coryllus coryllus
406
BLOG

'Umieram, jak chrześcijanin...."

coryllus coryllus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Przejście ciągnące się nad Wielkim Kanałem było wąskie i błotniste. Stara kobieta o wyglądzie upudrowanej i wymalowanej mumii człapała po błocie ciągnąc za sobą chudego, wyrośniętego chłopaka. Dzieciak miał dopiero osiem lat, ale wyglądał na więcej. Szedł wolno, z wpół otwartymi ustami, co nadawało jego twarzy wygląd idioty. Za takiego był zresztą uważany. Kobieta, która była jego babką rozglądał się za gondolą, chciała wraz ze swoim wnukiem popłynąć na Murano. Na wyspie mieszkała najsłynniejsza w mieście znachorka. Po tym, jak opłaceni złotem medycy, których w Wenecji było więcej niż szczurów, o mało nie wyprawili małego na tamten świat, postanowiła raz na zawsze załatwić sprawę jego wiecznie otwartych ust i zatkanego nosa.

Znalazła właśnie gondolę i usiłowała umieścić w niej swoje stare, spowite w zmurszałą materię ciało, kiedy zauważyła, że chłopak gdzieś zniknął.
-        Giacomo – zawołała – pospiesz się.
Mały, który stał nieruchomo i tępym wzrokiem gapił się na lagunę drgnął i jakimś komicznym, koślawym krokiem podbiegł do łodzi.
 
Mieszkanie znachorki było duszne. Śmierdziało rybą i topionym woskiem, wszędzie wisiały mokre szmaty. Kobiety szeptały w kącie, a mały Giacomo siedział przy stole i patrzył na wyschnięte pestki brzoskwiń które tam leżały. Zanim zaczęło się „leczenie” zdążył się porządnie wynudzić. W końcu kobiety przypomniały sobie o nim. Babka trzymała go za głowę, a znachorka owijała mu ją płóciennymi bandażami nasączonymi czymś lepkim i ohydnym, kiedy już prawie nie mógł oddychać kazały mu wstać i poprowadziły go w kierunku olbrzymiego kufra, który stał pod ścianą.
-        Właź – powiedziała znachorka
I Giacomo posłusznie umieścił swoje długie i kościste ciało w skrzyni. Potem zatrzasnęło się wieko. Nie miał pojęcia ile czasu spędził w kufrze. Kiedy wieko otworzyło się, a kobiety zdjęły z jego głowy bandaż, zdziwił się. Po raz pierwszy w życiu zobaczył, jak jego babka uśmiecha się swoimi bezzębnymi ustami. Śmiała się i patrzyła z niedowierzaniem. Mały miał zamknięte usta, oddychał przez nos, patrzył przytomnie swoimi pięknie wykrojonymi oczami i był bardzo poważny. Wtedy właśnie po raz pierwszy babka zauważyła, jak bardzo jest podobny do ojca – podrzędnego aktora po którym nie odziedziczył ani grosza – nic – z wyjątkiem nazwiska – Casanova.
 
 
Od tamtej chwili do końca długiego życia Giacomo Casanowa nie dopuszczał do siebie medyków bliżej niż na długość ostrza szpady. Ta zbawienna zasada wielokrotnie uratowała mu życie i zdrowie. Jedno i drugie było mu bardzo potrzebne, człowiek niskiego stanu i wielkich ambicji musiał w Wenecji osiemnastego stulecia wykazywać się nie byle jakim sprytem, wytrzymałością fizyczną i zręcznością, żeby osiągnąć cele, które sobie stawiał. A cele, które wytyczył sobie Giacomo były nietuzinkowe. Przede wszystkimi – zdobyć majątek, potem sławę, a potem, kto wie, może szlachectwo?
Zamtuz z wejściem przez zakrystię – tym właśnie była Najjaśniejsza Republika Wenecka w czasach gdy urodził się i żył tam Giacomo Casanova. Wszechwładza pieniądza i inkwizycji (tak kościelnej, jak świeckiej), sztywny podział na społeczne kasty skutecznie zamykały drogę takim jak on ambitnym młodzieńcom do szczęścia, zaszczytów i fortuny.
Zawsze oczywiście można było zostać czyimś sługą, zaufanym człowiekiem organizującym schadzki, i przenoszącym pod płaszczem sztylet lub flakon z trucizną. Nie była to jednak kariera, którą wymarzył sobie syn wędrownego aktora.
 
