Po prawie trzech dekadach istnienia III Rzeczpospolitej można z całą pewnością stwierdzić, że zasługuje ona na swoją „czarną księgę”. Znalazłoby się tam miejsce na przeróżne opowieści: o prywatyzacji systemu emerytalnego, o pacyfikacji przez policję protestów robotniczych, o osiedlach kontenerowych i o braku polityki komunalnej państwa, o ciężkim losie Mariana Zagórnego, który walczył z mafią zbożową i płacił za to wyrokami sądowymi, o zmowie pogardy wobec popegeerowskiej wsi. A także, oczywiście, musiałoby się tam znaleźć miejsce na historię rodzimej reprywatyzacji. I jeszcze jedno: dzieje III RP to również historia walki klasowej. Napiszę to mocno: zamordowana kilka lat temu działaczka lokatorska Jolanta Brzeska jest również – najdosłowniej w świecie – ofiarą walki klas.
Książka „Wszystkich nas nie spalicie”, autorstwa Piotra Ciszewskiego i Roberta Nowaka, może stanowić część „czarnej księgi” III RP, choćby jako istotny element wstępu. Tym bardziej, że autorzy dobrze wiedzą, o czym piszą: Ciszewski to dziennikarz, publicysta i aktywista społeczny, działacz kampanii „Mieszkanie Prawem, Nie Towarem”, a następnie współtwórca Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów i uczestnik blokad eksmisji na bruk. Z kolei Robert Nowak to społecznik, bloger, od kilku lat związany z WSL, redaktor portalu lokatorzy.pl. Ich praca pisana jest z jasno określonej perspektywy: aktywistów stołecznego środowiska lokatorskiego.
Dla niektórych powyższa kwestia stanowi mankament tej książki, ale moim zdaniem warto przypominać i pokazywać opinii publicznej tę dość nieliczną grupę działaczek i działaczy lokatorskich, którzy przez lata mieli odwagę zaangażować się po stronie przegranych, po stronie wyszydzonej sprawiedliwości. I nie mogli liczyć na niczyje oklaski, więcej nawet: nie mogli nawet liczyć na życzliwość czy chociażby uczciwe traktowanie ze strony przeróżnych instytucji publicznych. Gdy niemal wszyscy stali odwróceni – oni toczyli nierówną walkę z reprywatyzacyjnym, bezwzględnym, wpływowym, potężnym finansowo i politycznie reprywatyzacyjnym układem.
Rzućmy najpierw szersze światło na sprawę. Ostatnie dekady w naszym kraju upłynęły na dyskusjach dotyczących rozliczeń z epoką PRL, ukarania winnych zbrodni, potępienia ludzi i struktur odpowiedzialnych za patologie tamtych czasów. Ale najwyższa pora, żebyśmy solidnie zaczęli mówić o rozliczaniu III RP z jej przewin, bo nagromadziło się tego brudu już dość: jedni go nie widzą, ponieważ z niego świetnie żyją, drudzy przeoczyli teraźniejszość zajęci spoglądaniem w przeszłość, trzeci tak bardzo uwierzyli w ultraliberalną doktrynę gospodarczą, że krzywdę mnóstwa obywatelek i obywateli Polski pojmują jako nową dziejową sprawiedliwość i konieczność. Jeszcze jedno: wyobrażenia społeczne wydają się czymś efemerycznym, ale w znacznej mierze to atmosfera dogmatycznego ultraliberalizmu gospodarczego, zapewne nierzadko podpartego własnym zyskiem jego piewców, odpowiada za zaniechania państwa i znieczulicę społeczną wobec ofiar dzikiej reprywatyzacji. Być może za kilka dekad dzika reprywatyzacja zostanie w pełni opisana jako historia koncesjonowanej przez państwo i długo społecznie tolerowanej nikczemności.
