Poniższy tekst jest zapisem artykułu lub przemówienia, powstałego we Francji w sierpniu 1946 r. w drugą rocznicę powstania warszawskiego. W postaci maszynopisu znajdował się w zbiorach Archiwum Polskiego Instytutu Naukowego w Nowym Jorku, a drukiem ukazał się w książce Zygmunt Zaremba – „Powstanie sierpniowe”, Wybór i opracowanie Marian Marek Drozdowski i Olena Zaremba-Blatonowa, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 1990, za którym to źródłem przedrukowujemy go.
Czy pamięta ktoś dziś we Francji, że dwa lata temu dnia 24 sierpnia Warszawa powstańcza po zrzuceniu okupacji słała pozdrowienia wyzwolonemu właśnie Paryżowi? Mamy ten tekst przed sobą:
„Powstańcza Warszawa do wyzwolonego Paryża. Jesteśmy dumni, że nasi lotnicy i żołnierze z polskiej dywizji pancernej biorą udział w bitwie, która doprowadziła do tego zwycięstwa. Wyzwolenie Paryża doprowadzi wkrótce do całkowitej klęski naszego wspólnego wroga. Chwała żołnierzom Francuskiej Armii Podziemnej (FFJ)! Chwała bohaterom Paryża! Niech żyje Francja! Niech żyje Polska! Niech żyje wolność!”.
Radio Warszawa, 24 sierpnia 1944 roku.
Niech żyje wolna Francja. Niech żyje wolna Polska. Francja jest wolna. To życzenie, zawarte w depeszy, spełniło się. Ale Polska... jak długa jeszcze będzie jej droga do wolności całkowitej? Sześćdziesiąt trzy dni tylko trwała pełna wolność Warszawy. Były to właśnie dni powstania. Dni krwawe i straszne. Ale wspomnienie, które po nich zostało w sercu Polaków, wiąże się nierozerwalnie z szerokim oddechem wolności, zdobytej wprawdzie wielką ofiarą, jednak pełnej i tak chciwie chłoniętej po pięciu latach okupacji niemieckiej.
Godzina „W”
Już od połowy lipca, kiedy na ulicach Warszawy ukazały się pierwsze wycofywane ze Wschodu oddziały niemieckie, niosące na sobie oznaki zmęczenia i porażki, lud Warszawy poczuł, że zbliża się chwila uderzenia na wroga powstańczym sztyletem. Na widok samochodów ewakuujących rodziny niemieckie z Warszawy, ciężarówek napełnionych kradzionym dobytkiem, po masach wyległych na ulice ludności szedł pomruk nienawiści przeplatany odgłosami radości. Jedni zaciskali pięści, pytając niecierpliwie, kiedy wreszcie padnie rozkaz uderzenia. Inni padali sobie w objęcia, nie mogąc powstrzymać wyrazu radości, że oto przychodzi chwila zakończenia okupacyjnego koszmaru.
Nad Warszawą co noc zawisają bajeczne żyrandole lotnictwa sowieckiego, prześwietlające każdą szczelinę miasta. Bombowce sowieckie zasypują pociskami obiekty wojskowe na przedmieściach Warszawy wschodniego brzegu Wisły. Ludzie z rzadka już tylko schodzą do schronów. Z ciemnych okien mieszkań, z kątów podwórek tysiące oczu wpatrują się w te ognie i śledzi na niebie skrzyżowania świetlistych mieczy obrony przeciwlotniczej. Świadomość pełna nadziei, że to już ostatnie chwile ponurej nocy niewoli, przepełnia całą ludność Warszawy. A podsłuchowe stacje radia podziemnego przynoszą codziennie nowe wiadomości o zbliżaniu się wojsk sowieckich. 30 lipca są one już w Aninie, czyli o sześć kilometrów od granic miasta. Wywiad podziemnej Armii Krajowej (AK) ustala zbliżanie się skoncentrowanych wojsk sowieckich i całkowite wycofywanie się Niemców w kierunku na Bzurę, położoną o 60 km na zachód od Warszawy. Przychodzą do Warszawy ludzie, którzy już się zetknęli z armią sowiecką. Mój przyjaciel i towarzysz Weber, dowódca jednego z oddziałów Organizacji Wojskowej Polskiej Partii Socjalistycznej (formacji wchodzącej w skład ogólnej Armii Krajowej) sam zetknął się z armią sowiecką w Świdrze, podwarszawskiej miejscowości letniskowej, i opowiadał w podnieceniu, jak żołnierze i oficerowie sowieccy namawiali go, by nie wracał sam, lecz razem z nimi za kilka dni do miasta. Ale on musiał wracać jak najprędzej do swego oddziału. 2 sierpnia, w drugim dniu powstania, padł rażony niemiecką kulą, spełniając swój obowiązek żołnierza i socjalisty polskiego.
