Epoka tanich win wydaje się już definitywnie zamknięta. Teraz na sklepowych półkach królują owocowe nalewki oraz mocne piwa w plastikowych butelkach. Gdzie im tam jednak do takich małmazji, jak „Kwiat jabłoni” czy „Ambasador”. Wina produkowane w Polsce z jabłek, śliwek, zgniłych śliwek, zgniłych jabłek i malin stworzyły całą epokę i nadawały w tej epoce ton, wyznaczały standardy spożywania alkoholu.
Stosunkowo najpopularniejszym trunkiem dostępnym we wszystkich spożywczakach, jak kraj długi i szeroki był rozprowadzany w butelkach koloru brązowego płyn, który na etykiecie miał nazwę „Wino” i koniec. Nie było tam żadnych dodatkowych, poetycznych określeń. Nazywano ten płyn czasem „patykiem pisane” ze względu na finezyjne liternictwo, jakim posłużył się projektant owej etykiety, a od czasu gdy na rynku księgarskim pojawiła się poetycka powieść Edwarda Stachury pod tytułem „Siekierezada” mówiono o nich także - La patique – takiej bowiem nazwy używali bohaterowie owej powieści. Wino to występowało w kilku barwach, ale bukiet, o dziwo, zawsze miało ten sam – po zerwaniu plastikowego korka w nozdrza uderzał nas od razu mocny zapach siarki i czegoś jeszcze, nie wiadomo właściwie czego. Dziś podobny bukiet unosi się nad środkiem do przeczyszczania rur o nazwie „Kret”. Piło się ów specyfik pod parkanami, na dworcach, w śmietnikach, bramach i wagonach kolejowych. Picie polegało na gwałtownym wyszarpnięciu butelki z rąk kolegi, bo do jednej butelki zawsze zabierało przynajmniej dwóch konsumentów, następnie należało przyłożyć szyjkę do ust i rozluźniwszy mięśnie szyi, przełyk i krtań pozwolić toczyć się sprawom. Zawartość wlewała się do żołądka palącą strugą i w pół minuty było po wszystkim. Jeśli ktoś, nie daj Bóg, próbował pracować przełykiem i dozować płyn wpadający do żołądka, natychmiast się dławił, dostawał torsji i czkawki. O czymś takim, jak degustacja należało zapomnieć. Wino La patique należało po prostu wypić i już. Pod parkanami i w śmietnikach organizowano nawet zawody – kto pierwszy wypije butelkę wina – rekordzistom wystarczało na to piętnaście sekund.
W czasach najdawniejszych, które pamiętają już tylko najstarsi amatorzy taniego wina królem rynku było występujące tylko w jednej – białej barwie – wino „Kwiat jabłoni”. Nazywano je J-23, J – jak jabłoń, oraz dlatego że telewizja bez przerwy emitowała w tamtych czasach serial „Stawka większa niż życie”, którego bohater – Hans Kloss, posługiwał się takim właśnie kryptonimem. Na etykiecie tego wina można było zobaczyć różowej barwy kwiat w otoczeniu nie rozkwitniętych jeszcze pączków przycupniętych na gałązce. Wielce był to urokliwy obrazek. Wino to było przysmakiem wszystkich, miało przyjemny słomkowy kolor i nie śmierdziało tak okropnie, jak to opisywane wcześniej. Ludzie je lubili i było im żal kiedy marka J-23 zniknęła ze sklepów.
Osobnym rozdziałem w historii polskiego winiarstwa były wermuty. Były to wina stylizowane, to znaczy takie, które udawały dobre zachodnie marki takie, jak Cinzano czy Martini. Pojawiły się stosunkowo późno, bo w połowie lat osiemdziesiątych. Na butelkach w kolorze brązu widniały etykiety do złudzenia przypominające te markowe. W środku przelewał się płyn złocistej barwy, jechało od niego miętowym szamponem, a smakował ów specyfik niczym woda brzozowa rozcieńczona sokiem jabłkowym. Pycha! Takie marki, jak „Alpini” czy „San Marco” na długo zapadły w pamięć smakoszy. Serwowano je we wszystkich lokalach, nawet tych najlepszych. Szczyt popularności polskich wermutów przypada na początek planu Balcerowicza.
