sportowego Sturm. Ten początkowo nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień. Jednak to co zaczął mu opowiadać Wagner tak przykuło uwagę pana prezesa, że postanowił wysłuchać tych usprawiedliwień do końca.
Oto tuż przed meczem, kiedy Wagner zakończył pracę w warsztacie i przebrał się już w wyjściowe ubranie przyszli do tego warsztatu – zupełnie niespodziewanie – oficerowie, że Sztabu Generalnego Praskiego Korpusu Armii. Panowie ci grzecznie poprosili czeladnika Wagnera, by na powrót wdział swoje robociarskie łachy i udał się z nimi do pewnego mieszkania. Wagner, który wiedział, że nie można w Austrii odmawiać sztabowym oficerom posłusznie uczynił to co mu kazano.
Na miejscu musiał na początek wyłamać drzwi w bardzo luksusowym i obszernym mieszkaniu. Okazało się, że było to mieszkanie jakiegoś wysokiego rangą oficera. Potem nakazano obrońcy z Niemieckiego Klubu Sportowego Sturm otworzyć wszystkie szuflady, biurka i komody. Trochę to trwało, więc o tym, by zdążyć na mecz nie mogło już być mowy. W szufladach znajdowały się jakieś papiery, wykresy, mapy i zdjęcia, które dla czeladnika Wagnera nie miały żadnej wartości. Oficerowie jednak przeglądając je patrzyli na to wszystko coraz większymi oczami i powtarzali w kółko: straszne, straszne. Kiedy czeladnik skończył swoją robotę zwolniono go do domu. Był już jednak sobotni wieczór i mecz dawno się skończył. Wagnerowi nie pozostało więc nic innego, jak tylko udać się gdzieś na kufelek, a przy najbliższej okazji wyjaśnić wszystko prezesowi klubu i poprosić o wybaczenie. Dodajmy od razu, że wybaczono mu tę nieobecność bez żadnych oporów.
Żeby zrozumieć, jak wielką wagę dla monarchii miał mecz Sturm-u z Holeszowicami musimy sprawdzić co wydarzyło dzień wcześniej w stolicy, w godzinach wieczornych, w budynku poczty głównej. Zanim o tym opowiem musimy poświęcić kilka zdań na omówienie specyfiki pracy urzędników pocztowych cesarstwa w tamtym czasie. Otóż od kiedy w Wiedniu robotę kontrwywiadowczą zaczął nadzorować pan pułkownik Alfred Redl, człowiek niezwykłej surowości i wielkiej prawości charakteru, na poczcie w stolicy czytano wszystkie podejrzane listy. Istniała tam tajna kamera, gdzie powołani do tych czynności urzędnicy przeglądali co bardziej podejrzane listy i przesyłki.
Wiosną roku 1913 na pocztę główną w Wiedniu przyszły dwa podejrzane listy adresowane na poste restante. Były to listy zawierające austriacką walutę – w jednym było 6, a w drugim 8 tysięcy koron. Żeby zrozumieć, jak wielka była to kwota dodajmy, że za swój luksusowy samochód z monogramem i koroną na drzwiach zapłacił pan pułkownik Redl 1800 koron i był to wydatek poważny, na który nie byłoby stać niejednego generała.
Listy zawierające pieniądze leżały spokojnie w skrzynce czekając na człowieka, który się po nie zgłosi. Oczywiste było, że tak wielka gotówka przesyłana pocztą może oznaczać tylko ślad przestępstwa – natury kryminalnej lub przestępstwa politycznego. Wyznaczeni do warowania przy skrzynce agenci nudzili się oczekując co dzień, aż ktoś podejmie dwie grube koperty. Nic takiego się jednak nie działo.
W końcu, po kilkunastu dniach, pojawił się człowiek, który poprosił urzędnika o dwie nadane w Ejkun przesyłki. Mężczyzna był wysoki, postawny i nosił wąsy. Ubrany był po cywilnemu. Urzędnik najwolniej jak mógł podawał temu człowiekowi koperty, tak by czyhający nań agenci mieli czas na jego zatrzymanie. Oni jednak akurat tego dnia zaspali, kiedy ruszyli się z miejsca mężczyzna wsiadał już do taksówki, tak że mogli tylko obejrzeć jego plecy. Wieczór nie zapowiadał się dla nich dobrze. Próbowali zatrzymać jakąś inną taksówkę, ale akurat żadnej nie było. Biegali po ulicy, szukając rozpaczliwie jakiegoś środka lokomocji. Kiedy mieli już pogodzić się z klęską okazało się, że Opatrzność czuwa nad dwoma szpiclami i z sobie tylko znanych powodów postanowiła im pomóc. Oto drugą stroną ulicy jechała ku nim ta sama taksówka, która odwiozła w nieznane mężczyznę i koperty wypchane gotówką.
Zatrzymali samochód, a kierowca uprzejmie poinformował ich dokąd pojechał tajemniczy pasażer - do kawiarni Kaiserhof.
Na miejscu okazało się, ze barczysty pan z wąsem był tu, rzeczywiście, ale odjechał. Człowiek, który może coś na ten temat wiedzieć stoi - o tam! To ten mężczyzna, który kiedyś poił dorożkarskie konie, a dziś myje koła w taksówkach. Dokąd pojechał wysoki pan z wąsem? Jasne, że wiem – do hotelu Klomser.
Jazda! Ciągle tą samą taksówką. W czasie drogi szpicle robią rewizję auta. Nic w nim nie ma. Nic prócz małego szarego etui na scyzoryk. To mało, ale przynajmniej jest jakiś ślad.
W hotelu Klomser agenci dowiadują się, że ostatnio taksówką przyjechał tu tylko pułkownik Redl, szef sztabu generalnego. Baranieją. To nie tylko szef sztabu, ale także ich szef. Człowiek, który podniósł robotę kontrwywiadowczą na wyżyny nieznane w innych krajach. Ludzie śledzeni przez agentów Redla nie mieli szans na to by uniknąć procesu, a w czasie jego trwania – wyroku. Dowody zebrane przez podwładnych Alfreda Redla były zawsze przygważdżające. I co? Teraz dwaj jego szpicle mają stanąć z nim oko w oko i powiedzieć, że nie udało im się schwytać łotra obracającego wielką gotówką niewiadomego pochodzenia? Jeśli to powiedzą jest już po nich. Naradzają się, a w końcu jeden z nich pokazuje portierowi etui do scyzoryka. Ten namyśla się chwilę, w końcu chce odłożyć przedmiot na kontuar, ale w tej samej chwili na schodach pojawia się pułkownik Alfred Redl we własnej osobie. – Panie pułkowniku –pyta portier – czy nie zgubił pan tego etui? Redl przygląda się uważnie przedmiotowi i mówi – ależ tak rzeczywiście. Po chwili jego wzrok napotyka wzrok jednego ze szpicli i Redl, który wie że jest już trupem, rusza w kierunku drzwi wyjściowych. Agenci idą za nim.
Nie bardzo wiedzą co robić i kogo powiadomić w tej niecodziennej i sytuacji. Powiadomienie policji oznacza natychmiastowy przeciek do prasy. Jedyną instytucją gwarantującą dyskrecję jest sztab generalny. Kiedy rezydujący tam oficerowi dowiadują się kto podjął koperty reagują błyskawicznie i przytomnie. Nie ma mowy o tym, by sprawa przedostała się gdziekolwiek. Nie może się o tym dowiedzieć cesarz, ani następca tronu, ani dowódca żadnego z 15 korpusów armii. Sprawę trzeba załatwić po męsku i krótko. Trzeba dać Redlowi rewolwer i zwalić na niego odpowiedzialność za uprzątnięcie tego całego błota. Bo jest to błoto. Oficer, w dodatku szef sztabu generalnego praskiego korpusu armii, który podejmuje potajemnie takie sumy, przesyłane mu w kopertach na poste restante, może je dostawać tylko za jeden rodzaj aktywności, za szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa.
Pułkownik Redl, który początkowo wpadł w panikę, pozbierał się jakoś i postanowił udać się do swego wiedeńskiego mieszkania. Stamtąd udał się na umówione spotkanie z prokuratorem generalnym Wiktorem Pollakiem, który nie miał pojęcia, że tego wieczora siada do stolika z najsłynniejszym szpiegiem swoich czasów. Obaj panowie rozmawiali o sprawach zawodowych. W końcu Redl nie wytrzymał i w chaotycznych słowach opisał swoją sytuację prosząc Pollaka o wstawiennictwo w swojej sprawie u szefa cesarsko-królewskiego sztabu generalnego. Była to prośba absurdalna, ale prokurator generalny Pollak podjął się jej przez wzgląd na dawną przyjaźń.
Po kolacji Redl udał się do hotelu Klomser i tam rozpoczął pisanie listów pożegnalnych. Przy tych czynnościach zastali go oficerowie sztabu. Po krótkiej rozmowie jeden z nich udał się na swoją kwaterę, przyniósł stamtąd browning, bo Redl nie miał w przy sobie broni i wręczył ją pułkownikowi. Potem oficerowie wyszli. Dwóch z nich czekało pod budynkiem hotelu do piątej rano. Nie usłyszeli strzału, ale portier, który na ich prośbę poszedł sprawdzić co dzieje się w pokoju pułkownika wrócił stamtąd przerażony. Redl leżał przy łóżku martwy. Strzelił sobie w usta.
Był poranek 25 maja 1913 roku, do meczu pomiędzy Sturm-em a Holeszowicami pozostało jeszcze kilka godzin. Podwładni denata robili wszystko, by sprawa nie ujrzała światła dziennego. Musieli za wszelką cenę ukryć to co zrobił ich zwierzchnik, a zrobił wiele złego. Jak się okazało po przeszukaniu praskiego mieszkania pułkownika, sprzedał on Rosjanom wszystkie absolutnie plany dotyczące działań ofensywnych cesarsko-królewskich armii, tak na terenie Rosji, jak w Serbii. Sprzedał plany twierdz i umocnień chroniących granice państwa, a także – ale co do tego nie było pewności – nazwiska austriackich agentów działających po stronie przeciwnej. To była katastrofa. Otwierając mieszkania Redla w Pradze oficerowie nie przypuszczali, że będą musieli ukryć jeszcze coś.
W rozmowie ze swoim klubowym prezesem czeladnik Wagner zwrócił uwagę na przepych i jakąś kobiecą miękkość w zajmowanym przez pułkownika mieszkaniu. Wszędzie pełno było bibelotów, ściany obito czerwonym aksamitem, osobny pokój przeznaczony był na gotowalnię, tak jakby lokal zajmowała primadonna, a nie wysoki rangą oficer. Były tam nawet peruki i przybory do pielęgnacji paznokci, a także zestaw do makijażu. Czeladnik Wagner, który był prostym chłopakiem z przedmieścia nic z tego nie rozumiał.
Dobrze za to rozumieli upodobania pułkownika Alfreda Redla Rosjanie, którzy sfotografowali go kiedyś w towarzystwie jednego z jego pupilów. Bynajmniej nie na spacerze z psami w parku. Zdjęcia te mogły złamać karierę Redla natychmiast. Nie miał on więc wyboru. Do sprzedaży tajemnicy państwowej został przymuszony szantażem. Nie litujmy się jednak nad nim, bo był to człowiek bezwzględny i małostkowy.
Kiedy już wydawało się, że cała sprawa zostanie zamieciona pod dywan, nie wiadomo jakimi kanałami informacja o samobójstwie przedostała się do mediów. Jedna z praskich gazet opublikowała wiadomość o samobójstwie Redla w formie sprostowania, lękając się zapewne konfiskaty nakładu, co w tamtych czasach zdarzało się nader często. „ Z miarodajnych źródeł wiadomo nam…” – takimi słowami zaczynał się ten tekst. Była to prawdziwa bomba. O sprawie dowiedział się cesarz, dowiedział się także następca tronu, a reporterzy wiedeńskich gazet szturmowali sztab generalny w stolicy domagając się dodatkowych informacji.
Muszę oczywiście wyjaśnić skąd praska gazeta dowiedziała się, że pułkownik Redl był rosyjskim szpiegiem, bo o tym że popełnił samobójstwo z nieznanych przyczyn napisały już gazety wiedeńskie. Muszę także wyjaśnić skąd ja wiem o tym wszystkim.
To proste. Prezes Niemieckiego Klubu Piłkarskiego, który wysłuchał opowiadania czeladnika Wagnera był jednocześnie reporterem owej praskiej gazety i nazywał się Egon Erwin Kisch. Była już o nim mowa na tym blogu.
Inne tematy w dziale Kultura