Dzięki licznym sugestiom komentatorów pod moją
poprzednią notką o filmach science-fiction znacznie poprawiłem statystykę obejrzanych produkcji. Poza tym udało mi się zdobyć kilka innych, niewymienionych (raczej słusznie...) pozycji. I ogólnie muszę przyznać, że zarysowuje się przede mną pewna prawidłowość: im głośniej jest o jakimś filmie, im więcej ludzi wali do kin i bite są rekordy box office, tym większa szansa, że mamy do czynienia z wielką szmirą. Okazuje się, że najciekawsze, najambitniejsze produkcje z gatunku sci-fi to najczęściej niszowe filmy, znane tylko w wąskich kręgach, w których cieszą się kultową pozycją.
Cóż tam obejrzałem? Po kolei:
- "Scanner Darkly" (dzięki a_s_i_m_o, Earendel)
- "Sunshine" (dzięki Karaluch)
- "Starship Troopers" (przekonał mnie Koszmosz)
- "Dark City" (dzięki Eora)
- "eXistenZ" (j.w.)
- "Watchbird" (dzięki Koszmosz)
- "X-Men 2: United", "X-Men 3: Last Stand"
- "Fantastic Four", "4: Rise of the Silver Surfer"
W sumie do listy chyba mogę też dopisać "Hancocka", na którym byłem niedawno w kinie.
Do obejrzenia zostało mi jeszcze kilka tytułów, które mam nadzieję uda mi się niedługo zdobyć: "Pitch Black", "Paprika", "Primer", "The Hulk", "Serenity" i kilka innych.
W tym miejscu pozwolę sobie zacytować siebie (wybaczcie narcyzm ;-) ), jako, że od poprzedniego wpisu nic w poniższym poglądzie/stanie rzeczy się nie zmieniło: Może krótko o tych filmach, parę zdań opinii, żadne tam wielkie recenzje. Zresztą nie za bardzo lubię formę klasycznej recenzji, za dużo smaczków fabuły to zdradza jednak. Jak te nowoczesne zwiastuny kinowe - bleh! Cóż fajnego jest w streszczeniu fabuły w 2 minuty? Dla mnie taki trailer to pierwszy znak, że reklamowany film to kaszanka.
a) "Scanner Darkly" - bardzo fajny film. Oparty na prozie Dicka, a to już jest solidną podstawą to osiągnięcia sukcesu i dobrego widowiska. Jakoś tak ten wybitny pisarz potrafił konstruować fabuły, że - chociaż wybitnie niełatwe do ekranizacji - niemal zawsze dają świetny efekt po zaadoptowaniu do scenariuszy filmowych. Jak zwykle u Dicka mamy tu przenikające się sfery realną i nierealną, którymi finezyjna żonglerka ma doprowadzić nas do całkowitego skołowania i niezdolności rozróżnienia fikcji od prawdy. Chociaż jest to niemal stały motyw od czasów "Ubika", to jednak za każdym razem na tyle nowatorsko przedstawiany, że nie traci swoich unikalnych walorów. Ponadto mamy policje i narkotyki, co od razu wskazuje na elementy kryminalne. Wszystko to przerobione komputerowo na ciekawą, "malarską" animację, ewidentnie dla niebanalnego efektu. Komputerowo rysowany Keanu Reeves wyszedł całkiem nieźle! Tak jak podobał mi się bardzo "Renaissance", tak i "Scanner Darkly" wbił się w pamięć i ze spokojnym sumieniem mogę go polecić każdemu, kto lubi dobre, ambitne i niebanalne kino sci-fi.
b) "Sunshine" - Karaluch opisał go jako "jeden z nielicznych filmów SF w ostatnich latach dziejący się w kosmosie" - trudno się z tym nie zgodzić. Ostatnio takich filmów jak na lekarstwo... Wielkie wytwórnie rzuciły się na ekranizacje komiksów, jak kiedyś w Polsce reżyserzy na lektury - łatwa kasa. Dlatego też do "Sunshine" podszedłem z dużą nadzieją. Uwielbiam kosmiczne sci-fi, to esencja tego gatunku. Pierwsze skojarzenia: mieszanka "2001: Odysei Kosmicznej" z pierwszym (może troszkę też drugo-Clooneyowym) "Solaris" i... "Koszmaru z Ulicy Wiązów". To ostatnie: niestety. Do momentu gdy film operuje na bazie katastroficzno-psychologicznej jest super. Bardzo ciekawi bohaterowie i faktycznie ograny motyw ratowania Ziemi został przyrządzony w tym przypadku wyjątkowo apetycznie i zadziwiająco świeżo (może dlatego, że spodziewałem się czegoś gorszego, bardziej oklepanego?). Dlaczego więc scenarzyści w kulminacyjnym momencie idealnie stopniowanego napięcia dorzucają nam do fabuły jakiegoś dziwacznego Freddiego Krugera, który rujnuje niemal wszystko? Z zaintygowania filmem pozostał pusty śmiech. Szkoda. Mógłbym ocenić na solidne 4+, ale Freddie rujnuje efekt i muszę odjąć jedną ocenę, do 3+.
c) "Starship Troopers" - za dużo pisać nie będę, większość osób to zna. Nawet ci, którzy nie interesują się za bardzo gatunkiem sci-fi. Taka troszkę filmowa burleska na konwencję "ludzkość vs. obcy". Film mógłby być nawet niezły, gdyby nie był aż przesadnie spłycony, a kreacje aktorskie nie przypominały sterty drewna. Raczej lekka rozrywka. Nic wyjątkowego.
d) "Dark City" - lubię konwencję filmu sci-fi noir. Uwielbiam genialny, wspomniany zresztą tu już, "Renaissance". Bardzo mi się podobały też "Blade Runner" czy "The Prestige". "Dark City" też mogę dopisać do mojego kanonu ulubionych dzieł. Fabuła niesamowicie oryginalna i ciekawa. Przypominała mi odrobinę z jednej strony "Truman Show", a z drugiej "The Island". Ale oddać muszę twórcom, że ich film powstał przed oboma z wyżej wymienionych dzieł, więc to raczej z niego czerpano natchnienie, nie odwrotnie. Poza tym jakoś urzeka mnie idea tzw. steampunka. Futurystyczne lata 20-ste? Biorę w ciemno! Chociaż łatwo się przejechać :-) O fabule nie będę nic pisał, zbyt wiele musiałbym zaspoilerować, a to kompletnie zepsułoby efekt przy oglądaniu. A polecić film tym, którzy go jeszcze nie widzieli, po prostu muszę! Kreacje aktorskie nie należą do wybitnych, ale nie są też słabe - w żaden sposób filmowi nie przeszkadzają. Jest też pewien urok w pewnej przeciętności i szarości bohaterów.
e) "eXistenZ" - dziwny film. Ewidentnie wzorowany na Dickowej zabawie w przeplatanie fikcji z rzeczywistością i mieszanie w głowie czytelnikowi/widzowi. Nawet mały hołd wielkiemu pisarzowi złożyli autorzy tego dzieła: bohaterowie na jednej ze scen jedzą przekąske o nazwie "Perky Pat" (u Dicka tak nazwana jest laleczka z książki "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha", zabawka która w połączeniu z narkotykiem Can-D przenosi użytkownika w świat wyidealizowanej podrzeczywistości. Na kilometr czuć aluzję :-) ). Zwięźle: dziwny film. Zbyt poplątany, zbyt niestabilny, bezsensownie i nadmiernie epatujący raczej odrażającymi scenami. Do tego Jude Law, za którym - lekko mówiąc - nie przepadam. Ogólnie kreacje aktorskie moocno przeciętne. Jednak osobliwa fabuła ma też swoje lepsze momenty, które nawet wciągają. Nie jest więc tragicznie. Jak dla mnie: film na trójkę. Można obejrzeć, ale póki jest coś ciekawszego w wypożyczalni, to "eXistenZ" może poczekać.
f) "Watchbird" - jeden z odcinków telewizyjnego mini-cyklu "Masters of Science Fiction". Ekranizacja opowiadania Roberta Sheckleya. W ciemno można więc zgadywać: dobra fabuła, kiepskie wykonanie. I taka jest też smutna prawda. Podjęte w filmie wątki globalnego nadzoru, wyzbywania się wolności w imie bezpieczeństwa etc. są niezwykle nośne i można ciekawie je wyeksploatować. Tu się jednak do końca to nie udało. Jednak mały budżet produkcji aż bije po oczach. Także pewna kiczowatość i momentami nielogiczność. Nie czytałem oryginalnego dzieła, więc raczej zakładam, że to wina scenariusza. Aczkolwiek wieczorem, jako forma odprężenia i relaksu, oglądało mi się ten film nawet przyjemnie. Gdyby tylko nie fatalne kreacje aktorskie, byłoby nieźle.
g) "X-Meny" i "Fantastic Foury" - oto dobitne przykłady na to, że komiksy są koszmarnie trudne do zekranizowania. Zbyt łatwo wpaść w błędne koło tony efektów specjalnych i zalewu głupiej akcji. Szkoda pisać jak wiele potencjału oryginalnych komiksów zostało tu zaprzepaszczone. Pozostaje płakać... Ale czegóż się było spodziewać po totalnej komercyjnej szmirze?
---
Na razie to tyle. Pewnie jak obejrzę jeszcze kilka filmów, to znów wklepię tutaj swoje trzy grosze na ich temat :-) Tymczasem pozostaje mi powtórzyć zachętę do podzielenia się przemyśleniami na temat Waszego ulubionego lub po prostu polecanego filmu z gatunku sci-fi albo pokrewnych. Już poprzednio przekonałem się, że najlepsze sugestie można uzyskać tylko od drugiego człowieka - czekam więc niecierpliwie, bo głód dobrej fantastyki jeszcze nie został u mnie zaspokojony!