Dlaczego nie zbudowaliśmy w Polsce silnej klasy średniej? Nie miała ona szans powstać na neokolonialnym rynku, na którym silny polski kapitał byłby po prostu zbędną konkurencją dla Zachodu.
Jednym z największych pragnień elit III Rzeczypospolitej było rzekomo zbudowanie silnej klasy średniej. Dziś wiemy, że to marzenie wciąż niespełnione albo spełnione w sposób karykaturalny, jeśli za punkt odniesienia przyjąć zachodnie standardy.
Witamy na „Manhattanie”
Dzięki niedawno obejrzanemu filmowi dokumentalnemu „1989” w reżyserii Michała Bielawskiego miałem okazję odświeżyć sobie kilka wspomnień z dzieciństwa dotyczących tamtych lat. Jedno z nich to obraz wyrosłych nagle jak spod ziemi łóżek polowych z rozłożonymi towarami. Drobni handlarze zaludniali ulice i przaśne targowiska o nazwach tak szumnych jak „Manhattan”.
Polska końcówki lat 80. i początku 90. żyła drobnym handlem i wielkimi nadziejami na dostatnią przyszłość. To, co jeszcze niedawno było towarem kompletnie egzotycznym i reglamentowanym jak pomarańcze czy banany, wprost przelewało się ze straganów na chodniki i ulice. Nawet zwykłe mięso sprzedawane niemal z ulicy, ale bez kartek, budziło zachwyt. Handel uliczny był wymownym znakiem zachodzących przemian. I jeśli Polacy uwierzyli wtedy w dobrodziejstwa demokracji i piękną wizję „Będzie jak na Zachodzie”, to w znacznej mierze właśnie dzięki tym niezliczonym rzeszom ludzi, którzy postanowili „wziąć sprawy w swoje ręce”.
Ale tamten obraz trzeba uzupełnić o inny: kryzys polskiej wsi, związany z automatycznie i mało refleksyjnie przeprowadzonym odgórnie zniszczeniem Państwowych Gospodarstw Rolnych. Dodajmy do tego zamykanie dużych zakładów pracy albo ich stopniowe przejmowanie przez zagraniczne koncerny. I późniejsze nieco pojawienie się sklepów wielkopowierzchniowych, które stopniowo zaczęły niszczyć drobny handel, targowiska, małe sklepiki.
Już po kilku latach od „rewolucji drobnego handlu” Polska stała się „zachodnim krajem”: loga wielkich firm o olbrzymim kapitale i zakulisowych wpływach politycznych stały się nieodłącznym elementem naszego krajobrazu. W ich cieniu umierała drobna polska przedsiębiorczość, rzeczpospolita straganiarzy, którzy przegrali nierówną walkę z modelem transformacji, jaki na początku wyzwolił ogromną społeczną energię, by szybko ją skanalizować i zastopować, oddając rynek w ręce zachodniego biznesu.
Dlaczego nie zbudowaliśmy w Polsce silnej klasy średniej? Nie miała ona szans powstać na neokolonialnym rynku, na którym silny polski kapitał byłby po prostu zbędną konkurencją dla Zachodu, który odkrył dla siebie wschodnioeuropejskie eldorado: rynek mało wymagającego klienta o bardzo słabej zdolności do konsumenckiego oporu i stawiania jakichkolwiek wymagań. Tak już zostało i m.in. dlatego mamy droższe niż na Zachodzie kredyty, żywność, ubrania i usługi teleinformatyczne. Tymczasem płace wciąż są w Polsce zdecydowane niższe. Trwa nieustanny drenaż kieszeni Polaków, związany także z życiem na kredyt tych, których stać na jego zaciągnięcie – co w oczywisty sposób utrudnia gromadzenie kapitału, czyli budowanie ekonomicznych podstaw dla klasy średniej.
Cienka warstwa
Oczywiście w III RP powstała „zalążkowa klasa średnia”. Powstał też jej normatywny wzorzec. Zbudowano go na kanwie narracji ideowej, którą w latach 90. zarządzały środowiska liberalne związane z „Gazetą Wyborczą”, a politycznie z Unią Demokratyczną/Unią Wolności. Do tego doszła część po-PZPR-owskiej oligarchii politycznej skupionej wokół Aleksandra Kwaśniewskiego i tak efemerycznych bytów jak Demokraci.pl, a całkiem niedawno: Europa Plus Twój Ruch.
Normatywny opis wartości, które powinny zatem być bliskie polskiej klasie średniej, to dość dobrze znany kanon: euroentuzjazm posunięty niekiedy do negacji interesu narodowego jako archaizmu, umiarkowany liberalizm obyczajowy, nieustanne śledzenie przejawów polskiej ksenofobii i zaściankowości, kult balcerowiczowskiej transformacji jako bezalternatywnej ścieżki rozwoju, zdecydowane potępienie każdego buntu społecznego jako populizmu, zdystansowanie wobec Kościoła i jego krytyka bądź też afirmacja niektórych kościelnych środowisk z pozycji „tolerancji” i „neutralności światopoglądowej”. Wreszcie wizja społeczeństwa obywatelskiego jako zgodnego z wizją mecenasów takich jak György Soros. Jakaś część tej zalążkowej klasy średniej w ten model się wpasowała. Ale prawda jest o wiele ciekawsza niż narzucony wzorzec.
I jeszcze jedna uwaga: klasyczne definicje klasy średniej sytuują ją między burżuazją/oligarchią/arystokracją a klasą robotniczą, wskazując przy tym na jej relatywnie dużą samodzielność zawodową i niezależność finansową (przedsiębiorcy, urzędnicy wyższego szczebla, lepiej zarabiający pracownicy umysłowi). Jednak i tutaj granice, i dookreślenia są płynne, jeśli wskazać, że górnicy z KGHM są lepiej wyposażeni finansowo i dysponują w większym stopniu pulą zabezpieczeń społecznych, gwarantujących wyższy poziom dobrostanu, niż np. niższych stopni pracownicy show-biznesu, mediów czy duża część drobnych „samozatrudnionych”.
Stąd kłopoty z klasą średnią zaczynają się już na poziomie realiów społeczno-gospodarczych. Ta warstwa jako siła społeczna porównywalna z doświadczeniem Zachodu nie powstała. Bo tylko na poziomie skrajnie zideologizowanych oczekiwań można było wierzyć w kserorozwój według mocno uogólnionych wzorców zachodnich. Owszem, mamy dość nieliczną grupę obywateli o niezagrożonym standardzie dobrobytu, który kumuluje się np. w formie kapitału kulturowego i międzypokoleniowego (dziedziczenie bogactwa). Ale to nie żadna klasa społeczna, to zaledwie warstewka przed-, czy może podśrednia.
Jej część cechuje „mała stabilizacja”, która jednak nie gwarantuje solidniejszych zabezpieczeń finansowych i nie pozwala na kumulację kapitału w stopniu, który umożliwiłby jego sensowny międzypokoleniowy transfer.
Kim są ustabilizowani?
W czym rzecz? Otóż powstawanie klasy przedśredniej rozpoczęło się na początku lat 90. i dotyczyło wówczas przede wszystkim pokoleń ówczesnych 30-, 40- i 50-latków. To ludzie, którzy zyskali na „rencie transformacyjnej”: mogli np. relatywnie tanio wykupić swoje mieszkania, wcześniej należące de facto do państwa.
To także ludzie, którzy przeszli w miarę bez szwanku przez zawirowania na rynku pracy i utrzymali etaty oraz zabezpieczenia społeczne. Stąd zyskali pewną stabilność życiową, poczucie rosnącego komfortu życia (co nie było tak trudne, biorąc pod uwagę, że pod koniec lat 80. telefon czy pralka automatyczna w gospodarstwach domowych nie były standardem).
Nie tak rzadko dzięki polskiemu uwłaszczeniu początków III RP wchodzili również w posiadanie nie tylko mieszkań, lecz także części majątków prywatyzowanych/zamykanych zakładów, np. ziemi, infrastruktury. Zyskiwali też wartość niewymierną, ale cenną – wejście w świat nieformalnych i formalnych nowych układów. Na marginesie: gdy dziś wielu reprezentantów starszych roczników tak chętnie krzyczy o „złodziejskiej transformacji”, to znaczy, że wyparli do podświadomości udział własnego pokolenia w procesach „dzikiego uwłaszczenia”, którego dokonywało się na bodaj wszystkich szczeblach społecznej drabiny. Bo zwykły magazynier na początku lat 90. mógł się dorobić majątku, jaki nie śnił mu się przez lata PRL-owskiej szarzyzny.