Dzisiejsze afery z protekcją w tle wydają się mdłym oparem w porównaniu z tym w jaki sposób i za co załatwiało się sobie lub komuś lukratywne posady i wpływy w czasach Casanovy. On sam miał przez całe swoje życie wielu protektorów, oszukiwał ich, wyzyskiwał, jeśli były to kobiety to spał z nimi. Kłamał także i okradał ich z pieniędzy. Oni – wysoko postawieni urzędnicy, arystokraci, bogate kokoty i władcy ulegali mu, jak dzieci. Wyjmował im z rąk pieniądze, kazał podpisywać jakieś dokumenty i oni to robili. Gorzkie przebudzenie następowało kiedy Casanova był już daleko.
Pierwszym jego protektorem był senator Republiki Weneckiej Matteo Bragadino. Człowiek ten podobno zawdzięczał Casanovie życie. Jak to się stało, że ubogi skrzypek  (w młodości nasz bohater chałturzył w teatralnej orkiestrze) uratował życie senatorowi, który zasłabł na przedstawieniu pozostanie tajemnicą. Być może w ogóle mu tego życia nie uratował tylko wmówił starcowi, że miał udar, gdy ten w rzeczywistości zemdlał jedynie. Tym co ostatecznie przekonało senatora do ubogiego i pięknego skrzypka była kabała.  Casanova przekonał senatora Bragadino, że jest wybitnym znawcą kabały. XVIII stulecie to był czas, kiedy ludzie wierzyli jeszcze w kamień filozoficzny, układali horoskopy dla siebie i swoich bliskich  oraz emocjonowali się kabałą. Skąd dwudziestoletni młodzieniec miał wiedzę na temat kabały? To akurat nie zainteresowało senatora Bragadino. Uszczęśliwiony starzec postanowił usynowić skrzypka z orkiestry, nie oficjalnie co prawda, ale bardzo emocjonalnie. Przez cztery lata wiódł nasz bohater beztroskie życie trwoniąc pieniądze swego opiekuna, aż w końcu przebrał miarę. Jego ciekawość zaprowadziła go pewnego dnia na cmentarz, chciał sprawdzić, jak wyglądają zwłoki po pochówku, a może szukał w trumnie pieniędzy? Znaleziono go tam z urwaną ręką nieboszczyka w dłoniach. Skandal jaki wybuchł nie pozwolił senatorowi Bragadino utrzymywać dalej Casanovy. Giacomo musiał uciekać. Wybrał się do Parmy, a potem do Lyonu gdzie załatwił sobie w typowy dla epoki sposób wejście do wszelkich możliwych salonów, do każdej garderoby i alkowy. Wstąpił mianowicie w szeregi masonów. Było to, jak wiadomo stowarzyszenie tajne, w XVIII stuleciu jego tajność była nieco wątpliwa bo po miastach takich jak Wenecja, Drezno, czy nawet Warszawa rozbijały się karety wielkich panów z wymalowanym na drzwiach symbolami lóż masońskich do których owi panowie należeli. Masoneria ułatwiła Casanovie życie o tyle, że mógł, jako brat- mason, spotykać się z innymi wysoko postawionymi członkami i członkiniami lóż. Każdy kij ma dwa końce, przynależność do masonerii miała również swoją złą stronę. Kiedy sprawa trupiej ręki nieco ucichła Giacomo wrócił do Wenecji. Oczywiście wszyscy od razu wiedzieli, że jest masonem i jak większość masonów ma coś do ukrycia. Zarzucono mu szpiegostwo na rzecz Francji i wtrącono do więzienia znanego pod nazwą Piombi. Była to odosobniona galeria w pałacu Dożów, której dach wykonany był ołowianych płyt. Casanova przesiedział tam trzynaście miesięcy. Udręka tej niewoli polegała głównie na tym, że zimą było tam bardzo, nawet jak na Wenecję, chłodno, a latem panował niemożliwy do wytrzymania zaduch.  Z pamiętników samego Casanovy dowiadujemy się, że uciekł on z Piombi z pomocą jeszcze jednego więźnia, zakonnika Marino Balbi. Wielce jest jednak prawdopodobne, że Giacomo nie uciekł tylko został za protekcją wypuszczony z owej ponurej turmy.
Kiedy tylko znalazł się na wolności skierował swe kroki do Paryża. Jakim cudem włoski przybłęda z wyrokiem stał się jednym z ludzi zakładających francuską loterię państwową, tego nie dowiemy się dokładnie nigdy, bo pięknym słowom samego Giacomo wierzyć raczej nie można. Zarobił tam krocie i stał się znany w kręgach arystokratycznych. Poznał tam starzejącą się markizę d’Ufre, której wmówił, że za pomocą kabały potrafi powołać ją do nowego życia w ciele chłopca. Markiza uwierzyła i przekazała Casanovie znaczną ilość gotówki. Żeby doszło do przemiany markiza musiała zajść w ciążę. Z Casanovą oczywiście. Tu pojawił się problem; ona miała 58 lat i była przywiędłą matroną, a on był od niej młodszy o ponad dwadzieścia lat. Żeby sfinalizować ów kabalistyczny związek potrzebna była erekcja, a do tej jak na złość nie chciało dojść. W końcu udało się po wielu zabiegach. Okazało się jednak że 58 letnie kobiety nie zachodzą w ciążę. Casnova musiał uciekać.
 
Jego życie to jedna wielka ucieczka do przodu, ucieczka przed nędzą, przed policją, przed dłużnikami, kobietami które go kochały i tymi które chciały go zabić, bo je okradł. W jednej ze swoich eskapad trafił przed oblicze papieża. Ojciec święty obdarował go tytułem protonotariusza apostolskiego i krzyżem złotej ostrogi. Od tamtej pory Giacomo używał tytułu szlacheckiego, kazał mówić do siebie - kawaler de Seingalt.
W jednej ze swoich podróży trafił do Polski. Były to pierwsze lata panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego. Kraj chylił się ku upadkowi, ale chylił się niezwykle malowniczo. Casnova wdał się w kłótnię o kobietę z pupilem króla, późniejszym targowiczaninem Ksawerym Branickim. Poszło o głupstwo, ale pojedynku uniknąć się nie dało. Branicki, który był furiatem, alkoholikiem, a potem został jeszcze zdrajcą, zmusił kawalera de Seingalt do pojedynku na pistolety. Rozumował prosto: co taki farbowany lis, taki przybłęda czepiający się klamek może zrobić obytemu z bronią magnatowi? Nic. Przyjaciele Branickiego myśleli podobnie: co on może zrobić Branickiemu? A nawet jeśli, to przecież i tak go później zabijemy. Przodkowie nasi znani byli w owych czasach z tego, że przyjaźń ważniejsza była dla nich niż życie, kiedy ich umiłowany pan, współkompan lub wojenny druh miał wroga, należało tegoż wroga rozkawałkować uderzając na niego siłą taką, żeby nie mógł się bronić.
Opatrzność bywa jednak złośliwa. Naprzeciwko siebie stanęli; syn  wędrownego aktora udający szlachcica i zbuntowany kozak nazwiskiem Branecki podszywający się pod starą magnacką rodzinę pieczętującą się Gryfem. Branicki, każdemu kto wspomniał o jego podejrzanym pochodzeniu groził śmiercią. Sam pieczętował się herbem Korczak. Nie był więc, aż tak bardzo różny od weneckiego przybłędy. Obaj byli oszustami robiącymi karierę. Tamtego dnia dobry pan Bóg chciał chyba upokorzyć Branickiego, Casanova który w trakcie rozmowy poprzedzającej pojedynek zasugerował, że będzie strzelał w głowę przechytrzył Branickiego. Magnat stanął nieco bokiem, uniesiona ręka z pistoletem zakrywała mu twarz. Tego właśnie było Casanovie potrzeba, strzelił podnosząc broń do góry i mierząc w całkowicie nie osłonięty brzuch. Branicki zwalił się na ziemię, a jego kompanii stali, jak zaczarowani. Stało się coś, co stać się nie mogło. Xavier leżał na ziemi i jednał się ze Stwórcą, a wenecki przybłęda całkiem żywy rozglądał się bacznie wokół szukając możliwości ucieczki. Na szlachetność Polaków i poszanowanie zasad honoru nie liczył. Branicki kazał przyprowadzić Casanovę i obiecał mu wolność i życie, dał mu także pieniądze na drogę. Swoim kamratom kazał się wieźć do Warszawy i zagroził obdarciem ze skóry w razie gdyby któryś z nich szukał pomsty na Wenecjaninie. Postrzał był poważny, jak wszystkie rany jamy brzusznej, kula przeszła jednak nieco z boku i poczyniła co prawda spustoszenie w jelitach Branickiego, ale nie aż tak wielkie, by ów od tego umarł.
Słowo słowem, ale kompani przyszłego hetmana koronnego ruszyli w pościg za Casanovą. Ten jednak schronił się w klasztorze na Bielanach. Chcąc nie chcąc mnisi udzielili mu schronienia. Był jednak w kłopotliwej sytuacji gdyż pojedynki były zabronione, zakazał ich król, który wydał także polecenie by Casanova opuścił granice jego królestwa, jak tylko sprawa przyschnie.
Pojedynek z Branickim był jedną z najbardziej malowniczych kart w życiorysie Wenecjanina.
 
