Nie ma chyba w Polsce człowieka, który choć raz nie zastanawiałby się skąd to się bierze. Skąd biorą się tak beznadziejne gnioty i dlaczego są one nadawane w publicznych rozgłośniach radiowych i stacjach telewizyjnych, które, jakby nie było, mają misję. Chodzi mi o piosenki, a ściślej o ich warstwę literacką.
Kiedy człowiek słucha albo lepiej ogląda programy mające w szyldzie słowo „muzyczny”, zastanawia się nad tym, dlaczego wypowiadający się tam ludzie mówią o takich sprawach jak: choreografia, aranżacja, brzmienie. Nie mówią za to ani słowa o tekście piosenki. A po to chyba słucha się piosenki? Nie? Po to, żeby usłyszeć kawałek dobrze zrymowany do dobrej muzyki. Rozumiem, że wszystko, co zostało wymienione wyżej ważne jest, kiedy słuchamy piosenki zagranicznej i nie znamy słów. Co innego, kiedy piosenka jest polska i są słowa; zakładam, że słowa te słuchającego interesują bardziej niż to, w co jest ubrana wokalistka lub czy wokalista ma nową dziewczynę. Słuchamy, słuchamy i ….dobiega naszych uszu fraza: kochamy siebie w sambie, a rozstajemy w mambie. Nie wiem, czy odmiana słowa „mambo” to najszczęśliwszy pomysł. Nie wiem też, czy autor powyższego wpisując w tekst słowa „samba” i „mambo” zastanowił się z jakim polskim słowem mu się to zrymuje. Mam wrażenie, że nie pomyślał, bo na moje oko nie rymuje się z żadnym poza słowem „szambo”. Wszystkie te myśli towarzyszyły mi kiedy słuchałem kiedyś, dawno utworu zespołu Blue Cafe. Jakież było moje zdziwienie kiedy zobaczyłem tekst w formie wydruku! To nie jest piosenka o tańcach latynoamerykańskich bynajmniej, ale o dniach tygodnia. Słowa brzmią: kochamy siebie w sandej (Sunday), a rozstajemy w mandej(Monday). Czyż nie jest to po prostu rozkoszne? Dla całego zespołu „Blue Cafe” lepiej by było, gdyby pozostał przy tekstach śpiewanych w języku angielskim. Pod warunkiem, że zespół będzie koncertował wyłącznie w krajach, gdzie po angielsku nie mówią, bo inaczej przewiduję kłopoty.
Jakoś tak się porobiło, że żadna z napisanych dziś piosenek nie wytrzymuje konkurencji z tekstami autorów takich jak Osiecka, Zieliński czy Krajewski przyczyny są różne, przede wszystkim chodzi o to, że zmieniła się sytuacja ekonomiczna, dziś autorem tekstu jest na nasze nieszczęście przeważnie sam wykonawca, bo taniej wychodzi. Dla tak zwanej branży ważniejsze jest kto i jak wykonuje tekst, niż jakość samego tekstu. Jest to trochę niezrozumiałe, zważywszy na to, że w Europie rozgrywana jest niezliczona ilość konkursów na tekst piosenki i są to konkursy prestiżowe, którym przyglądają się producenci muzyczni. W Polsce, która poezją przecież stoi, sprawa jakości tekstu uważana jest za rzecz drugorzędną.
Na tle plejady wykonawców i wykonawczyń wyśpiewujących kuplety rodem z wiejskiej remizy zespół „Strachy na Lachy” i jego kierownik Grabarz to już nie perła nawet, a diament prawdziwy. Słowa:
Zanim piorun i tęcza, przejdą przez smutków most
Zanim dzień stąd odleci na chmurze
Zanim groszki i róże
Pocałują się znów przez płot
Zanim kurz pozamiata podwórze…
to chyba najlepszy tekst od czasu, kiedy na wieki zamknął oczy tata Kazika Staszewskiego.
Dlaczego Grabarz dostał Fryderyka tak późno, tego nie zrozumiem nigdy, tak samo jak nie zrozumiem, dlaczego dostał go Maleńczuk oraz jakaś pani, co wyśpiewuje głosem przechodzonej kocicy:” teeeeeeeeeeeeeeeeeego chciałam”, a w teledysku snuje się hotelowymi korytarzami, jak niegdyś wokalistka Urszula w „Telewizyjnej Liście przebojów”, która w przebraniu pokojówki skrzeczała pieśń o dziecku oddanym do przytułku.
To wszystko ma jeszcze jeden aspekt, kiedy pisała Osiecka, kiedy śpiewał zespół „Skaldowie” teksty piosenek miały zupełnie inną funkcję, a może inaczej: one w ogóle miały jakąś funkcję, odrywały ludzi od szarzyzny. Autorzy spełniali się w tych tekstach i dla nich samych były one ucieczką i przygodą. Dziś tekst piosenki jest najczęściej o miłości tyleż nieszczęśliwej, co banalnej i przeważnie nie ma w tym pointy. Czasem też pisze się teksty o tym jak ciężkie jest życie, ale trzeba się trzymać. Nie domagam się, żeby to wytrzymywało porównanie z Krajewskim czy Osiecką, ale niech chociaż wytrzyma porównanie z piosenkami śpiewanymi przez różne zespoły w latach 80-tych.
Płyta zespołu „Siekiera” wydana w połowie lat 80, to było coś niesamowitego i nie do powtórzenia. Teksty pisał tam niejaki Adamski, który wydał też kiedyś w Puławach (stamtąd pochodził zespół) tomik swoich wierszy (nie do zdobycia), żaden Muniek Staszczyk ani Maleńczuk nie mogli się z tym mierzyć. Ale zespół „Siekiera” zniknął, a wyżej wymienieni na nasze nieszczęście pozostali i niepostrzeżenie zamienili się w autorytety rynku muzycznegoiinnych rynków, bo Maleńczuk to nawet książki pisze i felietony też.
„Czy zabił ktoś tokarza, czy często się to zdarza”
Czy w nocy dobrze śpicie
Czy śmierci się boicie
śpiewali chłopcy z „Siekiery” i to było piękne. Kiedy w tamtych czasach Kazik Staszewski miał dobry dzień, potrafił stworzyć pieśń, której refren zaczynał się od słów:
Elektryczne nożyce z gór
W kosmosie nie ma większych
I to także było piękne, tak samo jak „Piosenka młodych wioślarzy”, ale potem Kazik zaczął pisać teksty „zaangażowane”, zdobył popularność i sławę, popełnił długą serię makabresek, których nawet wspominać się nie chce, i tak aż do chwili, gdy nagrał płytę z piosenkami taty.
„Zmazując barwy lasom i polom
Mknie balon nocy z knajpy gondolą” –
Kogo dziś stać na napisanie czegoś takiego?
Kiedy usłyszałem kiedyś, że jeden z bardziej popularnych i „lepszych” zespołów nazywa się „Pustki”, szczęka opadła mi do pępka. Nie uwierzyłem. A jednak! Tak właśnie się nazywa – „Pustki”. I nikt nie widzi w tym niczego śmiesznego. Dawniej, kiedy nie było PR, promocji, agresywnego marketingu i różnych pajaców - menadżerów, nazwa zespołu to było coś, co ten zespół „robiło”, co określało go wobec słuchaczy i fanów. Na dobrej nazwie zespół wygrywał bardzo dużo. Było mnóstwo grup, które miały tylko fajną nazwę i nic więcej, a pamięć po nich pozostała, jak choćby mój ulubiony zespół „Brzytwa ojca”. W rankingu nazw prowadziły takie grupy, jak „Sztywny pal Azji”, „Siekiera”, „Kult” „Kobranocka” (ta ostatnia się reaktywowała, ale to już tylko pozszywany z kawałków trup i naprawdę nie warto). Dziś zespoły nazywają się „Pustki” albo „Łzy”. Prowokację, bądź co bądź intelektualną, zastąpiono rozwodnionymi emocjami dla dawno rozdziewiczonych pensjonarek.
Kiedyś, nie tylko za czasów mej młodości, ale dużo, dużo wcześniej artysta estradowy, jak chciał zdobyć sławę w kraju i za granicą, to zmieniał sobie nazwisko na „bardziej estradowe” lub przybierał artystyczny pseudonim, żeby łatwiej go było zapamiętać. Jedno i drugie musiało być dźwięczne i dobrze się kojarzyć. I tak na przykład Jerzy Pająk znany jest jako Jerzy Połomski, Apolonia Chałupiec jako Pola Negri, Olga Jackowska jako Kora itd. To był dobry zwyczaj, szkoda że się go już nie kultywuje. Zmiany nazwisk i pseudonimy w przeważającej liczbie przypadków dokonywały się z powodu przemożnej chęci zdobycia sławy za granicą, w krajach i miastach, gdzie nikt o nazwisku Chałupiec czy Pająk nie mógłby się pokazać na scenie. Była w tym ambicja i snobizm. I dobrze, bo artysta musi być ambitny i musi się trochę snobować. Dziś nikt nie zwraca na takie rzeczy uwagi, myśląc zapewne, że Połomski i Negri zmienili nazwiska, bo te, które mieli wcześniej były śmieszne i głupie. Otóż nie. Jeśli ktoś chce podbić świat nie może występować pod szyldem Kasia Cerekwicka albo Ania Dąbrowska - to jest dobre na akademię szkolną. Ale może właśnie o to chodzi? Najgorsze jest jednak to, że w programie pod tytułem „Jak oni śpiewają” potrafi wystąpić facet nazwiskiem Chamski i publicznie ogłosić, że zamierza z tym nazwiskiem robić karierę. Osobą zaś, która najbardziej Chamskiego krytykuje, jest artystka nazwiskiem Szczołek. W porządku, każdy się jakoś nazywa, ale nie każdy musi od razu występować na scenie i śpiewać. Publiczność bowiem bywa okrutna.
Nie wydaje się, poza tym żeby w polskim przemyśle muzycznym ktoś był zainteresowany promocją polskich wykonawców poza krajem. Nasz rynek jest rynkiem wewnętrznym, na którym sytuacja jest ustabilizowana. I po co to zmieniać? To oczywiście drwina. Promocja polskich wykonawców to korzyść dla producentów - tak by się zdawać mogło. Tak jest w Europie, gdzie każdy stara się pokazać, co ma najlepszego. Dlaczego w Polsce jest inaczej? Na to pytanie każdy musi sobie sam odpowiedzieć.
No cóż, ja, autor powyższego felietonu nie popełnię błędu menadżerów z branży muzycznej i nie podpiszę się swoim za długim i niezrozumiałym w Europie i Ameryce nazwiskiem.
Inne tematy w dziale Kultura