Zacznę ten wpis identycznie, jak jeden z blogerów, który w zeszłym roku zamieścił notkę o podobnej treści. Nie pamiętam kto to był, ale mam nadzieję, że mi to wybaczy, bo posłużę się także powiedzonkiem, którego on również użył, a dotyczy ono sposobu w jaki promują się nowe literackie sławy.
Wydano więc w zeszłym roku pamiętniki Jarosława Iwaszkiewicza. Jest tam fragment, który powaliłby wspartego mocno nogami o ziemię byka, brzmi on: "Każda epoka ma swój styl, nawet w drobiazgach i w innej epoce nie można pewnych rzeczy realizować. Mogłem w maju 1936 roku chędożyć Czesia Miłosza w mickiewiczowskiej celi Konrada u Bazylianów w Wilnie. Była cudowna noc z księżycem i słowikami. Rzecz nie do pomyślenia w roku 1824 ani 1954. Gdzie teraz Mickiewicz? Gdzie Miłosz, gdzie Iwaszkiewicz?". Wychędożenie Miłosza Iwaszkiewicz nazywa drobiazgiem! Mocna rzecz…
Nie jestem przekonany, czy taka rzecz nie byłaby możliwa w 1824 roku, co do 1954 też mam wątpliwości. O skłonności Jarosława Iwaszkiewicza do mężczyzn wiadomo od dawna i sensacja z tego żadna, no może tylko wielbiciele Miłosza oczarowani jego sugestiami dotyczącymi intensywnych erotycznych przygód z kobietami mogą czuć się nieco zawiedzeni (oburzeni?), ale w końcu to nie ma o czym gadać. Mógł Iwaszkiewicz mieć okoliczność z Miłoszem i sprofanować narodową świętość, ale się powstrzymał i tyle. O wiele istotniejsze w tej sprawie jest to, jak działa promocja w literaturze. Przed wojną mówiło się, że do literatury trafić można przez łóżko Nałkowskiej lub Iwaszkiewicza. Powiedzenie ładne, ale czy prawdziwe? W niektórych przypadkach na pewno. Nie byłoby Brunona Schulza gdyby nie łóżko Nałkowskiej. To znaczy byłby, ale może zapomniany? Komu by się chciało zagłębiać i promować jego niełatwą prozę. Kiedy w roku 1936 (co za zbieżność dat z próbą wychędożenia Miłosza!) rozstrzygano konkurs wydawnictwa „Rój” na powieść roku, „Sklepy cynamonowe” zajęły czwarte miejsce. Wygrała powieść zatytułowana „Kopernik”, jakiegoś faceta, którego nazwiska nikt dziś nie pamięta. Nie pomogła Nałkowska, bo w jury siedziało też paru heteroseksualnych facetów, między innymi Tuwim. Akurat w tym wypadku szkoda. Od razu przychodzi mi do głowy refleksja, że też taki Tuwim znany z podbojów miłosnych nie próbował wprowadzać do literatury przez łóżko żadnych primadonn. Dobrze to o nim świadczy, nie mieszał pracy z przyjemnościami.
Nie zawsze jednak do literatury wkraczano przez łóżko, choć różni luminarze od książek płci obojga próbują w każdej epoce ten zwyczaj wprowadzić. Nie możliwe jest przecież, by w taki sposób znalazł się w panteonie pisarzy taki na przykład Makuszyński czy Wańkowicz. Daje to literaturze pewne nadzieje, bo strach pomyśleć o tym, co byśmy musieli czytać, gdyby okazało się, że jednak nie, że nowi pisarze wchodzą tylko przez alkowę. A tak – zawsze jest do przeczytania „Awantura o Basię” i „Monte Cassino”. Dlatego też nie mogę zgodzić się z Iwaszkiewiczem do końca – może i każda epoka ma swój styl, ale zdarzenie z celi Bazylianów to norma w każdej epoce.
Zastanawiam się, czy nie stało się źle, że Iwaszkiewicz tego Miłosza nie wychędożył. Gdyby tak było, Miłosz znalazłby się w literaturze dzięki „plecom” Iwaszkiewicza, a nie dzięki swoim talentom i poglądom. Może nie dostałby wtedy Nobla i nie napisałby „Doliny Issy”; ale kto wie, co by po takich przygodach z panem Jarosławem wyszło spod jego pióra.
Element stały, żeby nie powiedzieć „stojący”, następstwa pokoleń literackich działał także w najczerwieńszej komunie, czego Iwaszkiewicz nie chciał widzieć, choć przecież żył sam w tym czasie i różne miewał okoliczności. Dość wspomnieć fragment „Pięknych dwudziestoletnich” Marka Hłaski, dotyczący wizyty u Jerzego Andrzejewskiego, kiedy to Hłasko przyszedł prosić Andrzejewskiego o jakiś rękopis do wydrukowania w tygodniku „Po Porostu”, bodajże chodziło o „Miazgę”, ale dokładnie nie pamiętam. Miał wówczas Marek Hłasko lat 17 albo 18, a wizytę ową upamiętnił zdaniem: „…najpierw całowałem go po rękach i prosiłem, a potem rozcałowaliśmy się tak ogólnie”. Czy Andrzejewski protegował Hłaskę? Kto to tam wie. Myślę, że Hłasko poradziłby sobie i bez Andrzejewskiego.
Najdziwniejszym i najbardziej zagadkowym protegowanym Jarosława Iwaszkiewicza był zapomniany już nieco poeta Edward Stachura. Mocno promowany na idola młodzieży w latach 80-tych był Stachura piewcą swobodnej wędrówki po połoninach, gorącej miłości do wybranej kobiety i czystości ducha. To wszystko się bardzo podobało dzieciom, które dorastały w latach pierwszej „Solidarności”, wtedy Stachura już nie żył, ponieważ popełnił samobójstwo (bardzo zagadkowe) w roku 1979. Ale drukowano go w dużych ilościach i młodzieżowe pisma takie, jak „Na przełaj” pełne były wspomnień o nim. Kiedy Edward Stachura żył, opisywał mistyczne piękno pracy fizycznej w lasach państwowych („Siekierezada”) - akurat nie mogę się z nim zgodzić w tej materii, gdyż sam pracowałem fizycznie w lasach państwowych i opisywanie przygód ze zrębu zupełnego w takim stylu, jak on to robił, uważam za nadużycie. Stachura studiował na KUL w Lublinie i coś tam sobie pisał. W jakich okolicznościach zwrócił na niego uwagę Iwaszkiewicz, nie wiadomo. Wiadomo jednak, że sprowadził go do Warszawy i załatwił mu mieszkanie przy ulicy Kobielskiej, nieopodal sławnego na całą stolicę akademika przy ulicy Kickiego. Ci, którzy pamiętają Stachurę z tamtych czasów, wspominają go wcale nie jak świętego prostaczka, który wędruje pylnymi ścieżkami, mając Bożą dłoń za drogowskaz. Wspominają go jako faceta odzianego w niedostępne dla śmiertelnych studentów dżinsy, podróżującego za granicę, wyalienowanego posiadacza nadwyżek gotówki. Nie chcę tu bynajmniej kpić z Edwarda Stachury, uważam bowiem że był postacią, którą manipulowano bez litości. Jest to jednak rzecz na oddzielne studia, a nie na notkę w blogu.
Skoro już jesteśmy przy samobójstwach; nie wspomina się już jakoś o młodym pisarzu Mirosławie Nahaczu, który popełnił samobójstwo kilka lat temu, ponoć dlatego że jego powieść licząca 600 stron nie znalazła uznania u przyjaciół wydawców i u przyjaciół krytyków. Od razu przychodzi mi do głowy myśl taka; po co pisarzom i poetom przyjaciele? Toż należałoby takich czym prędzej batem przegnać. Żal mi Nahacza, bo żal mi każdego, kto umarł, choć nie musiał. Zastanawiam się, dlaczego nikt mu nie powiedział, że w takiej sytuacji, jaka jest na polskim rynku książki pisanie powieści na 600 stron jest bez sensu. Nikt też nie powiedział mu, że wydawca nigdy nie będzie przyjacielem pisarza, tak jak paser nigdy nie będzie przyjacielem złodzieja. Szkoda.
Zacząłem ten tekst wesoło, a kończę ze smutkiem, ale zbliża się jesień i takie właśnie myśli w tym czasie człowiekowi po głowie krążą.
Inne tematy w dziale Kultura