Na dzień 1 sierpnia dowództwo armii podziemnej w Warszawie wyznacza zbiórkę wszystkich oddziałów armii podziemnej. Godzina piąta po południu tego dnia w rozkazie mobilizacyjnym została oznaczona tajemniczą literą „W”. Tylko niewielu dowódców na najwyższym stopniu zna jej treść faktyczną. Zbiórek takich w ostatnich tygodniach było już kilka. Może i teraz jest to tylko jedna z prób sprawności organizacji. Te wątpliwości były powszechne w umysłach tysięcy mężczyzn i kobiet należących do spisku wojskowego. Ale idą dzisiaj, spełnić jak zawsze rozkaz, klną w duchu, że każe się im nosić karabiny zbyt nieraz wyraźnie rysujące się spod palt i narzutek, co wzbudza sensację wśród przechodniów. Ale może wreszcie tajemniczy znak „W” przyniesie upragnione wystąpienie. Tak też się stało.
Mimo najbardziej przestrzeganej tajemnicy –przejawów tych przygotowań Armii Krajowej nie można było ukryć całkowicie. Wywiadowi niemieckiemu udało się ustalić miejsce zbiórki oddziału wojskowego PPS na Żoliborzu na północnym skraju miasta. Oddziałem dowodził towarzysz Faja, robotnik i stary działacz partyjny. Nie daje się zaskoczyć. Otwiera ogień do zbliżających się Niemców. W ten sposób powstanie Warszawy rozpoczyna się pierwszego sierpnia o godzinie 3 po południu. Pierwsze strzały i pierwszą krew oddaje Polska Partia Socjalistyczna. O godzinie 5 po południu jednocześnie wszystkie posterunki niemieckie w Warszawie zostają zaatakowane przez oddziały Armii Krajowej. Około 2 tysięcy plutonów AK przystąpiło do akcji.
Powstanie zwycięża
Długo, mozolnie, wśród tysięcy niebezpieczeństw zbierana była broń do tego wystąpienia. Od roku z górą pracowały potajemne wytwórnie broni Armii Krajowej. Dzisiaj przyszedł dzień święta przede wszystkim dla wytwórni „filipinek”, czyli granatów ręcznych, odznaczających się dużą siłą kruszącą i nie mniej potężnym głosem. Dzisiaj żołnierzy plutonów idących do akcji zaopatrzono głównie w „filipinki”. Pistoletów maszynowych, najbardziej teraz użytecznych, starczyło tylko po kilka na każdy pluton. Karabiny ręczne mogły służyć dopiero potem, w drugiej fazie walki. O powodzeniu decydowało, czy uda się zaskoczyć niemieckie oddziały i dozbroić się zdobytą bronią. Na tym polegał plan dowództwa powstania w Warszawie, na którego czele stał spokojny, zawsze pogodny, a nieustępliwy komendant Monter, którego prawdziwe nazwisko – jak później dowiedziała się cała Polska – brzmi Chruściel. Plan ten został całkowicie wykonany.
Wiele placówek niemieckich od razu dostaje się w ręce polskie. Każda z nich staje się arsenałem dla wzmocnienia ataku powstańców na inne. Ataki na koszary SS i większe skupienia policji czy gestapo przy słabym uzbrojeniu nie mogły liczyć na powodzenie: miały tylko znaczenie manewru, wiążącego silniejsze zgrupowania wojskowe Niemców i nie dopuszczającego do udzielania przez nich pomocy placówkom rozsianym po całym mieście. Warszawa zmieniła się w teren tysięcy bitew i potyczek. Dopiero po trzech dniach nieustannej strzelaniny i fantastycznego wysiłku całej ludności, budującej wszędzie barykady i umocnienia, ustala się zarys zdobytych przez powstanie pozycji. Całe Śródmieście, Powiśle na lewym brzegu Wisły, północne przedmieście Żoliborza, południowy Mokotów zostały zamknięte łańcuchem powstańczych barykad. Wprawdzie na tej przestrzeni zostały jeszcze wyspy oporu niemieckiego, jak drapacz chmur Cedergrena czy gmach YMCA lub Centrala Poczty i Telegrafów. Tu wszędzie miała trwać walka przez długie dni i upadek tych placówek, jednej po drugiej, świadczył jak okrzepło powstanie na swoim terytorium. Nie pomogły ani najcięższe „tygrysy”, ani chmara czołgów lżejszego kalibru, ani „goliaty” – owe V3 – pociski wybuchowe, poruszające się automatycznie po ulicy i wybuchające w zetknięciu z przeszkodą. Nie pomogło też Niemcom osłanianie atakujących czołgów gromadami kobiet i dzieci polskich wziętych do niewoli. Nic nie zdołało rozbić łańcucha barykad, bo stał za nimi dosłownie cały lud Warszawy. Kobiety, dzieci, mężczyźni uzbrojeni w kilofy, łopaty, butelki z benzyną, a przede wszystkim ogarnięci porywem walki, nie pozwalali bezkarnie przekroczyć tej linii. Płonęły czołgi, gdy zbyt się zbliżyły. Zapadały się w „wilcze doły”, wykopane po wewnętrznej stronie barykady. A każda wyrwa w obronnym wale natychmiast była załatana wysiłkiem tysięcy rąk.
Powstanie zdobyło teren dostateczny dla zorganizowania się wewnętrznego i przetrwania chociażby kilku tygodni w oczekiwaniu pomocy sojuszników. Zdobyło też i trzymało w swym ręku cały lewy brzeg Wisły, dając Rosji – sprzymierzeńcowi sprzymierzeńców Polski – pełną możność przekroczenia w każdej chwili rzeki.
Wyspa wolności
Na tej wyzwolonej przestrzeni miasta potoczyło się życie dziwne. Władzę administracyjną objęły częściowo organa wojskowe armii podziemnej, częściowo zaś administracja cywilna, przygotowana za czasów konspiracji. Ale jakże inny od normalnego rygor zapanował w tej odciętej od całego świata wyspie. Oparł się on całkowicie na dyscyplinie stworzonej przez powołanie komitetów domowych i blokowych w poszczególnych domach. Wszelka policja była zbyteczna. Całe miasto stało się gminą uspołecznioną we wszystkich swoich funkcjach. Ludność dzieliła się żywnością z żołnierzami i uciekinierami z zajętych przez Niemców dzielnic miasta. W poszczególnych domach zaczęły powstawać wspólne kuchnie, obsługujące stałych i przygodnych mieszkańców. Gdy zabrakło zapasów prywatnych, sięgnięto do składów zdobytych na Niemcach i administracja rozdzielała żywność za pośrednictwem komitetów domowych, nie pobierając żadnych opłat. Pieniądz przestał grać rolę. Zapanowała jakaś braterska wspólnota walczących. A nad wszystkim górowało radosne poczucie, że oto jesteśmy wreszcie wolni. Wykwitła szlachetna duma, że dokonaliśmy tego własnym wysiłkiem, że bijemy Niemców, że zmuszamy ich do poddawania się, że muszą oddawać broń w ręce „naszych chłopaków” jak zwano żołnierzy Armii Krajowej. Przy tym charakterystyczne: nie było wybuchów zemsty przeciw jeńcom, przy przeprowadzaniu ich z ulicy na ulicę – byli oni używani do robót fortyfikacyjnych – ludność przyglądała się im z ciekawością i niejeden padł okrzyk zjadliwy, że tak potoczył się los „narodu panów”, ale nikt nie podniósł ręki na nich, nie zdarzył się żaden dziki akt samosądu.
Nieustanny obstrzał miasta przez artylerię niemiecką coraz to większego kalibru spędził ludność na niższe piętra i do piwnic. Tam pod ziemią powstały całe nowe linie komunikacyjne Warszawy. Z piwnic jednego domu przebito przejście do sąsiedniego. Pod ulicami znajdującymi się w zasięgu niemieckiego obstrzału wykopano formalne tunele, a jeszcze głębiej arterie kanalizacji posłużyły do komunikowania się z oddalonymi placówkami powstania, odciętymi przez Niemców od centrum. Można było krążyć pod wielkimi przestrzeniami miasta nie wychylając się wcale na powierzchnię.
Na tej wyspie wolności znalazły się w większości wszystkie centralne organa podziemnego państwa polskiego i sztaby poszczególnych partii politycznych. Zakipiało życie polityczne. Prawie cała centralna prasa podziemna wyszła teraz na powierzchnię. Zaroiło się na ulicach, w piwnicach, w bramach domów i na węzłowych punktach tuneli podziemnych, od kolporterów rozdających dzienniki, tygodniki i ulotki. Każdy mógł pisać, co chciał. Żadnej cenzury nie było i nie można jej sobie nawet wyobrazić – przecież to pisma nielegalne wczoraj, więc jak miały się dziś spotkać z cenzurą? Projekt zaprowadzenia kontroli pism, zgłoszony przez któregoś z urzędników, wywołał jednomyślny sprzeciw wszystkich przedstawicieli partii politycznych i nie wyszedł nigdy poza gabinet owego wnioskodawcy. „Robotnik” – centralny organ PPS od 1892 r. – wychodzący dotąd konspiracyjnie, od pierwszego dnia powstania zaczął ukazywać się znów codziennie jako najpoczytniejsze pismo Warszawy.
Wszystkie partie polityczne rozwinęły również swoją działalność. Wszystkie one, nie wyłączając komunistycznej, stanęły po stronie powstania. Działalność ich zmierzała przede wszystkim do wzmocnienia akcji zbrojnej i ambicją było dać najwięcej plutonów na linię, najwydatniejszy wziąć udział w walce i w pracy tyłowej. Nic tu nie można było blefować, siły poszczególnych grup były ujawnione całkowicie. I kiedy w drugiej fazie powstania przyszła z zewnątrz komenda nakazująca komunistom traktować powstanie jako akcję reakcyjnych żywiołów, każdy w Warszawie wiedział dobrze, że za tą propagandą komunistyczną stało tylko kilka plutonów bez znaczenia dla przebiegu walki i każdy też wzruszał tylko ramionami, gdy spotykał się z krzykliwą jak zawsze propagandą komunistów i ich sympatyków.
Rząd dusz całkowicie i bez reszty sprawowały organa podziemnego państwa polskiego. Rada Jedności Narodowej skupiająca reprezentantów czterech partii politycznych i trzech mniejszych grup niepodległościowych, pod przewodnictwem Kazimierza Pużaka – sekretarza generalnego Polskiej Partii Socjalistycznej – spełniała jak za czasów konspiracji swą rolę parlamentu Polski walczącej. Codzienne prawie jej posiedzenia poświęcone były bieżącym problemom walki i administracji oraz ustalaniu linii politycznej w stosunku do ważniejszych zagadnień ogólnych. Obok urzędowała Krajowa Rada Ministrów na czele z wicepremierem Jankowskim (była ona składową częścią rządu przebywającego w Londynie), w której posiedzeniach brał też stale udział komendant Armii Krajowej, Bór-Komorowski. W łonie tych ciał zbiegały się wszystkie nici wojny powstańczej i powstańczej polityki.
Społeczne i polityczne cele powstania
W ciągu czterech lat konspiracji wypracowany został społeczny i polityczny program Polski Podziemnej. Znalazły w nim wyraz te wszystkie przemiany społeczne i polityczne, które przyniosła wojna i okupacja, narzucając wszystkim konieczność realizowania gospodarki i polityki, jakie dotychczas głosiła tylko demokracja pod przewodem partii socjalistycznej. Tuż przed powstaniem, 26 lipca, zasady te zostały proklamowane w manifeście oficjalnego kierownictwa Polski Podziemnej. Zasady uspołecznienia kluczowych gałęzi produkcji, głębokiej reformy rolnej i demokracji w życiu gospodarczym i politycznym, są wytycznymi tego dokumentu historycznego. Wykorzystując względną swobodę zbierania się w czasie powstania, Rada Jedności Narodowej ukonkretniała te zasady w postaci dekretów i ustaw, mających określić ostateczne formy życia odrodzonej Polski.
Niezwykłe były te posiedzenia podziemnego parlamentu powstańczego. Przez dłuższy czas odbywały się one w okolicy placu Napoleona, będącego pod nieustannym obstrzałem artylerii i lotnictwa. W salce, położonej na parterze starej trzypiętrowej kamienicy przy ul. Przeskok 2, zbierało się około pięćdziesięciu przedstawicieli stronnictw, członków Krajowej Rady Ministrów i przedstawicieli komendy wojska. Jedynym zabezpieczeniem tego miejsca były wysokie kamienice dookoła, zatrzymujące sobą pociski artylerii i przyciągające uwagę lotników niemieckich, szukających jak największych obiektów do zniszczenia. Toteż raz po raz padały pociski dookoła. Drżała w posadach ziemia. Lecą z brzękiem resztki szyb, a tu towarzysz Pużak z całkowitym spokojem udziela głosu referentowi, ten zaś z kolei wypowiada swe myśli, czasem tylko podnosząc głos, gdy zbyt bliski wybuch zagłusza jego słowa. Referaty, dyskusje jak w normalnym zebraniu parlamentarnym. Dopiero uderzenie ciężkiej bomby lotniczej w sąsiedni dom narożny i krzyki, że trzeba ratować zasypanych, przerywają pracę rady. Wybiegamy wszyscy, by pomagać w ratowaniu. Nasza pomoc zbyteczna jednak, gdyż do pracy stanęły już specjalne drużyny ratownicze. Wracamy do sali. Towarzysz Pużak siedzi już w prezydialnym fotelu i nawołuje do skupienia się słowami: „Każdy niech spełnia swój obowiązek do końca”.
W wyniku tych prac zrodził się prawie kompletny zarys ustawodawstwa społecznego i politycznego, który pozostanie na zawsze świadectwem dążeń polskiej demokracji.
Wyczekiwanie pomocy
Pierwszy tydzień zeszedł na zdobywaniu, umacnianiu i organizowaniu zdobytego przez powstanie terenu. Tydzień radości i upojenia zwycięstwem zamglonym żałobną zadumą nad pierwszymi masowymi mogiłami poległych, którym nie dane było dożyć tej radości wyzwolenia. Potem przyszło zrozumienie, że nie dosyć było tego wysiłku, że trzeba będzie może długo trwać w walce, zanim przyjdzie pomoc. Wojska sowieckie zatrzymały się nagle w swym pochodzie na Zachód, a Niemcy koncentrowali coraz większe siły przeciwko Warszawie. Fale radiowe przynoszą wieść, że nagle nasza walka, nasze uderzenie na Niemców, zdobycie przez nas przyczółka mostowego na Wiśle, całe nasze dzieło, z którego duma była całkowicie chyba usprawiedliwiona, stało się przedmiotem dyplomatycznych przetargów i politycznych kłopotów dla naszych sojuszników. Okazywało się coraz wyraźniej w świetle płynących przez radio wieści, że nie jest ważne, gdy naród porywa się do walki z wrogiem, że broczy krwią serdeczną na zdobytej wyspie wolności, natomiast ważniejszy jest problem, czy na walkę z Niemcami uzyskano koncesję dyplomatycznych sojuszników we wszystkich kancelariach. Zrozumieć to było ponad siły ludu warszawskiego. Ale musiało się z tym liczyć kierownictwo powstania. I spadł na nie upokarzający obowiązek tłumaczenia się z zapału w walce z Niemcami i nieustannych próśb o pomoc. O pomoc w sprawie, która dla wszystkich walczących z Niemcami powinna chyba być jednakowo ważna. Program pomocy był prosty. Potrzeba było zbombardowania kilku twierdz niemieckich, pozostałych na terenie miasta, aby dać powstaniu pełny oddech na całej przestrzeni stolicy. Potrzeba było kilku eskadr samolotowych dla uchronienia miasta przed burzącą aktywnością niemieckich stukasów, bombardujących Warszawę systematycznie od rana do wieczora i niszczących z niskiego lotu dzielnicę za dzielnicą. Potrzeba było wreszcie zrzutów broni bardziej wydajnej niż karabiny ręczne i pistolety automatyczne, zdobyte zresztą przez powstańców w bardzo niedostatecznej liczbie.
Tej pomocy każdy był pewien. Przecież mogli ginąć lotnicy polscy w obronie Londynu, niechby chociaż im pozwolono teraz przyjść z pomocą rodzinnemu miastu. Z jakim entuzjazmem podjęliby się tego dzieła.
Jedynym terenem, z którego mogła przyjść skuteczna pomoc dla Warszawy, była Rosja lub tereny Polski zajęte przez wojska rosyjskie. Przybyły wprawdzie z pomocą pojedyncze eskadry lotnicze z sojuszniczych baz we Włoszech. Przywiozły trochę materiału i sprzętu. Jakże entuzjastycznie witał je lud Warszawy, jakże wdzięczną zachował pamięć o tym bohaterskim wysiłku lotników angielskich, kanadyjskich, amerykańskich i polskich, którzy na ochotnika służyli pomocą. Ale konieczność pokrycia 5000 kilometrów z dużym obciążeniem uniemożliwiała osłonę myśliwską i wydawała ciężkie samoloty na łup Niemców. Ginęło nieraz na takiej wyprawie więcej niż 50% maszyn, były wypadki, że ginęli wszyscy lotnicy. Tą drogą nie można było dojść do celu. Te pierwsze zrzuty pozostaną tylko pięknym dokumentem, że jednak chciano Warszawie pomóc. Prawdziwa i skuteczna pomoc mogła przyjść tylko za zgodą Rosji. Zdobycie jej zgody chociażby na załadowanie samolotów sojuszniczych, niosących pomoc z baz zachodnich, na lotniskach sowieckich, albo pozwolenie na operowanie w tym celu lotnictwu sojuszniczemu z lotnisk będących w posiadaniu Rosji, stało się zagadnieniem, od którego zawisło wszystko.
Między nadzieją a zawodem
Powstańcza Warszawa wierzyła, że jednak to zagadnienie będzie w końcu rozwiązane. Postanowiła czekać w walce aż przyjdą te rozstrzygnięcia. Tymczasem wzmagający się nacisk wojsk niemieckich robił swoje. Za pomocą nieustannych nalotów, wspomaganych najczęściej artylerią, której pociski, o wysokości 120 cm i o średnicy 80 cm, potrafiły zburzyć wielki dom z żelaza i betonu, Niemcy rozkawałkowali w końcu teren Warszawy powstańczej na pięć ośrodków z największym trudem podtrzymujących z sobą łączność. Teraz koncentrując ogień na jednym z nich systematycznie obracali go w rumowisko, gdzie nikt żywy nie mógł pozostać. Pierwsza uległa temu losowi Wola. Taki sam los czekał pozostałe dzielnice. Był to los nie do uniknięcia i dla pozostałych dzielnic w razie nienadejścia wyczekiwanej pomocy.
Żyliśmy nadzieją. Oto wieści od naszego rządu w Londynie mówią o rokowaniach w sprawie pomocy, o przezwyciężenie takiego, to znów innego oporu. Oto komunikaty wojenne donoszą o wspaniałych zwycięstwach na Zachodzie. Oto oswobodzono Paryż. To jedyne radości w tym czasie. Rusza się też armia sowiecka na Wschodzie. Niemcy właściwie wycofali się za Wisłę. Przecież nie będzie stał ten front do nieskończoności. Doczekamy pomocy. Nie zbija tej wiary nawet upadek Starego Miasta. Odbudujemy po wojnie. Musimy doczekać.
Dni mijały pełne bojowego wysiłku i pełne wysiłku organizacyjnego, by wyżywić ludność, by coraz większej masie koczowników zapewnić kąt w piwnicy z ruder, bo nie ma już całego domu w Warszawie. Ciągła gotowość samopomocy panująca w masach ułatwia to zadanie. Jakoś wszystko trzyma się i świadczy, że przetrzymamy długo.
Wreszcie 14 września Czerwona Armia zajmuje Pragę, za Wisłą położoną część Warszawy. Nadzieje zdaje się zostały spełnione. Wytrwanie zostanie nagrodzone. Jednocześnie depesze z Londynu mówią o uzyskaniu zgody Rosji na udzielenie baz dla lotnictwa sojuszniczego, organizującego odsiecz dla Warszawy. Zapowiedziany jest wielki rejs floty sojuszniczej na Warszawę. To nic, że Niemcy tymczasem koncentrują ataki na linię wybrzeża Wisły. Wre też walka o każdy zaułek pozostałych jeszcze murów. Niech tylko przyjdzie pomoc, odbijemy stracone pozycje i zwyciężymy.
Pięć dni między 15 a 20 września dało pełny przedsmak zwycięstwa. Niewielka aktywność kilku lotniczych patroli sowieckich wypędza stukasy znad Warszawy. Zginął koszmar. Zapanowała atmosfera wielkiego święta. Zaroiły się ulice pokryte gruzami. Niewiele zwracano uwagi na artylerię. Zresztą i ta przymilkła, zastraszona przez lotnictwo sowieckie.
I oto przez Wisłę przechodzą na naszą stronę pierwsze bataliony oddziałów polskich, zorganizowanych po stronie sowieckiej pod dowództwem Berlinga. Oficerowie, wysłannicy Rokossowskiego, są już dawno w Warszawie i pracują w kontakcie z dowództwem powstania. Kierują ogniem sowieckiej artylerii. Naprawdę przyszedł już chyba kres cierpień.
Dzień 18 września, w którym wielka armada, złożona ze stu bombowców amerykańskich, przedefilowała nad Warszawą, zrzucając setki spadochronów z żywnością i bronią był bodaj najradośniejszym dniem powstania. Samopoczucie ludności można było porównać z tym chyba, jakie panowało w pierwszych dniach upojenia zwycięstwem. Ludzie nieznajomi padali sobie na ulicy w objęcia, leciały w górę czapki wiwatujących tłumów, radosnym okrzykom nie było końca. Nieulękłe, majestatyczne i nie do pokonania fortece amerykańskie przeleciały na wschód, by odtąd wziąć pod swe opiekuńcze skrzydła nieszczęsne miasto. Było to ostatnie złudzenie nadchodzącej pomocy. Przeleciały i nie powróciły. Był to ostatni wybuch nadziei, która też miała zawieść.
Warszawa łupem Niemców
Niemcy widocznie wyciągali z tych zjawisk takie same, jak i powstańcy wnioski. Ustał nawet ogień artylerii. Ale już na trzeci dzień po przelocie armady amerykańskiej znowu, jeszcze chyłkiem tuż nad dachami, ukazały się niemieckie bombowce. Znów zaryczały potworne moździerze, wyrzucające od razu kilkanaście zapalających i burzących pocisków. Znów „wielka Berta” rozpoczęła rzucanie swych wielkich waliz, wypełnionych najsilniejszym materiałem wybuchowym. Ulewa ognia i żelaza potęgowała się z dnia na dzień i z godziny na godzinę. Polskie oddziały armii sowieckiej zostały wycofane z powrotem na prawy brzeg rzeki, pozostawiając tylko historyczne świadectwo o łatwości sforsowania podówczas Wisły. Stało się jasne, że Warszawa skazana została na zniszczenie.
Na oczach milionowej armii sowieckiej, zajmującej drugi brzeg Wisły niespełna o kilometr od jej pozycji czołowych, Niemcy oczyszczali potokiem własnego żelaza i ognia oraz krwi powstańców całe Powiśle i Mokotów, a za chwilę mimo niebywałego bohaterstwa musiał paść Żoliborz. Kierownictwo powstania nie mogło zamknąć na to oczu. Propozycje kapitulacji, odrzucane w pierwszej połowie września w nadziei, że jednak pomoc nadejdzie, Niemcy ponawiają z powrotem. Czy można je odrzucić i skazać pół miliona ludzi, pozostałych jeszcze na terenie objętym przez powstanie, na pewną śmierć? Gdyby został choć cień nadziei. Dowództwo powstania wysyła ostatnie depesze. Do swego rządu w Londynie śle raport o przebiegu sześćdziesięciu dni walki samotnej i o tym, że miasto jest już w agonii. I jednocześnie idą depesze do Churchilla, do Roosevelta, do Stalina z zawiadomieniem o sytuacji, z ostatnim wezwaniem o pomoc i stwierdzeniem, że jeszcze trzy dni mimo wszystko powstanie utrzyma się. Jeśli jednak nie będzie bodaj zapowiedzi konkretnej pomocy – 1 października Warszawa musi złożyć broń.
Na depesze te nie przyszła żadna odpowiedź. Rząd w Londynie stwierdził tylko lojalnie swą całkowitą bezsilność wobec stanowiska sprzymierzeńców. 2 października rozpoczęły się rokowania o kapitulację.
Po 63 dniach powstania Warszawa znów znalazła się w ręku Niemców. Żołnierze armii podziemnej poszli do niewoli, dziesiątki tysięcy zdolnych do pracy zabrali Niemcy na przymusowe roboty. Resztę rozpędzili po całym kraju. W rękach Niemców pozostały ruiny i mogiły.
Wypędzone z Warszawy masy ludności rozproszyły się po kraju, niosąc wieść o przebiegu powstania. I wyrosła w Polsce nowa legenda bohaterstwa i ofiary. Zrodził się nowy mit, który stał się własnością całej ludzkości, świadcząc historią 63 dni osamotnionej walki, czego dokonać może ukochanie wolności.
Zygmunt Zaremba
Niedawno ukazała się książka zawierająca zbiór tekstów Zygmunta Zaremby o obronie Warszawy we wrześniu 1939 r. i o powstaniu warszawskim – piszemy o niej tutaj. Publikowaliśmy także „Program Polski Ludowej” – manifest zapowiadający przemiany ustrojowe po zakończeniu II wojny światowej; jego współautorem był Zygmunt Zaremba.
Zygmunt Zaremba (1895-1967) – wybitny działacz Polskiej Partii Socjalistycznej, w międzywojniu kilkakrotnie poseł na Sejm, ceniony publicysta i redaktor prasy lewicowej, działacz spółdzielczy, teoretyk polskiego socjalizmu. We wrześniu 1939 r. pomysłodawca i organizator Robotniczych Batalionów Obrony Warszawy. W czasie okupacji współtwórca PPS – WRN (Wolność, Równość, Niepodległość), antyhitlerowskiej i antysowieckiej. Współautor Programu Polski Ludowej – wizji przemian ustrojowych w Polsce powojennej. Od początku roku 1944 jeden z przedstawicieli socjalistów w podziemnej Radzie Jedności Narodowej. Uczestnik Powstania Warszawskiego w Śródmieściu, redagował w jego trakcie dziennik „Robotnik”. Po kapitulacji pozostał w podziemiu, nie ujawniając się również po wkroczeniu Sowietów i ustanowieniu władz komunistycznych. Od roku 1946, zagrożony aresztowaniem przez komunistów, na emigracji politycznej we Francji, gdzie współtworzył zagraniczny ośrodek socjalistów polskich, oraz prowadził ośrodek wydawniczy, propagujący za pomocą czasopism i książek ideały lewicy antykomunistycznej. Nie powrócił do kraju, zmarł na emigracji.
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura