"Kiler" - film mojego dzieciństwa. W kręgach młodzieżowych, w swoim czasie (ok. 1997-1998) produkcja kultowa. Dzieciaki w szkołach i na podwórkach prześcigały się w cytowaniu śmiesznych partii dialogowych tego filmu. Był jednym słowem niezmiernie popularny. Nic więc dziwnego, że zaraz po sukcesie "Kilera" rozpoczęło się... rozdrapywanie.
Czym jest owo rozdrapywanie? Termin ukuł się jakoś sam, w gronie moich rówieśników, w wyniku rozlicznych dyskusji na tematy wszelakie: od kultury, po politykę. Chodzi z grubsza o efekt szablonowego powtarzania tego, co już raz się sprawdziło, w celu uzyskania jak największych profitów. Głównie chodzi tutaj oczywiście o zyski czysto materialne, ale w gre wchodzą też takie czynniki jak sława, popularność, marka itd.
Dlaczego zacząłem od "Kilera", skoro tytuł notki sugeruje, że będzie o (nie)sławnym Piotrze Rubiku? Ano dlatego, iż zjawisko rozdrapywania jest cykliczne, co jakiś czas wraca do nas niczym wyrzucony z dużą siłą bumerang - troszkę narobi szumu, na jakiś czas się oddali, ale można być pewnym, że wróci i to raczej prędzej, niż później.
"Kiler" był filmem wyjątkowym. Bynajmniej nie był to film wybitny, ale na bezrybiu i rak ryba. Produkcja z Cezarym Pazurą wybiła się ponad przeciętną, okropną papkę mainstreamowych, rodzimych filmów. Hit, sukces, pieniądze - to trzeba było potwórzyć, kuć żelazo póki gorące. I powstał wysyp szablonowych kalek, opartych na identycznych założeniach jak pierwowzór: "Poranek kojota", "Chłopaki nie płaczą", "Kiler-ów 2-óch" i kończący ten chocholi taniec "E=mc2". Co następny to gorszy, głupszy i wtórny do bólu. Ale lody się kręciły, póki ludzie je kupowali.
Potem bumerang wrócił pod postacią komedii romantycznych, co do których okazało się, że Polska jest predestynowana - proste, nie wymagają dużych nakładów, a mogą się masom podobać i przynosić duży zysk. I ciągnie się łańcuszek: "Ja wam pokażę!", "Nigdy w życiu", "Tylko mnie kochaj"... Nie wiem czy ten cykl już się wypalił, czy może za jakiś czas znów dostaniemy cudowną, łzawą produkcyjkę, najlepiej debiutującą w okoliczach 14 lutego. Rozdrapywania ciąg dalszy?
No i dochodzimy do Rubika. Tutaj rozdrapywanie nabrało szczególnego charakteru... no ale po kolei. Piotr Rubik urzekł mnie "Świętokrzyską Golgotą", którą miałem przyjemność usłyszeć, gdy jeszcze przeciętny Polak nie miał pojęcia, że sympatyczny facet, skaczący w czasie dyrygowania niczym żabka, w ogóle istnieje. Było to coś nowego, wyjątkowego i naprawdę poruszającego. Może nie jakieś ultra-ambitne, ale o ile ambitniejsze od codziennej radiowej papki.
Potem przyszła pora na "Tu es Petrus" i szał, szał, szał. W tym czasie gościł u mojej rodziny znajomy ze Szwecji, miłośnik kultur europejskich w praktyce. Chcieliśmy mu pokazać coś, co teraz jest w Polsce popularne, na topie. Pokazaliśmy Rubika - był zachwycony, podobało mu się niezmiernie. Wręcz wykrzykiwał zdziwiony: "Czy on koncertował poza Polską? Nie?! Jak to możliwe?!" Szwed nie rozumiał słów, urzekła go muzyka, spodobało mu się bardzo. Fajnie, w takich chwilach człowiek jest dumny z bycia Polakiem.
Następnie "Psałterz wrześniowy". Włączyła się lampka alarmowa. To takie podobne do dwóch poprzednich części, czyżby Rubik nie potrafił pisać inaczej niż na to jedno, oklepane kopyto? No ale przecież to tryptyk, trzy części składające się na całość. Podobieństwo jest wręcz wskazane do pewnego stopnia.
Wątpliwości straciłem po wysłuchaniu koncertu Rubika w Krakowie, z okazji 750-lecia tego cudownego miasta. "Kantata Zakochani w Krakowie" była kubek w kubek podobna do oratoriów, chociaż tematycznie traktowała o czymś zupełnie innym. Ba! Była o wiele bardziej jarmarczna i ludyczna, wręcz do niestrawności.
