Ostatnie sondażowe zawirowania pokazują, że w polityce nie obowiązuje nic takiego jak dług wdzięczności społeczeństwa wobec polityków. Musi się z tym liczyć również partia rządząca, która jakby ostatnio zapomina o źródłach swojej popularności.
Niezależnie od wszelkich możliwych niedoskonałości sondaży politycznych przywykliśmy traktować je jako istotny probierz nastrojów społecznych. Pierwsze dwa lata rządów Prawa i Sprawiedliwości dawały chyba wszystkim zwolennikom dobrej zmiany poczucie sondażowego bezpieczeństwa. Więcej, najlepsze sondaże mogły wręcz wprawiać w euforię. Pewnego rodzaju remedium na tę sytuację były gorące nieraz spory między różnorakimi środowiskami sprzyjającymi rządzącej obecnie partii. Aktywiści społeczni wspierający tę władzę (na czele z klubami „Gazety Polskiej”), pro-PiS-owska inteligencja i klasa średnia, mniej zamożni zwolennicy rządu Beaty Szydło, ludzie wierzący i osoby niewierzące, akceptujące konserwatywny kanon wartości, nigdy nie stanowili światopoglądowego monolitu.
Stare pianino totalnej opozycji
Więcej: niejednokrotnie przez te dwa lata widoczna była rozbieżność interesów i oczekiwań wśród sympatyków partii rządzącej. Świetnie pokazywały to choćby spory wokół „lex Szyszko” albo dyskusje pro PiSowskich liberałów z pro-PiS-owskimi etatystami. Totalna opozycja chciała w nich wszystkich widzieć jednolitą, ślepo posłuszną partii masę. Ale to nigdy nie była prawda – siłą PiS-u była zdolność gry na różnych fortepianach, gdy totalna opozycja wciąż waliła w ten sam klawisz rozklekotanego medialnego pianina – tracąc kolejnych słuchaczy. Grzegorz Schetyna i Mateusz Kijowski, Ryszard Petru i Katarzyna Lubnauer – zgrali do cna swój niegdysiejszy szlagier o złym populistycznym PiS-ie i dobrej liberalnej elicie wywodzącej się z szeregów beneficjentów transformacji.
Sondażowe zawirowania ostatniego czasu każą na nowo przeanalizować sytuację. Podstawowym problemem obecnej władzy – jak zresztą każdej funkcjonującej w demokratycznym świecie wyborów parlamentarnych, prezydenckich, samorządowych – jest poczucie, że należy zrealizować jak najwięcej obietnic w jak najkrótszym czasie. Dojmującym wyzwaniem dla demokratycznego rządu (odstawmy na bok bajki o autorytaryzmie PiS-u) jest pogodzenie szybkich reform z długim trwaniem państwa i konieczną powolnością zmian: nie tylko w kontekście ich wdrażania, ale analizy chcianych i niechcianych efektów. Niestety, w czasach, gdy wymierny polityczny skutek liczy się w bieżących nastrojach społecznych, każda zmiana przypomina skok na główkę z zamkniętymi oczyma do nieznanej wody. A politycy nie mogą sobie pozwolić na grzech zaniechania – przynajmniej w kwestiach, których realizację wielokrotnie obiecywali swoim wyborcom.
Sukcesy i porażki PiS-u
Pierwsze dwa lata rządów PiS-u przyniosły realizację sztandarowej obietnicy. Błyskawicznie wdrożony program Rodzina 500+ okazał się nadspodziewanie udany: sukces społeczny przełożył się na wizerunkowy; struktury państwa okazały się na tyle sprawne, że z realizacją nie było większych kłopotów. Co więcej, opozycja przegrała, próbując ośmieszyć i zdyskredytować ten projekt. Z dużym prawdopodobieństwem, gdyby nie powodzenie 500+, PiS miałby znacznie większe problemy z opozycją – szczególnie przy okazji pierwszego czarnego protestu i konfliktów wokół reformy sądownictwa. Wtedy faktycznie zawrzało – ale nastroje społeczne wciąż były zdecydowanie po stronie władzy. Nawet jeśli nie było to jawne wsparcie, to kompletna obojętność dużej części społeczeństwa wobec opozycji stworzyła potężny polityczny i sondażowy zderzak.