W latach 70-tych i na początku 80-tych wino w Polsce produkowano głównie z jabłek. Potem trochę się to zmieniło. Kilka lat wielkiego urodzaju na truskawki i maliny sprawił, że rozpoczęto produkcję napojów zwanych winami także z tych owoców. Każdego lata na rynku napojów wyskokowych pojawiały się całe serie, żeby nie powiedzieć rodziny, win z truskawek, malin, a nawet jeżyn. Były to okropne berbeluchy całkowicie nieprzejrzyste z niską zawartością alkoholu i bukietem, który składał się z zapachu zużytego oleju silnikowego pomieszanego z wonią dobywającą się ze starych gumiaków, do tego oczywiście delikatna truskawkowa nuta, wszak truskawki wsypywano tam naprawdę. Etykietę tego bełta zdobiły zwykle rysunki rozebranych plażowiczek wykonane chyba przez jakąś uzdolnioną plastycznie kochankę dyrektora zakładów produkujących owo winko. Wszystkie te wina nosiły kobiece imiona. Znikały te produkty z rynku kiedy przychodziły się klęski nieurodzaju lub gdy zawiązki owoców przemarzły wiosną.
Były także winiarskie dziwy. I nie chodzi bynajmniej o kochanki prezesów zakładów przetwórstwa owocowo warzywnego. Chodzi o takie wina, które miały dziwną nazwę, dziwną etykietę lub wyprodukowane były z czegoś dziwnego. I tak na przykład pojawiło się kiedyś wino o nazwie „Platon”. Nikt nie wie dlaczego je tak nazwano. Na etykiecie w kolorze rdzy widniała uśmiechnięta podobizna faceta, który na pewno musiał być gejem. Trudno określić do kogo skierowany był ów produkt, ponieważ konsumentom owocowych trunków nazwa „Platon” nie kojarzyła się z niczym. Co innego „Ambasador”, każdy nawet najgorszy żul wie kto to taki ambasador – facet, który posłuje za granicą. Na etykiecie tego wina widniał jednak ktoś zupełnie inny – postać, która mogła być skrzyżowaniem wampira z Dusseldorfu z austriackim werbownikiem. W dłoni owego indywiduum tkwił kielich wypełniony czymś czerwonym. Na pewno nie było to wino „Ambasador”, bo ono miało kolor żółty.
Niesłychanym wręcz dziwem było wino czekoladowe. Na etykiecie widniały kostki czekolady, na oko - można było zgadywać, że chyba mamy do czynienia z czekoladą gorzką. Etykieta ta wprowadzała konsumenta w błąd, bo zawartość była słodka, jak krew dziewic, rosła w żołądku i trzeba było być naprawdę wytrawnym konsumentem, żeby utrzymać ten płyn w trzewiach i nie zwrócić go od razu na trawę. Niezłe było także wino „Czarny pas”, nie wyróżniało się ono jakimiś szczególnymi walorami smakowymi, ciekawa była etykieta na której przedstawiony był karateka bez głowy – głowa była nieważna, wszak wino nazywało się „Czarny pas” nie zaś „Głowa karateki” – tło stanowiły schematycznie ukazane sylwetki ludzkie w czasie ćwiczeń karate. Absolutnym szczytem absurdu było wino o nazwie „Czyste”. Etykieta owego trunku przypominała mocno etykietę wódki wyborowej, na dole miała napis „very strong” – była to prawda. Wino „Czyste” wywracało twarz na drugą stronę i powodowało natychmiastową śmierć wszystkich drobnoustrojów znajdujących się w jamie ustnej, nawet tych wywołujących galopująca próchnicę. Był to trunek niesłychanie ekonomiczny, jedna butelczyna wystarczyła do wprowadzenia w stan nirwany trzech co najmniej konsumentów.
Niezrozumiałymi zupełnie intencjami kierowali się producenci wina o nazwie „1699”. Na etykiecie był tam husarski szyszak. Nie wiem, może chodziło o to, że z końcem XVII wieku nastąpił także koniec tej formacji wojskowej? Tylko co to wspólnego z winem za 5 złotych?
Inne tematy w dziale Rozmaitości