Pozwolę sobie na pewne smutne wspomnienie. Tuż po śmierci Jolanty Brzeskiej, na początku marca 2011 roku, byłem aktywnym użytkownikiem bardzo wówczas popularnego portalu blogowego salon24.pl. Blogosfera dawała wówczas mocno niezapośredniczony głos zwykłym użytkownikom internetu, głos – jak często przekonywano – daleki od zapatrywań mainstreamu. Pod kilkoma dość istotnymi kwestiami były to jednak nierzadko głosy bardzo typowe. Opublikowałem tam wówczas kilka okolicznościowych tekstów poświęconych tragicznie zmarłej działaczce lokatorskiej. Najbardziej przygnębiające, choć dość oczywiste w polskich realiach, było to, że najaktywniejszymi komentatorami byli miłośnicy „najświętszej własności”, którzy wprost pisali, że Brzeska najpewniej miała problemy psychiczne i dokonała samospalenia, że nie sprowokowałaby agresywnych działań ze strony czyścicieli kamienic, gdyby wyprowadziła się z cudzego mieszkania, że ruchy lokatorskie pasożytują na legalnie zdobytej/odzyskanej własności. Wreszcie padały sugestie, że jeśli ktoś tak bardzo współczuje wyrzucanym z mieszkań, to niech przyjmie ich pod swój dach. Ten przykład jak w soczewce pokazywał, w jaki sposób przemoc symboliczna legitymizuje we współczesnej Polsce przemoc instytucjonalno-rynkową. Uderzało coś jeszcze: częsty brak kontrargumentów blogerek i blogerów, którzy przeciwstawiali się tej logice, ale nie wiedzieli, jakim językiem wyrazić swój sprzeciw wobec dogmatycznego lumpenliberalizmu. I milkli.
Dziś na szczęście sytuacja przedstawia się choć trochę inaczej. Zwolennicy „najświętszej własności”, owszem, nierzadko nie zmienili zdania ani o jotę, ale po pierwsze, za sprawą sprawnych i konsekwentnych działań stowarzyszenia Miasto Jest Nasze patologie reprywatyzacji zostały nagłośnione medialnie i weszły na dobre do masowego obiegu informacji. Po drugie – zmiana władzy politycznej w październiku 2015 roku w tej akurat materii okazała się dobra, a przynajmniej – niezgorsza. Zarówno prace nad powstaniem komisji weryfikacyjnej, jak i zdecydowane działania Ministerstwa Sprawiedliwości oraz Prokuratury pomogły wielu osobom uświadomić sobie, że reprywatyzacja po polsku była zalegalizowanym szwindlem. Stołeczny Ratusz, niegdyś traktujący głos lokatorów z absolutną dezynwolturą, sporo stracił pod względem wizerunkowym, w kwestiach reprywatyzacji przestał być wiarygodny dla dużej części opinii publicznej, a niektórzy jego urzędnicy stali się obiektem większego zainteresowania odpowiednich organów państwa.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, „Wszystkich nas nie spalicie” Ciszewskiego i Nowaka, przynosi wiele oczywistości, szczególnie osobom nieźle już w sprawie zorientowanym. Jestem jednak przekonany, że to absolutna lektura obowiązkowa dla tych, którzy dopiero chcieliby poznać skandaliczną historię reprywatyzacji pisaną z perspektywy działaczy lokatorskich, historię ich walki o respektowanie praw ludzi, którzy stali się obywatelami drugiej kategorii. Co istotne, w znacznej mierze książka ta jest pracą z zakresu rodzimej historii ludowej. To jej ważny rys, ponieważ wciąż brak lewicy istotnych społecznie ludowych mitów, nie tylko oddziałujących na wyobraźnię lewicowych środowisk, lecz zdolnych zainteresować także tzw. zwykłych ludzi.
Żywy dziś mit Jolanty Brzeskiej ogniskuje wiele elementów istotnych z punktu widzenia lewicy: i tych odnoszących się do katalogu lewicowych wartości oraz aktywności i wrażliwości społecznej, i tych, które wiążą się z wizją i standardami polityki społecznej, mieszkaniowej, ładu społeczno-gospodarczego i legislacyjnego. Czy nie jest znamienne, że jedną z najgłośniejszych ofiar III Rzeczpospolitej jest samotna, starsza kobieta? W kraju oficjalnego kultu chrześcijańskich wartości, państwo i mafia zjednoczyły się przeciw niezamożnej lokatorce. Bo ośmieliła się walczyć o sprawiedliwość dla siebie i grupki podobnych sobie „życiowych nieudaczników”, którzy i które mieli pecha stanąć na drodze budującemu się właśnie kapitalizmowi „po polsku”.