Rząd Mateusza Morawieckiego miał powtórzyć błyskawiczne sukcesy ekipy Beaty Szydło w innych dziedzinach. To się jednak nie udało. W odróżnieniu od wielu krytyków nie uważam tego za wynik nieudolności nowego gabinetu. Rzecz w tym, że program 500+ właściwie nie miał prawa się nie udać, gdyż – wbrew liberalnym mędrkom – zbyt wiele czynników działało na jego korzyść. Rząd Morawieckiego zderzył się z kolei z silnymi ograniczeniami zewnętrznymi: ostra gra ze strony Izraela w sprawie nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej zapoczątkowała serię niefortunnych wydarzeń, które przypomniały nam, że państwo polskie w wielu wymiarach jest wciąż dość słabą strukturą. Raptem się okazało, że obietnice złożone przez władzę to jedno, a ich realizacja to drugie. Im więcej obiecywali, choćby w kwestiach polityki historycznej, nie tylko politycy partii rządzącej, ale również ludzie z ideowego zaplecza PiS-u, tym gorzej zaczęły wyglądać rezultaty. Nikt nie lubi, gdy mu obiecują złote góry, a dostaje figę z makiem. Tym bardziej że w tle tych niesnasek zaczęły się pojawiać coraz większe pieniądze wydawane przez beneficjentów dobrej zmiany, którzy już dziś – także w oczach elektoratu partii – uchodzą za nową, nie zawsze kompetentną elitę.
Solidna oferta zamiast gaszenia pożarów
PiS wciąż ma jednak po swojej stronie niebagatelny czynnik: dobre nastroje społeczne związane z poprawą gospodarczą i najlepszą od początku transformacji sytuacją pracowników na rynku pracy. Szkoda byłoby, gdyby się zmarnował wielki kredyt zaufania społecznego, zaufania zwykłych polskich rodzin, który wypracował rząd Beaty Szydło. Wydaje się jednak, że duża część prawicowej publicystyki znów zaczyna się kręcić przede wszystkim wokół polityki historycznej. A technokratyczne zaplecze premiera Morawieckiego mówi innym językiem niż prospołeczny gabinet premier Szydło. Warto, aby politycy partii rządzącej zastanowili się, jaki właściwie ma to wpływ na sondaże poparcia.
Duża część społeczeństwa, także przychylna obecnej władzy, nie żyje sporami i sprawami twardego elektoratu Prawa i Sprawiedliwości. I wciąż potrzebuje bardziej przekazu prospołecznego niźli liberalnego gospodarczo. Byłoby niebezpiecznie, gdyby partia rządząca skupiła się jedynie na oczekiwaniach i potrzebach własnej elity oraz rdzenia elektoratu i skoncentrowała się na realizacji interesów pro-PiS-owskiej klasy średniej. Podobny błąd popełniła Platforma Obywatelska – na wejściu obiecywała szeroką politykę obywatelską, ale szybko skończyła jako partia oligarchii III RP. PiS z kolei może się stać zakładnikiem polityki nastawionej przede wszystkim na spory okołohistoryczne – gdy duża część życzliwie usposobionego dla tej partii elektoratu chce lepszego życia we własnym kraju.
Niemała część elektoratu PiS-u to wciąż ludzie mniej zamożni, żyjący na prowincji, pełni nadziei i obaw o przyszłość swoich domów, zainteresowani budowaniem tradycyjnych wielopokoleniowych rodzin. To nie są ludzie obojętni na kwestie patriotyzmu czy kanonu wartości, ale własna sytuacja życiowa zmusza ich do przywiązywania większej wagi do polityki prorodzinnej i społecznej państwa. O wiele sensowniejsza jest budowa trwałej oferty dla nich niźli doraźne gaszenie sondażowych pożarów.
Tekst ukazał się pierwotnie w "Gazecie Polskiej Codziennie"
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka