Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko
761
BLOG

Pożegnanie Zbigniewa Łapińskiego. I epoki bardów

Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko Sztuka Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

Wcześniej odeszli Jacek Kaczmarski, Przemysław Gintrowski. Teraz Zbigniew Łapiński. Cicho zgasła epoka coraz rzadziej wspominanych bardów.   

Jednym z symptomów dorosłości jest głuchy bunt wobec śmierci. Nie tylko śmierci osób najbliższych przez krew, ale tych wszystkich, którzy stali się nam bliscy przez swoją poezję, muzykę, książki, obrazy, filmy. Ktoś powie, że powinniśmy się z tym godzić, ale - szczerze mówiąc - nie wyobrażam sobie takiej zgody. Powiadają, że nie ma ludzi niezastąpionych. Uważam, że to największe oszustwo cywilizacji, która słowo „człowiek” zastąpiła terminem „zasób ludzkich”. Każdy, kto odchodzi, jest na różne sposoby niezastąpiony. I arcylewacko powiem, że dotyczy to nie tylko ludzi. Pamiętam swoją sąsiadkę sprzed lat, starszą owdowiałą kobietę, jak zżyta była ze swoim starym, osiwiałym kundelkiem. I pamiętam, że po jego psim skonaniu stała się jeszcze starsza, jeszcze bardziej krucha, jeszcze bardziej pomniejszona w swojej schorowanej siedemdziesięcioletności. Bo jej kundel był dla niej niezastąpiony.

Głuchy bunt po ludzkiej śmierci. Dopadł mnie ostatnio na wieść o tym, że odszedł od nas Zbigniew Łapiński. Zmarł ostatni z trzech bardów, którzy przez kilka dekad kształtowali wyobraźnię kulturową niemałego grona Polek i Polaków. Byli niezwykle płodnym muzycznie, ale niekoniecznie zgodnym triem. W songu „Testament mój” Jacek Kaczmarski nie bez powodu śpiewał: „Partnerzy także źródłem troski - / Ciąży przyjaźni kamień młyński: / Niezbyt wysilał się Gintrowski, / Nazbyt wysilał się Łapiński. / Tyleśmy wspólnie wznieśli modlitw - / Rozeszliśmy się bez melodii”.

Nie ma już żadnego z nich. Z ich odejściem – raczej na złe, niż na dobre – skończył się znów jakiś fragment polskiej historii, kultury, a nawet – polskiej publicystyki muzycznej, wysublimowanej, inteligenckiej, operującej przebogatą gamą naszych ojczystych kodów kulturowych. Brzmi to patetycznie, ale przecież skomponowany przez Łapińskiego do słów Kaczmarskiego „Czerwony autobus” to nie był song patetyczny. Wcale, wcale nie. Piosenka, bardzo gorzka, jak wiele z utworów Kaczmarskiego, powstała na kanwie dzieła malarskiego. W tym przypadku „Autobusu” Bronisława Wojciecha Linkego, stworzonego w latach 1959-1961.

Wrócę do zwrotu: polska publicystyka muzyczna. Nie jest tajemnicą, że duża część songów twórców „Murów w Muzeum Raju” odnosiła się do aktualiów naszej rzeczywistości. Oczywiście, w bardziej zniuansowany sposób niźli bieżąca publicystyka polityczna, w czasach PRL zresztą często z konieczności operująca metaforami, aluzjami, alegoriami historycznymi. W naszych czasach, gdy publicystykę możemy robić już nie tylko z pomocą słów oczywistych, ale i solidnie przejaskrawionych, to wszystko wydaje się anachronizmem. Tak, nie zdziwiłbym się, gdyby mi ktoś młodszy powiedział, że Kaczmarski, Gintrowski i Łapiński to po prostu naftalina, rzecz tak śmieszna jak niegdyś stary subiekt Ignacki Rzecki, wysłany przez Wokulskiego w swoim niemodnym surducie do warszawskiego teatru. Może zresztą my wszyscy, którzy jeszcze łapiemy spory romantyków z pozytywistami, albo uważamy, że kultura popularna choć po części mogłaby stanowić wprowadzenie do kultury nieco wyższej, stajemy się anachroniczni? Anachroniczni również przez to, że tęsknimy do metapolityczności opowiadanej songami na miarę Kaczmarskiego, Gintrowskiego i Łapińskiego.

Tak zatem przez całe życie, jakie mi jeszcze pozostało, będę niepogodzony z odejściem tych trzech. Niepogodzony, że odszedł i ten, który ułożył melodię do przejmującej „Somosierry”. I cóż, trzeba walczyć dalej.

To zapisana wersja mojego cotygodniowego felietonu dla Polskiego Radia 24. Wersja do odsłuchania pod linkiem.

Krzysztof Wołodźko Utwórz swoją wizytówkę Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty. Wyją syreny, wyją co rano, grożą pięściami rude kominy, w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną, noc jest przelaną kroplą jodyny, niechaj ta kropla dzień nasz upalny czarnym - po brzegi - gniewem napełni - staną warsztaty, staną przędzalnie, śmierć się wysnuje z motków bawełny... Troska iskrą w sercu się tli, wiele w sercu ognia i krwi - dymem czarnym musi się snuć pieśń, nim iskrą padnie na Łódź. Z ognia i ze krwi robi się złoto, w kasach pękatych skaczą papiery, warczą warsztaty prędką robotą, tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery, im - tylko radość z naszej niedoli, nam - na ulicach końskie kopyta - chmura gradowa ciągnie powoli, stanie w piorunach Rzeczpospolita. Ciąży sercu wola i moc, rozpal iskrę, ciśnij ją w noc, powiew gniewny wciągnij do płuc - jutro inna zbudzi się Łódź. Iskra przyniesie wieść ze stolicy, staną warsztaty manufaktury, ptaki czerwone fruną do góry! Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi drogę, co dzisiaj taka już bliska? Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi, gniewną, wydartą z gardła konfiskat. Władysław Broniewski, "Łódź"

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (7)

Inne tematy w dziale Kultura