Wszystko to części opisywanych pokoleń pozwalało na stworzenie własnego biznesu, który jednak – nie licząc przypadków niezwykłej koniunktury lub odpowiednich znajomości – miał dość ograniczony zasięg i niski poziom kumulacji materialnej. Było tak ze względu na dość marną siłę nabywczą Polaków i szybkie przejmowanie kolejnych części rynku przez zachodni kapitał. Ta klasa podśrednia to w większości pokolenie dzisiejszych 50- i 60-latków, którzy na ogół nie zaznali „dobrodziejstwa” nieustannej pracy na umowach śmieciowych i przez większość życia utrzymali etaty gwarantujące stabilność choćby w takich kwestiach jak wychowanie dzieci.
Do klasy podśredniej należą również biznesmeni/przedsiębiorcy dalecy od oligarchii, ale odlegli także od grupy całkowicie niemal w Polsce przegranej, czyli (bardzo) drobnych przedsiębiorców i coraz liczniejszego zastępu Polaków wypychanych na samozatrudnienie. A ludzie wkraczający na rynek pracy zostali wzięci w dwa ognie przez zmonopolizowany przez wielki kapitał rynek i państwo o wiele bezwzględniejsze wobec słabych niż silnych.
Znów na dorobku
Ale klasa podśrednia pokolenia 50+ długo się już nie utrzyma. A majątek, jaki zdobyli jej reprezentanci, nie pozwoli ich dzieciom startować z poziomu „umiarkowanego dobrobytu” rodziców: jest zbyt skromny i nierzadko ogranicza się do niewielkiego mieszkania w miasteczku, z którego wszyscy emigrują, i do oszczędności, które może wystarczą, by częściowo pokryć koszta zakupu wielkomiejskiego mieszkania dla dziecka albo zostaną zużyte na konsumpcję lub wydatki związane ze zdrowiem. Przy coraz słabszej sferze zabezpieczeń społecznych rynek będzie wysysał większość tych skromnych zasobów. A mieszkania będą często przejmować firmy wyspecjalizowane w odwróconej hipotece. Wszystko to wzmocni procesy związane z rozwarstwieniem. I jeśli z tego wyłoni się wreszcie jakaś klasa średnia, to tylko na mocy uśrednienia statystyk.
Zresztą dzisiejsze pokolenia 30- i 40-latków to zupełnie inna klasa podśrednia niż ta, którą stanowili ich rodzice. To pokolenia niestabilności zawodowej, bezdzietnych, często nieformalnych związków, kredytów zaciągniętych na całe życie, równocześnie pokolenie o znacznie większych ambicjach konsumpcyjnych niż te znane ich rodzicom z początku lat 90. To także o wiele bardziej mobilne pokolenie, kolejne w Polsce, które znów jest „na dorobku”: tyle że o wiele łatwiej może wybrać emigrację jako sposób na awans ekonomiczny.
To również generacja, która w odróżnieniu od swoich poprzedników nie zaczynała w czasach wielkiej nadziei, lecz kolejnych tąpnięć ekonomicznych i dla której kwestie więzi społecznych czy obywatelskich ustępują wobec konieczności utrzymania się na rynku pracy i zagwarantowania pewnego poziomu konsumpcji, poniżej którego grozi trwałe upośledzenie społeczne i kulturowe. Także w tym sensie projekt klasy średniej jako gromadzącej znaczny kapitał kulturowy jest nie do realizacji wedle zachodnich demoliberalnych czy socjaldemokratycznych kanonów.
A wniosek z powyższego jest najprostszy z możliwych: tu nie będzie klasy średniej. To smutne dla tych, którzy chcą kurczowo trzymać się cudzych standardów cywilizacyjnych i iluzji obliczeń, „za ile lat dogonimy Zachód”. Jednocześnie to bardzo ciekawe i inspirujące dla tych, którzy starają się oprzeć nasz potencjał cywilizacyjny na nowych siłach i ideach społecznych. Ale to już temat na inny tekst.
Artykuł ukazał się pierwotnie na łamach pisma internetowego „Nowa Konfederacja” nr 22 (34)/2014
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Gospodarka