Wiele o sytuacji ruchu lokatorskiego i fatalnym losie wypędzonych lokatorów jeszcze kilka lat temu mówi taki oto cytat: Pierwsze blokady eksmisji oraz akcje organizacji lokatorskich w tej sprawie nie spotkały się z większym zrozumieniem mediów. Jeszcze w latach 2008–2009 dziennikarze pisali o biednych kamienicznikach niemogących się pozbyć mieszkańców z należących do nich budynków. Właściciel więc może robić, co mu się podoba, nawet jeśli działa na granicy prawa – sugerowali, a reprywatyzacyjna patologia narastała. Nie bez znaczenia jest fakt, że przez blisko trzy dekady III RP nie udało się stworzyć integralnej ustawy reprywatyzacyjnej. Ostatni jej duży projekt, zresztą autorstwa niechlubnej pamięci rządu Jerzego Buzka, zawetował ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski. Tłumaczył to ochroną „zasad sprawiedliwości społecznej i równością obywateli wobec prawa”. Notabene autorzy „Wszystkich nas nie spalicie” przypominają, że już w 1995 roku Piotr Ikonowicz, wówczas poseł, proponował uchwalenie ustawy o wygaszeniu roszczeń reprywatyzacyjnych. Trudno jednak wyobrazić sobie jej realizację, szczególnie w klimacie pierwszych lat transformacji.
Reprywatyzację w III Rzeczpospolitej często czyta się i ogląda przez pryzmat stolicy. Tylko w Warszawie władze wypłaciły w ramach roszczeń reprywatyzacyjnych 1,4 mld złotych – pomińmy tu wartość działek i budynków oddanych w Warszawie. Autorzy pracy podkreślają jednak, że reprywatyzacja ma zasięg ogólnopolski. Tym bardziej, że podwyżki czynszów dają kamienicznikom szansę na szybki zarobek bez ponoszenia wielkich kosztów. Stąd jeden z rozdziałów książki nosi wymowny tytuł: „Poznań, Łódź, Kraków, Warszawa – wspólna sprawa!”. To o tyle istotny wątek, że skoncentrowane na sprawach stołecznych tzw. ogólnopolskie media rzadko pokazują bolączki naszej rzeczywistości, która otwiera się poza rogatkami Warszawy.
Ciszewski i Nowak skrótowo (może nawet zbyt skrótowo) opisują realia pozawarszawskiej reprywatyzacji, ale już tylko to, co pokazują, pozwala zobaczyć, że różnorakie skandaliczne aspekty społecznej niesprawiedliwości III RP nie dotyczą jedynie stolicy. Są niestety wspólną cechą polskich przemian.
Przykładowo, w Poznaniu władze miasta postawiły na szybkie pozbycie się ponad 150 kamienic o nieuregulowanym statusie własnościowym, pozostających pod zarządem Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Mieszkaniowej. Nie przykładano należytej wagi do sprawdzania zasadności roszczeń, nie próbowano podważać ich w sądzie, nie dbano o to, żeby dawni właściciele lub ich spadkobiercy wzięli na siebie część kosztów wieloletniego utrzymania budynków przez państwo. Na ogół urzędnicy nie chcieli też komunalizować tych budynków. Na lokalną strategię miejską nałożyły się całościowe rozwiązania prawne. W ramach jeszcze skuteczniejszego budowania kapitalizmu w 2006 roku uwolniono czynsze w budynkach prywatnych, wcześniej regulowane w ustawie o ochronie praw lokatorów. To jeszcze bardziej pogorszyło sytuację wypędzanych lokatorów.
Walki klas nie prowadzi się dziś wyłącznie w białych rękawiczkach, wcale nie. Nie toczy się jej jedynie w telewizyjnych studiach, drogich restauracjach, gabinetach prawodawców, na przyjęciach dla wielkiego biznesu, potężnych mediów, wpływowych polityków. Walka klas wciąż toczy się na ulicach, na klatkach schodowych, przed drzwiami domów, do których próbują się wedrzeć odzyskiwacze kamienic. Tyle że po jednej stronie są ludzie bezwzględni i zmotywowani dużym zarobkiem, korzystający nierzadko ze wsparcia albo cichego przyzwolenia państwa, a po drugiej – zmęczeni i zestresowani, zagrożeni w swoim bycie kobiety i mężczyźni i ludzie dobrej woli, nierzadko otrzaskani z różnorakimi aspektami walki na każdym możliwym froncie, ale nie dość liczni, przeciążeni pracą i zobowiązaniami.
Spójrzmy z bliska na to, czego na ogół nie chcą pokazywać kamery mediów zaprzyjaźnionych z realnym liberalizmem: przy ulicy Stolarskiej 2 w Poznaniu [lokatorzy – przyp. K.W.] zabili deskami główne wejście do budynku. Zostało ono dodatkowo zabezpieczone kontenerem na śmieci, a bramy pilnowało kilka osób. Mieszkańcy szykowali się na atak czyściciela kamienic. Nie chcieli dopuścić go do budynku, aby nie zaczął ponownie psuć instalacji, odłączać prądu ani wprowadzać ludzi prowadzących remont, będący w rzeczywistości dewastacją kamienicy. Wszystko to działo się na oczach niereagującej policji: gdy 17 sierpnia 2012 roku [Piotr Ś. – jedna z prominentnych postaci poznańskiego rynku nieruchomości – przyp. K.W.] przybył na Stolarską z robotnikami i próbował rozbić blokadę, funkcjonariusze zachowywali się biernie. Obserwowali zdarzenie nawet w momencie, gdy zbiry szarpały lokatorów i dochodziło do rękoczynów. Dopiero zgromadzenie się na miejscu sporego tłumu gapiów z okolicznych budynków oraz przybycie obrońców praw lokatorów domagających się interwencji skłoniło policję do wkroczenia i zablokowania pomocnikom Ś. dostępu do bramy. Pomimo ewidentnego łamania prawa nikt nie został jednak nawet zatrzymany.
Roman Kuster, w tamtym czasie komendant policji w Poznaniu, tak odpowiedział na prośby lokatorów o pomoc: Mamy wolny rynek i jeśli chcą państwo mieć całodobową ochronę, można skorzystać z usług firm ochroniarskich. To jeden z bardzo licznych przykładów na to, że urzędnicy publiczni w III RP byli/są tak naprawdę mniej lub bardziej jawnymi „funkcjonariuszami rynku”. W stolicy Wielkopolski na ratunek lokatorom ruszyli anarchiści z Kolektywu Rozbrat. W lutym 2012 roku doszło do powstania Wielkopolskiego Stowarzyszenia Lokatorów. Ostatecznie jednak nowy właściciel doprowadził do wyprowadzki niechcianych przez siebie mieszkańców z kamienicy przy Stolarskiej. Obywatelski opór sprawił jednak, że lokatorom udało się uzyskać od miasta mieszkania komunalne.
Historia reprywatyzacji to, chyba bardziej dosłownie niż w przenośni, dzieje współpracy państwa, biznesu i mafii – ta prawda uwidacznia się z całą jaskrawością na kartach książki Ciszewskiego i Nowaka. Być może konkretni lokalni i centralni politycy nigdy nie podawali ręki bandytom zastraszającym ludzi, ale bliższe przyjrzenie się sprawie pokazuje, kto z czyjej brudnej roboty miał korzyść. Niekoniecznie korzyścią osobistą – władze samorządowe i centralne po prostu „miały kłopot z głowy”. Różne mechanizmy – polityczne, legislacyjne, rynkowe i bandyckie – pracowały na to, żeby pozbyć się lokatorów – obywateli gorszej kategorii. Ludzkie cierpienie i tragedie, całe życie starszych już ludzi podsumowane nagle wyrokiem eksmisji, bo byli zwykłymi obywatelami gwałtownie przeobrażającego się kraju.