W swoich pamiętnikach Giacomo wspomina o 122 kochankach, pewnie było ich więcej, ale tyle uznał za stosowne przekazać potomności. O Markizie d’Ufre już mówiliśmy, ale nie ona była najważniejsza w jego życiu. Twierdził, że kochał prawdziwie tylko raz, jego wybranką była Henrietta, Francuzka, którą spotkał uciekając z Wenecji do Parmy. Po trwającej pół roku sielance, Henrietta go porzuciła.
Casanova uwodził wszystkie kobiety niezależnie od statusu społecznego, miał kiedyś na przykład fabrykę jedwabiu, w której pracowało 20 robotnic. Spał ze wszystkimi. Robił to tak często, że fabryka w końcu zbankrutowała i musiał ją sprzedać. Był przedstawiony carycy Katarzynie II, ale historia milczy na temat ich ewentualnego zbliżenia. Raczej do niego nie doszło, bo najjaśniejsza imperatorowa nie interesowała się trefionymi fircykami, nawet gdy mieli 6 stóp wzrostu. Wolała zalatujących końskim potem gwardzistów.
Casanova traktował swoje kochanki dobrze, porzucał je oczywiście, ale nigdy im nie uchybiał, ani ich nie upokarzał. Tym, które miały pieniądze zabierał je rzecz jasna, ale nie miało to dla nich znaczenia, bo i tak były szczęśliwe, przeżyły wszak niezwykłą przygodę. Niektóre z nich wspominały o dziwnym fenomenie, który posiadał Casanova, otóż miał on zdolność do krwawych ejakulacji. Czy to tylko fantazja? A któż to może stwierdzić z całą pewnością?
Przy całym swoim burzliwym życiu erotycznym miał Casanova niewyobrażalne wprost szczęście – nigdy nie zaraził się syfilisem. Miał co prawda cztery razy rzeżączkę, ale jakoś to tam przyschło i wielkiej szkody jego organizmowi nie wyrządziło.
 
Giacomo Casanova, kawaler de Seingalt umierał w zimnym i nieprzyjemnym zamku Dux w Czechach. Zaprosił go tam i zatrudnił na posadzie bibliotekarza hrabia Waldstein, którego Wenecjanin poznał w trakcie, którejś z eskapad. Nie był już piękny, był stary, schorowany, wypadły mu wszystkie zęby. Nikogo by już nie uwiódł? A jednak! Pisał urocze umoralniające listy do pewnej młodej osoby, która rozpoczynała właśnie życie. Ona bardzo chciała go spotkać będąc pod wielkim urokiem tej korespondencji. On unikał tego jak mógł, nie chciał by widziała poruszającego się z trudem bezzębnego starca, z którego drwią lokaje i pokojówki. W zamku Dux, dziś Duchnov powstała większa cześć jego spuścizny literackiej, pracował tam bardzo intensywnie. Zmarł w wyniku zakażenia dróg moczowych 4 czerwca 1798 roku. Jego ostatnie słowa brzmiały: żyłem, jak filozof, umieram jak chrześcijanin.
 
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Kultura