Stare wykształciuchy schodzą ze sceny, by ustąpić miejsca japiszonom idei i propagandy.
Wykształciuch jest karykaturą inteligenta. Stworzeniem moralnie i politycznie podejrzanym, rodzajem pasożyta wegetującego w trzewiach organizmu państwowego kosztem jego zdrowia. Istotą wyobcowaną z ducha narodowego, niechętną prawdzie, kultywującą jedynie interesy i język własnej koterii, zatruwającą ojczysty krwioobieg swoim jadem. Jest wynikiem nieudanego eksperymentu społeczno-politycznego, który zaczął się hen, przed dziesięcioleciami, a po transformacji ustrojowej przeszedł lekką mutację, by dostosować się do rzeczywistości. Taki właśnie jest wykształciuch w oczach swoich przeciwników: typ niesympatyczny, podejrzany i godny pogardy.
Skazą na definicji wykształciucha jest jednak to, że od początku nosiła na sobie brzemię upolitycznienia. Nie był to termin „bezinteresowny poznawczo”, ale taktyczny zwrot, dystynkcja wyróżniająca jeszcze jednego zbiorowego przeciwnika IV RP. Co prawda sympatyzujący z moralną rewolucją myśliciele próbowali nieco zobiektywizować, unaukowić wykształciucha, osadzić go w historyczno-kulturowym kontekście, nawiązać do Sołżenicyna, ale bez większych skutków. „Wykształciuch” nie po to był potrzebny, by go nadto sublimować i dookreślać na gruncie historii idei. Zaczął więc żyć własnym, pogmatwanym i niejasnym życiem, wyskakując tu i ówdzie jak diabeł z pudełka, by śmieszyć, tumanić, przestraszać.
Wykształciucha szybko polubili i przekuli na własną broń przeciwnicy rządzącej jeszcze partii. Obelgę zamienili w dumny sztandar ludzi niepokornych wobec kaczystowskiego reżimu. Wypowiadając to słówko, mrugają znacząco okiem: „wiemy, żeś inteligent pełną gębą, ale przyjmij na siebie tę nazwę jako znak ideowo-politycznego namaszczenia i wtajemniczenia, wspólnoty interesów”. I błyskawicznie przybyło osobników ostentacyjnie obnoszących się z mianem wykształciucha – kalumnia zamieniła się w komplement, środowiskowy znak rozpoznawczy, określający choćby miłośników życia i twórczości Adama Michnika. Inni zaś, choć nie tak jasno zdeklarowani światopoglądowo, czy nawet pogubieni w meandrach historii, polubili „wykształciucha” z przekory, albo pod wpływem poczucia fatalizmu i rezygnacji, przyzwyczajeni do dyshonorów ze strony władzy i społeczeństwa, wcale częstych pod tą szerokością geograficzną.
Taka sytuacja jeszcze bardziej rozjuszyła politycznych/ideowych japiszonów, często młodych, dwudziesto-, trzydziestokilkuletnich Don Kichotów moralnej rewolucji. Oni to bowiem, po części w ramach pokoleniowego buntu, współ-wyznaczają i rozpowszechniają standardy myślenia o swoich starszych kolegach, zramolałych w służbie PRL-owi i III RP inteligento-wykształciuchach. Oni to uważają się za depozytariuszy świadomości niczym nie sfałszowanej, arcypatriotycznej i suwerennej, tyleż spragnieni prawdy, co władzy, jej profitów i dobrobytu zasłużonego w ramach nienazwanego wprost aktu „sprawiedliwości dziejowej”. Inteligent-wykształciuch, który inaczej definiuje własną samoświadomość i poczucie lojalności, to w świetle ich założeń postać umysłowo nieuczciwa, tożsamościowo podejrzana, której miejsce jest na śmietniku historii.
I gdzie tu prawda? Między bezkrytycznym samouwielbieniem i apoteozą wykształciucha a jego całkowitym potępieniem leży szerokie pole dla interpretacji. Przede wszystkim problem polega na tym, że krytycy wykształciuchów, definiując ich jako sieroty po Polsce Ludowej albo współpracowników i współuczestników elit zawłaszczających III RP, nie zauważają, że byli/są oni (o ile nie należeli do wąskiej grupy pierwszoplanowych beneficjentów transformacji) takimi samymi ofiarami przemian ustrojowych, jak tzw. zwykli ludzie, za którymi chętnie wstawiają się obecni prominenci. Nie widzą także, iż środowiska inteligenckie, wychowywane/edukowane jeszcze w PRL-u, przy całej złożoności swoich biografii i różnorodności życiowych wyborów nie były w swej masie demiurgami, ale zakładnikami historii, z całym brzemieniem obiektywnie istniejących uwarunkowań i możliwości.
Dziś polityczne japiszony, wzajem sobie potakując, ciesząc się poparciem i protekcją swoich starszych kolegów, nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za ponoszone słowa i nie muszą obawiać się niczego z tego, co ongiś było udziałem wykształciuchów. Dana im jest łaska późnego urodzenia i korzystając z tego przywileju wyciągają swoje małoduszne wnioski wobec wykształciucha jako podmiotu zbiorowego. Nie budzi ich współczucia ta rzesza rodaków, częstokroć oszukiwana w nie mniejszym stopniu, niźli „zwykli ludzie”, poddawana manipulacjom i praniu mózgu, ratująca się – często bezwiednie – przed duchowym, tożsamościowym kryzysem w grupach wzajemnej adoracji. Nie budzi ich współczucia ani głębszej refleksji ta małomiasteczkowa albo wiejska inteligencja, która swój awans społeczny zawdzięcza Polsce Ludowej, bo akurat w innej żyć nie mogła, a pozwoliła sobie na luksus posiadania życiowych ambicji.
Owszem, ta inteligencja zwróciła się na początku lat 90. ku Unii Wolności – ale jaki promil tych ludzi mógł znać wszystkie niuanse politycznych kompromisów, planów transformacji, podejmowanych decyzji i poglądów faktycznie głoszonych przez „wierchuszkę”? Zresztą, i tak dość szybko zdała sobie sprawę, że jest samotna. A małomiasteczkowy wykształciuch, choćby wiele rozmyślał o tolerancji, zachodnich standardach demokracji itp. głoszonych wszem i wobec dobrodziejstwach, a przy tym pomstował na rodzimy ciemnogród, to i tak ciężko pracował za grosze w swojej szkole, obserwując z przerażeniem, że ubywa mu z roku na rok resztek szacunku, jaki mniej lub bardziej sztucznie podtrzymywano w PRL.
Dziś, rozważając kwestie czysto formalne, wynikające ze zmiany ustrojowej, o wiele łatwiej jest być inteligentem. Ale szczerze mówiąc, nie widać wielu kandydatów do tej grupy: ani w centrum, ani po lewej, ani po prawej stronie. Dziś w modzie jest ideowo-polityczny japiszon, albo japiszon pragmatyczny, spec od manipulacji wyobraźnią, pragnieniami i przekonaniami. Taki japiszon może nosić za politykami teczkę, albo udzielać się w mediach. Może być młodym pracownikiem IPN-u albo doradcą wysokiego urzędnika państwowego. Od wykształciuchów różni go to, że jest jeszcze za młody, by przeżyć jakikolwiek głębszy ideowy, duchowy kryzys, nie ma też żadnych wątpliwości co do swojej misji. Nie żywi złudzeń, że służy jedynej prawdzie. Jest w fazie wschodzącej: dopiero za 30-40 lat usłyszy podobne zarzuty, jakie dziś stawia tym, których za swoimi mentorami określa mianem wykształciuchów. Pewnie będzie zaskoczony, o ile wcześniej nie spocznie w trumnie.
Nie ma sensu przystawać do towarzystwa tych, którzy z premedytacją wykorzystują wykształciuchów do własnych celów, na siłę poprawiając im samopoczucie i zbiorowo rozgrzeszają każde ich głupstwo i przewinę. Z drugiej jednak strony: ideowo-polityczne japiszony ze swymi niewinnymi buźkami i wcale pokaźnym arsenałem polityczno-koteryjnych psikusów i słownych manipulacji również nie zasługują na większe zaufanie. Kto czyni się zakładnikiem jakiejkolwiek ideologii, ten choćby miał buzię cherubinka, musi budzić nieufność, tym bardziej, gdy kroczy w triumfalnej pozie. Zwycięzcy są zawsze bardziej niebezpieczni niż przegrani. Przynajmniej do czasu, gdy historia nie pobruździ im twarzy zmarszczkami i nie przygnie sumień do ziemi. Wtedy jednak ktoś inny krzyknie im w twarz: wykształciuchy!
Pozostałe felietony OBYWATELA:
Remik Okraska: "Jednostka wszystkim?"
http://www.obywatel.org.pl/index.php?name=News&file=article&sid=8689
Anna Mieszczanek: "Naród i piaskownica":
http://www.obywatel.org.pl/index.php?name=News&file=article&sid=8693
Jacek Zychowicz: "Welcome to the mainstream":
http://www.obywatel.org.pl/index.php?name=News&file=article&sid=8690
Olaf Swolkień: "Przez żołądek do głowy":
http://www.obywatel.org.pl/index.php?name=News&file=article&sid=8691
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka