Ciemnogrodzianin Ciemnogrodzianin
72
BLOG

Zapomniane sci-fi: "The Quiet Earth" i "Harrison Bergerone"

Ciemnogrodzianin Ciemnogrodzianin Kultura Obserwuj notkę 1

Już dobry kawałek czasu sporządziliśmy tutaj na blogu, z kilkoma osobami, małą listę ciekawych filmów sci-fi, które warto obejrzeć. Z natury rzeczy szukaliśmy raczej tytułów niszowych, zapomnianych i przemilczanych. Bo jaki ma sens wspominanie po raz setny o Star Wars, Blade Runnerze czy 2001: Odysei Kosmicznej? Każdy fan gatunku dobrze wie, że to klasyki. A jak ktoś tych filmów nie oglądał, to w żaden sposób nie może się nazwać miłośnikiem filmowego sci-fi.

Osoby, które na ten blog, to tego cyklu tematycznego, zajrzały po raz pierwszy, odsyłam do poprzednich postów. Odnajdziecie tam wiele ciekawych tytułów, po które warto sięgnąć. Ja tymczasem, robiąc sobie spore wakacje od polskiej rzeczywistości, a w szczególności polityki, zanurzyłem się cały w przepastnym oceanie lekko zakurzonej i zapomnianej fantastyki popularno-naukowej. 

Dziś chciałem wspomnieć o dwóch niszowych filmach, o których pewnie mało kto słyszał.

Pierwszym jest ciekawe dzieło reprezentujące podgatunek „ostatniego człowieka na ziemi” - „The Quiet Earth” z 1985 roku. Tu formalna ciekawostka – obraz jest produkcji nowozelandzkiej, żadna tam holiłudzka papka. Scenariusz filmu jest bardzo luźno oparty na książce nowozelandzkiego pisarza Craiga Harrisona. Fabuła jest jednak dosyć sztampowa – pewnego dnia główny bohater budzi się i spostrzega... że jest sam. Dookoła niego nie ma żywej duszy. Wszyscy ludzie dosłownie zniknęli. W dodatku musiało się to zdarzyć nagle, z sekundy na sekundę, o czym świadczą np. auta porozbijane w rowach, w których pas bezpieczeństwa kierowcy jest zapięty. Jakby kierowca nagle wyparował. 

Penetracja okolicy i poszukiwanie innych żywych ludzi to chyba najciekawszy fragment filmu. Akcja filmu toczy się w absolutnej ciszy – wszakże nie ma nikogo, z kim bohater mógłby rozpocząć chociaż namiastkę dialogu. Obserwujemy jednak jego zachowanie i na tej podstawie możemy wywnioskować co dzieje się w jego psyche. A nie jest z nią dobrze... Najpierw stadium próby odnalezienia się w nowej sytuacji - „przeprowadzka” do pięknej willi i „zakupy” w najdroższych butikach. Potem powolne popadanie w obłęd i próba samobójstwa. Aż w końcu ponowna próba życia w nowych warunkach i odnalezienie innej osoby, która została przy życiu – kobiety. Niedługo potem dołącza do nich trzeci ocalały, tym razem mężczyzna w typie macho. Tak rozpoczyna się iście pierwotny spór o kobietę, przeplatający się z walką o przetrwanie...

Szczerze? Film nie jest szczególnie wybitny. Niewiele wnosi świeżości do dosyć klasycznego motywu „ostatniego człowieka na ziemi”. Z pewnością najciekawszym momentem jest próba analizy psychicznej osoby, dotkniętej taką fantastyczną tragedią. A ściślej – sposób, o którym napisałem – dokonania takiej emocjonalnej wiwisekcji. Poza tym mamy do czynienia z kilkoma smaczkami, których nigdzie wcześniej nie widziałem w tego typu sci-fi. Np. samolot, opuszczony nagle przez pilota :-), który rozbił się na wielkiej fabryce, wywołując duży pożar. 

Nie ma tu oczywiście żadnych wielkich efektów specjalnych. Natomiast krajobrazy opuszczonego i bezludnego miasta, aut skraksowanych przy drodze, rozbitego samolotu – zrobione były nieźle i wystarczająco przekonujące. Trochę gorzej z rolami aktorskimi. O ile główny bohater, odgrywany przez znanego nowozelandzkiego aktora/perkusistę jazzowego (tak, tak!) Bruno Lawrence'a, broni się całkowicie, to pozostałe dwie role wypadają blado i najwyżej średnio. Niestety...

Ogólnie film na czwórkę z małym minusem. Z pewnością warty obejrzenia, ale bez większego zachwytu. 

Drugi film, o którym dziś chciałem Wam wspomnieć, to „Harrison Bergerone” - niskobudżetowy film telewizyjny z 1995 roku, wyprodukowany przez Showtime (NB teraz ta amerykańska telewizja święci wielką popularność dzięki świetnemu serialowi „Dexter”). Ponownie mamy tu do czynienia z dziełem opartym na książce. Tym razem wybór filmowców padł na opowiadanie Kurta Vonneguta. W skrócie: jest to kolejna dystopiczna wizja ludzkiej przyszłości. W tym momencie wiele osób może westchnąć: „znowu?”. To prawda, polityczne dystopie – zapewne dzięki popularności takich monumentalnych dzieł jak „1984” czy „Brave New World” - na stałe zagościły w kanonie sci-fi. I trzeba przyznać, że od czasu tych dwóch opowieści naprawdę trudno wymyślić coś świeżego i oryginalnego. Na szczęście ten film należy do tych wyjątkowych rodzynków. Inaczej bym go nie wspominał, a tym samym nie polecał, prawda? :-) Aha, byłbym zapomniał – w główną rolę, tytułowego Harrisona Bergerone'a, wcielił się Sean Astin, który sześć lat później zagrał Samwise'a Gamgee we „Władcy Pierścieni” Petera Jacksona.

Już początek filmu jest intrygujący – kamera pokazuje nam ujęcia czegoś, co przypomina rzeczywistość amerykańskich „różowych lat 60”, a w tle leci nieśmiertelny szlagier „Lolipop” The Chordetts. Nagle jednak na spodzie ekrany pojawia się napis... „Madison, Rhode Island, Rok 2053”. Widz automatycznie zaczyna drapać się po głowie i zastanawiać „eee, co?!”. Mocne wejście, które potrafi przykuć do fotela. I dobrze dla filmu, bo potem już troszkę traci na jakość. 

Z jaką dystopiczną wizją mamy tu do czynienia? Ano okazuje się, że Ameryka nie poradziła sobie z wielkim kryzysem lat 20, doszło do ogromnego rozwarstwienia warstw społecznych – miniaturowa klasa posiadaczy prawie wszystkiego i gigantyczna rzesza bezrobotnych biedaków. W efekcie wybuchła „Druga Rewolucja Amerykańska”, która pochłonęła miliony żyć ludzkich. Nowe władze postanowiły zmienić całkowicie zmienić rzeczywistość, aby niedopuścić do podobnych zdarzeń w przyszłości. Zazdrość została wskazana jako główna przyczyna wszelkich ludzkich nieszczęść. Postanowiono więc z nią walczyć poprzez stworzenie idealnie egalitarnego społeczeństwa. Cel: zrównać wszystkich do absolutnej średniej. A ta nigdy nie jest zbyt wysoka, jak dobrze wiemy. Tworzenie egalitarnego społeczeństwa więc polegało na tym, że praktycznie wszyscy ludzie zostali zmuszeni do stosowania urządzeń, które miały niwelować i niszczyć ich wrodzone talenty i zdolności wykraczające poza średnią. Wybijający się tancerze mieli nosić obciążenia na nogach i rękach, golfiści grali ruchomymi kijami, a cała populacja bez wyjątku nosiła na głowach specjalne ograniczniki myśli, które nie pozwalały na wybicie się jednostkom szczególnie inteligentnym. 

W taki pokraczny sposób ludzkość miała przetrwać z urządzeniami pewien przejściowy okres, aż na świat zaczną przychodzić tylko dzieci absolutnie uśrednione. Za całą ludzką prokreacją stał bowiem wszechwaładny komputer, który analizował geny poszczególnych osób i tak je ze sobą parował, żeby z genetycznej mieszanki wybić wszystkie geny odpowiadające za ludzkie uzdolnienia. Społeczeństwo – ogłupione ogranicznikami – nie stawiało oporu. Gdyby natomiast ktoś chciał się sprzeciwić, to natychmiast był „zgarniany” przez iście totalitarną policję a następnie skazywany na (publiczną i transmitowaną w TV!) karę śmierci. 

Nagle, w tej koszmarnej rzeczywistości, pojawia się wybitnie inteligenty chłopak o imieniu Harrison Bergerone. Ma on ten problem, iż jego umysł, nawet zbijany ogranicznikiem, przystosowuje się do sytuacji i nadal przekazuje ponadprzeciętne zdolności. W efekcie w szkole dostaje same piątki (czyli najgorzej jak się da, wskazana ocena to trójka) i zwraca na siebie uwagę nauczycielki... Tak zaczyna się bieg dramatycznych wydarzeń, w które wplątany zostaje chłopak. Jako obiekt wybitny trafia on bowiem do wąskiej kasty zarządców nowej rzeczywistości. Oni oczywiście nie stosują żadnych ograniczników, ich umiejętności są bowiem potrzebne do sterowania społeczeństwem...

Więcej fabuły zdradzać nie będę, bo inaczej zepsułbym to, co w filmie jest najlepsze. Bo niestety gra aktorska jest średnia (o ironio! akurat postawiłbym tu trójczynę). Znów lepiej wypada scenografia. O ile wnętrza tajemnej placówki kasty zarządców są fatalne i po prostu brzydkie, to odtworzenie amerykańskiego miasteczka lat 50/60 wyszło producentom nieźle. Jednak gdy już się wciągniemy w historię, to średnio się na te mankamenty zwraca uwagę. Trzeba przyznać, że linia fabularna jest dobra i narracja prowadzona jest spójnie. Poza tym zakończenie jest świetne, a o to zawsze baardzo trudno. Jak często zdarza się, że autorzy świetnego konceptu nie mają najmniejszego pojęcia jak to wszystko dobrze spiąć i zakończyć? Tu tego problemu na szczęście nie ma. 

Jeżeli miałbym ocenić „Harrisona Bergerone'a” to dałbym mu 4 z plusikiem. Jest to może ocena lekko na wyrost, ale chyba zasłużona. Biorę tu pod uwagę fakt, że był to film niskobudżetowy, wyprodukowany dla telewizji. Dlatego ambitne podejście do tematu zdobywa w takim przypadku miażdżącą przewagę punktów w stosunku do średniej gry aktorskiej, ścieżki dźwiękowej czy scenografii. 

Z czystym sumieniem mogę polecić! 

------------------

Teraz w kolejce do obejrzenia mam „Sleepera”, „Silent Runnings”, „Solyent Green”, „The Man From Earth” i „Stalkera”. Jak tylko położę na nich swe łapska, to z pewnością coś o nich tu skrobnę. 
 

Ciemnogrodzianin herbu Pilawa. -----------------------------------------------------------------------------------------

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Kultura