Rozdrapywanie... Teraz Rubik pracuje nad - zgadniecie? - oczywiście oratorium. "Oratorium dla Świata" się nazywa i jest komponowane - domyślacie się? - na 750-lecie innego miasta, tym razem Gorzowa Wlkp. (którego prezydent, nota bene wyrzucony z SLD, jest jednym z największych fanów P. Rubika w Polsce).
Po drodze Rubik pokłócił się ze wszystkimi i odeszli od niego soliści, autor tekstów: Zbigniew Książek, chóry i orkiestra. Jednak to dzielnemu Rozdrapywaczowi nie przeszkadza, platynowe płyty kuszą wszystkich, więc zgromadzenie nowego teamu głodnego sławy i pieniędzy nie było trudne.
Najbardziej zadziwia jednak postawa "skłóconych". Soliści, chóry i sam Zbigniew Książek postanowili iść za sprawdzonym wzorem i zabrali się za napisanie... oratorium! Tak, to nie żart! "Siedem pieśni Marii" zwie się ono i jest to nie tylko rozdrapywanie, ale rozdrapywanie z rywalizacją - przecież to wyzwanie Rubika do otwartej walki.
Jako jedyny zdobytą popularność, niczym Harrison Ford po Gwiezdnych Wojnach, próbował przekuć na indywidualny sukces czołowy solista, Janusz Radek. Postawił on na wyprodukowanie własnej płyty, z własną muzyką. Nie wiem jak mu poszło. Wiem jedynie, że krążek nazywa się "Dziękuję za miłość" i to mi mówi, że chyba wiem, czego się spodziewać po zawartości. I nie jest to wiedza zachęcająca do głębszego zainteresowania się tym wydawnictwem-rozdrapywnictwem.
Smutne to jest. Pokazuje w pewien specyficzny sposób poziom polskiej kultury - niestety jako całości. Zjawisko to dotyka wszystkich sfer mainstreamu: filmu, muzyki, książek etc. Pokazuje w jak okropnym i brudnym dole się znajdujemy. Nie stać nas na oryginalność, kreatywność, przedsiębiorczość. A jak już ktoś się wybije ponad szarą masę, to znajdzie się (poza nim) stado wron, które raz-dwa przystąpią do rozdrapywania.
Nasza współczesna kultura jest kulturą przeżuwania i wypluwania. Szkoda, wielka szkoda.

Czym jest owo rozdrapywanie? Termin ukuł się jakoś sam, w gronie moich rówieśników, w wyniku rozlicznych dyskusji na tematy wszelakie: od kultury, po politykę. Chodzi z grubsza o efekt szablonowego powtarzania tego, co już raz się sprawdziło, w celu uzyskania jak największych profitów. Głównie chodzi tutaj oczywiście o zyski czysto materialne, ale w gre wchodzą też takie czynniki jak sława, popularność, marka itd.
Dlaczego zacząłem od "Kilera", skoro tytuł notki sugeruje, że będzie o (nie)sławnym Piotrze Rubiku? Ano dlatego, iż zjawisko rozdrapywania jest cykliczne, co jakiś czas wraca do nas niczym wyrzucony z dużą siłą bumerang - troszkę narobi szumu, na jakiś czas się oddali, ale można być pewnym, że wróci i to raczej prędzej, niż później.
"Kiler" był filmem wyjątkowym. Bynajmniej nie był to film wybitny, ale na bezrybiu i rak ryba. Produkcja z Cezarym Pazurą wybiła się ponad przeciętną, okropną papkę mainstreamowych, rodzimych filmów. Hit, sukces, pieniądze - to trzeba było potwórzyć, kuć żelazo póki gorące. I powstał wysyp szablonowych kalek, opartych na identycznych założeniach jak pierwowzór: "Poranek kojota", "Chłopaki nie płaczą", "Kiler-ów 2-óch" i kończący ten chocholi taniec "E=mc2". Co następny to gorszy, głupszy i wtórny do bólu. Ale lody się kręciły, póki ludzie je kupowali.
Potem bumerang wrócił pod postacią komedii romantycznych, co do których okazało się, że Polska jest predestynowana - proste, nie wymagają dużych nakładów, a mogą się masom podobać i przynosić duży zysk. I ciągnie się łańcuszek: "Ja wam pokażę!", "Nigdy w życiu", "Tylko mnie kochaj"... Nie wiem czy ten cykl już się wypalił, czy może za jakiś czas znów dostaniemy cudowną, łzawą produkcyjkę, najlepiej debiutującą w okoliczach 14 lutego. Rozdrapywania ciąg dalszy?
No i dochodzimy do Rubika. Tutaj rozdrapywanie nabrało szczególnego charakteru... no ale po kolei. Piotr Rubik urzekł mnie "Świętokrzyską Golgotą", którą miałem przyjemność usłyszeć, gdy jeszcze przeciętny Polak nie miał pojęcia, że sympatyczny facet, skaczący w czasie dyrygowania niczym żabka, w ogóle istnieje. Było to coś nowego, wyjątkowego i naprawdę poruszającego. Może nie jakieś ultra-ambitne, ale o ile ambitniejsze od codziennej radiowej papki.
Potem przyszła pora na "Tu es Petrus" i szał, szał, szał. W tym czasie gościł u mojej rodziny znajomy ze Szwecji, miłośnik kultur europejskich w praktyce. Chcieliśmy mu pokazać coś, co teraz jest w Polsce popularne, na topie. Pokazaliśmy Rubika - był zachwycony, podobało mu się niezmiernie. Wręcz wykrzykiwał zdziwiony: "Czy on koncertował poza Polską? Nie?! Jak to możliwe?!" Szwed nie rozumiał słów, urzekła go muzyka, spodobało mu się bardzo. Fajnie, w takich chwilach człowiek jest dumny z bycia Polakiem.
Następnie "Psałterz wrześniowy". Włączyła się lampka alarmowa. To takie podobne do dwóch poprzednich części, czyżby Rubik nie potrafił pisać inaczej niż na to jedno, oklepane kopyto? No ale przecież to tryptyk, trzy części składające się na całość. Podobieństwo jest wręcz wskazane do pewnego stopnia.
Wątpliwości straciłem po wysłuchaniu koncertu Rubika w Krakowie, z okazji 750-lecia tego cudownego miasta. "Kantata Zakochani w Krakowie" była kubek w kubek podobna do oratoriów, chociaż tematycznie traktowała o czymś zupełnie innym. Ba! Była o wiele bardziej jarmarczna i ludyczna, wręcz do niestrawności.
Rozdrapywanie... Teraz Rubik pracuje nad - zgadniecie? - oczywiście oratorium. "Oratorium dla Świata" się nazywa i jest komponowane - domyślacie się? - na 750-lecie innego miasta, tym razem Gorzowa Wlkp. (którego prezydent, nota bene wyrzucony z SLD, jest jednym z największych fanów P. Rubika w Polsce).
Po drodze Rubik pokłócił się ze wszystkimi i odeszli od niego soliści, autor tekstów: Zbigniew Książek, chóry i orkiestra. Jednak to dzielnemu Rozdrapywaczowi nie przeszkadza, platynowe płyty kuszą wszystkich, więc zgromadzenie nowego teamu głodnego sławy i pieniędzy nie było trudne.
Najbardziej zadziwia jednak postawa "skłóconych". Soliści, chóry i sam Zbigniew Książek postanowili iść za sprawdzonym wzorem i zabrali się za napisanie... oratorium! Tak, to nie żart! "Siedem pieśni Marii" zwie się ono i jest to nie tylko rozdrapywanie, ale rozdrapywanie z rywalizacją - przecież to wyzwanie Rubika do otwartej walki.
Jako jedyny zdobytą popularność, niczym Harrison Ford po Gwiezdnych Wojnach, próbował przekuć na indywidualny sukces czołowy solista, Janusz Radek. Postawił on na wyprodukowanie własnej płyty, z własną muzyką. Nie wiem jak mu poszło. Wiem jedynie, że krążek nazywa się "Dziękuję za miłość" i to mi mówi, że chyba wiem, czego się spodziewać po zawartości. I nie jest to wiedza zachęcająca do głębszego zainteresowania się tym wydawnictwem-rozdrapywnictwem.
Smutne to jest. Pokazuje w pewien specyficzny sposób poziom polskiej kultury - niestety jako całości. Zjawisko to dotyka wszystkich sfer mainstreamu: filmu, muzyki, książek etc. Pokazuje w jak okropnym i brudnym dole się znajdujemy. Nie stać nas na oryginalność, kreatywność, przedsiębiorczość. A jak już ktoś się wybije ponad szarą masę, to znajdzie się (poza nim) stado wron, które raz-dwa przystąpią do rozdrapywania.
Nasza współczesna kultura jest kulturą przeżuwania i wypluwania. Szkoda, wielka szkoda.

Komentarze
Pokaż komentarze (7)