To wszystko nie było interesujące – zresztą, reprywatyzacyjna wizja rzeczywistości nosi wszelkie znamiona nowej sprawiedliwości dziejowej, i to w niemal magiczny sposób: samo pozyskanie „świętej własności” gwarantowało i gwarantuje nieledwie nietykalność w oczach nie tak małej części elit III RP. W pewnym sensie, co warto sobie uświadomić przy okazji wydania właśnie tej książki, w podobno katolickiej (przynajmniej co do publicznej moralności) Polsce duży pieniądz stał się funkcją etycznej słuszności, a ubóstwo stało się etycznie podejrzane. To dlatego właśnie tak łatwo było budować obraz ofiar reprywatyzacji jako roszczeniowej grupki z marginesu społecznego, a nowi właściciele chodzili w nimbie ludzi, którzy wreszcie sięgnęli po to, co im się należało. Nic też dziwnego, że ruchy lokatorskie miały naprawdę znaczne trudności, żeby przebić się ze swoim wołaniem przez tak silną i szeroko akceptowaną narrację.
W polskich warunkach sporym wzięciem cieszy się hasło o braku alternatywy wobec przyjętego modelu przemian ustrojowych i własnościowych. Skoro „nie było alternatywy” dla terapii szokowej, to nic dziwnego, że „nie ma alternatywy” dla licznych zjawisk stanowiących jej logiczne następstwo, w tym dla reprywatyzacji. Istnieją jednak przykłady negujące takie neoliberalne „oczywiste oczywistości”. Prawda jest taka, że istnieje alternatywa. Najlepszym przykładem Łódź, gdzie prywatne osoby próbowały odzyskać kamienicę gruntownie odrestaurowaną za publiczne pieniądze (mowa o ponad 10 milionach złotych). Władze miasta toczyły spór sądowy o zabytkowy budynek i wygrały. Co więcej, w 2012 roku w celu obrony miejskich nieruchomości lokalny samorząd powołał do życia Zespół ds. Ochrony Własności: składa się on z siedmiu ekspertów, między innymi od dokumentów archiwalnych oraz historii zabytkowych budynków. Praca tej grupy ma charakter śledczo-historyczny. Przyczyniła się do skierowania do prokuratury podejrzenia o próbie wyłudzenia 35 nieruchomości, a pod koniec sierpnia 2016 roku przygotowywanych było kolejnych 10 wniosków. Jest to jedyny przypadek tak szerokiego działania miasta przeciwko roszczeniom reprywatyzacyjnym. Co istotne, z dużym prawdopodobieństwem można ocenić, że część łódzkich roszczeń zgłaszanych jest z premedytacją już po zakończeniu remontu kamienic. Urzędnicy tamtejszego Wydziału Organizacyjno-Prawnego wprost stwierdzają, że część wniosków o zwrot opiera się na sfałszowanych dokumentach notarialnych oraz księgach wieczystych. Jak widać, instytucje mogą starać się o dobro publiczne – potrzeba jednak do tego woli politycznej lokalnej władzy, potrzeba odpowiednich struktur/instytucji i przeznaczenia środków na ich utrzymanie. Alternatywa istnieje, ale opłaca się nie tym, którym na ogół powinna się opłacać – to również wiele mówi o determinantach naszej rzeczywistości.
Ktoś powie, że mało w tej recenzji poświęciłem miejsca Jolancie Brzeskiej. To prawda, to celowy zabieg. Z całą pewnością jest dziś tak, że stała się ona postacią, wokół której ogniskuje się pamięć nie tylko ruchu lokatorskiego, ale bodaj wszystkich osób dobrej woli krytycznie podchodzących do spraw reprywatyzacji. Jej historia jest już dość dobrze znana, łatwo się z nią zapoznać, choćby sięgając do różnorodnych źródeł internetowych, tekstów prasowych, coraz większej liczby audiowizualnych materiałów dokumentalnych. Z całą pewnością jest też bardzo dobrze znana znakomitej większości czytelniczek i czytelników „Nowego Obywatela” – byłbym przykro zaskoczony, gdyby było inaczej.
Dodajmy, że na początku marca 2017 roku przekroczony został kolejny kamień milowy: sprawę morderstwa Brzeskiej i stołecznej reprywatyzacji przedstawiło w materiale reportażowym BBC. Na naszych oczach powtarza się dobrze znany, choć tragiczny schemat: okrutne zabójstwo, wbrew pragnieniom morderców i ewentualnych zleceniodawców, nie zamyka sprawy. Staje się kamieniem węgielnym. Mieszkanka z Nabielaka 9 zasługuje na równie dobry film fabularny co Veronica Guerin, irlandzka dziennikarka walcząca piórem z mafią narkotykową. Choć może lepiej, gdyby nie kręcili go polscy specjaliści od koturnowych i laurkowych obrazów oraz historycznych rekonstrukcji. Z całą pewnością książka Ciszewskiego i Nowaka dostarczy obfitego materiału scenarzystkom i scenarzystom zainteresowanym patologiami reprywatyzacji, historią tej hańby. O ile kiedyś faktycznie zaczniemy bardziej interesować się krzywdami wyrządzonymi najzwyklejszym ludziom w naszych czasach.
Powiem jeszcze jedną rzecz: nawet jeżeli winni śmierci stołecznej działaczki lokatorskiej zostaną ukarani, to sprawiedliwości wciąż nie stanie się zadość. Ponieważ sprawiedliwość dla Brzeskiej oznacza coś więcej – sprawiedliwość dla wszystkich. A ta wiąże się z przywróceniem państwu polskiemu elementarnej efektywności w dziedzinie polityki społecznej i mieszkaniowej. Znamienny jest fragment z książki Ciszewskiego i Nowaka: na początku każdego roku odbywa się Dzień Lokatora. Przy tej okazji opracowano raport pokazujący, ile miasto powinno wydać na budowę nowych lokali dla osób z zasobu reprywatyzowanego i innych potrzebujących. Z danych zebranych na początku 2015 roku przez WSL wynikało, że aby rozwiązać problem, wystarczyłoby przeznaczyć na ten cel jedynie nieco ponad 1,5 proc. budżetu m.st. Warszawy, czyli około 7 proc. wydatków przewidzianych na inwestycje. Ale ruchy lokatorskie wciąż nie są dla stołecznych samorządowców partnerem – są uciążliwym petentem. Przy okazji, co z jednej strony zrozumiałe, z drugiej pomniejsza nieco wartość książki, w znacznej mierze skupia się ona na działalności Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów, a niemal pomija inne organizacje lokatorskie. Z jednej strony da się to wyjaśnić faktem, że autorom najłatwiej było opisać ten fragment ruchu lokatorskiego, który najlepiej znają, z drugiej – pokazuje podziały także w obrębie tego, dość przecież nielicznego, środowiska.
Państwo zwane III Rzeczpospolitą nie jest nawet nocnym stróżem, jest wspólnikiem oprawców. Ta smutna prawda czytelnie i rzeczowo została przedstawiona na kartach książki, której okładkę zdobi graffiti z podobizną Jolanty Brzeskiej. Po części gorzka, po części pokrzepiająca myśl: jak w najbardziej barbarzyńskich czasach książka o małym nakładzie, której przydałaby się solidna korekta, jest jednym ze znaków nadziei, głosem sprawiedliwości i niewygodnych prawd, głosem lewicy, która jest wierna swoim zasadom i swoim społecznym zobowiązaniom.
Piotr Ciszewski, Robert Nowak, Wszystkich nas nie spalicie, Wydawnictwo Trzecia Strona, Warszawa 2016.
Recenzja pierwotnie ukazała się w "Nowym Obywatelu"
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka