Od ponad tygodnia w polskich mediach trwa wielkie bicie piany. Jeszcze dziś zmiana na najważniejszym stanowisku w rządzie rodzi niezliczone dyskusje, w których padają niezliczone pytania oraz tworzone są niezliczone hipotezy na temat przyczyny zainstalowania dotychczasowego ministra od niemal wszystkiego tym razem już na stołku szefa wszystkiego. Gdy tak wsłuchuję się w każdą z tych dyskusji, odnoszę wrażenie, że wszyscy ci nasi certyfikowani analitycy, publicyści i politycy albo cynicznie robią nas w balona, albo po prostu z powodu nacechowanego naiwnością małego dziecka podejścia do polityki sami w balona dają się robić, co skutkuje tymi pożal się Boże rozprawami nad tzw. „rekonstrukcją rządu”. Jeśli miałbym mniej więcej zobrazować cały ten spektakl, to na myśl mi przychodzi widok, w którym u brzegu wielkiego oceanu, grupa dalece podekscytowanych panów odziewających się w stroje płetwonurków, zarzucając na swój grzbiet wysokiej klasy sprzęt przekonują, że już za moment zgłębiać będą niezbadane oceaniczne głębiny, po czym wskazują do wody i przez kolejne trzydzieści minut pływają po powierzchni zawzięcie wymachując rękoma w wyścigu o to, kto ów najobfitszą pianę utoczy. Nie sposób zrozumieć, co powoduje, że całe towarzystwo przekonane jest potem, że głębiny oceaniczne zostały przez każdego z nich bezprzykładnie zbadane, skoro żaden z nich nie zdobył się zanurzyć w wodzie głębiej niż wynosi długość jego ciała. Cóż powstrzymuje tę naszą publicystyczno-polityczną certyfikowaną elitę przed zajrzeniem do głębin nie tylko politycznego, ale i geopolitycznego oceanu? Co jest tak wyraziście przekonywujące, że sama myśl na przekroczenie pewnej granicy, z miejsca paraliżuje wszelkie zapędy w dążeniu do jądra prawdy?
Źródła tego stanu rzeczy, w którym zanurzenie się w polityce posiada wyznaczoną granicę, trzeba doszukiwać się w dwóch opcjach jakie ma się do wyboru, kiedy w dziedzinie komentarza politycznego pchamy się przed szereg. Możemy z wielkim zacięciem uczestniczyć w biciu piany na powierzchni przed rozsianą na brzegu widownią, być wtedy zauważanym przez ogromną większość wypatrującą z brzegu, ale też możemy zanurkować i z oczu widowni zniknąć, co natychmiast skutkować będzie tym, że widownia o naszym istnieniu czym prędzej zapomni, a na jedyną widownię jaką będziemy mogli liczyć, to ta złożona z takich samych outsiderów, którzy do tej samej wody chcą wskakiwać właśnie tylko po to, aby zobaczyć, co jest w jej głębinach. To zjawisko jest nieuchronne w systemie jakie definiuje funkcjonowanie społeczeństwa hodowanego w absurdzie demokracji.
Prawo demokratycznego przepływu informacji, bo tak bym to zjawisko nazwał, zasadza się na tym, że istota demokracji, a więc spektakl, którego możliwość przetrwania bazuje na obracaniu rzeczywistości w ekscytujący i widowiskowy fałsz, musi bezwarunkowo odgrywane sceny na deskach demokratycznego teatru jak najszerszej widowni imputować w umysły jako ten najbardziej wyszukany i pożądany aspekt opisu rzeczywistości. Byłoby wielkim zagrożeniem dla istnienia demokracji, gdyby zaglądanie za kulisy mogłoby uchodzić za rzecz dopuszczalną, a już tym bardziej, gdyby miało być ciekawszym, niż pajacowanie aktorów na scenie. Wyobraźmy sobie taki spektakl i jego widownię. Nagle ktoś wpada na pomysł, aby od teraz spektakle odgrywane były bez jakiegokolwiek rozdziału od tego, co dzieje się za sceną. Za aktorami pojawia się więc szyba lecz tym razem widoczna za nią ekipa realizatorów jest częścią tego, co przed sobą może oglądać widownia. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać do tego, że pajacujący na scenie aktorzy, natychmiast staliby się drugoplanowym targetem spoglądających przed siebie widzów. Zaś jaki sens dla kierownictwa zza szyby, miałoby realizowanie takiego spektaklu, gdy cała prawda na jego temat stałaby przed widownią ze spuszczonymi po kostki spodniami? Tak właśnie jest z demokratycznym przepływem informacji. Dziejące się za kulisami wielkie rzeczy chronione są i być muszą przez dziecinną naiwność widzów, że to wszystko co na scenie, dzieje się naprawdę, a jest jeszcze lepiej, kiedy sami aktorzy ze sceny głęboko wierzą, że to właśnie oni są „solą tej ziemi”. Głowa w tym realizatorów, aby ten stan infantylnej wiary zachować. Oto w skrócie cała żałosna maskarada stojąca za sukcesem wielomilionowej oglądalności widowiska zwanego demokracją.
Opisane wyżej prawo nie może nie determinować także i tego całego zamieszania z wymianą pierwszego stołkowego w polskim rządzie, które ubijane jest przez medialną trzepaczkę. Wszyscy z ogromnym zacięciem, pełni ekscytacji zastanawiają się nad tym, co teraz będzie. Kto wyleci, kto zostanie, co na to prezydent i dlaczego właśnie on, Mateusz Morawiecki, i czym sobie zasłużyła Beata Szydło. To są proszę państwa brednie. Ta bita piana, od której nadmiernej ilości robi mi się niedobrze. Brednie, nad którymi rozprawa niczego nie wyjaśnia i niczego nie oddaje z rzeczywistości, bo prawdziwe rzeczy – wszyscy wiemy – dzieją się za sceną i w głębi oceanu, przed którymi ze strachu na samą myśl o marginalizacji, uciekają ci nasi certyfikowani publicyści, analitycy i politycy.
Tym czasem ten zaskakujący wszystkich manewr Prezesa, to po prostu kolejny etap głęboko przemyślanej agendy realizowanej w ramach odbudowy ze zgliszcz mocarstwowej roli Stanów Zjednoczonych, której początki realizacji można bez żadnych skrupułów ustalić na wiele lat przed. Nie można bowiem nie łączyć jej nawet z amerykańską kontrewolucją, która na prezydenckim fotelu supermocarstwa zza oceanu usadowiła Donalda Trumpa. Mało tego, jeśli przyjrzycie się państwo dokładnie drodze do władzy obecnie rządzącej w Polsce ekipy, a i szczegółowo przyglądaliście się takiej samej drodze Donalda Trumpa i Republikanów w USA, to nie będziecie mogli nie zauważyć, że cały modus operandi w obu przypadkach był niemal bliźniaczo podobny. W obu przypadkach mamy do czynienia z niespodziewanym wyniesieniem do najwyższych stanowisk politycznych, środowisk, które przez poprzedzające osiem lat były zepchnięte do głębokiej defensywy. W obu przypadkach w finale na fotel prezydenta zasiadła postać wyjęta z kapelusza, po kampanii w iście amerykańskim stylu jakiej nie widziano dotąd w obu krajach. W obu przypadkach ostatecznym kontrkandydatem ludzi, którzy z sukcesem zajęli fotel prezydencki, była osoba o charyzmie przepoconego sandała, a do tego przez całą kampanię nieustannie dobijana niezliczonymi wpadkami, ośmieszaniem jej wizerunku, a także tu i ówdzie zderzająca się z przypominaniem jej, jak odrażający smród się za nią ciągnie. Najpewniej myślicie, że w polskiej wersji tego spektaklu teksty Michnika o „zakonnicy w ciąży” i zbydlęcenie Lisa z Karolakiem uderzających w córkę pary prezydenckiej, to wpadki przy pracy? Najpewniej myślicie, że to przypadek, że tego miało nie być? O naiwności! To, że Komorowski i Clinton mają szansę wygrać mieli wierzyć tylko oni sami i ich potencjalni wyborcy. Możecie Państwo być pewni, że w obu sztabach roiło się od „geniuszy” PR-u, którzy robili wszystko, aby walczące o reelekcję obozy, przegrały. Polskie podwórko z okresu wyborów, było tylko poletkiem doświadczalnym dla tego, co miało potem zostać odegrane w USA. Jak historia pokazuje, w obu przypadkach wyszło wyśmienicie, a wszystko, co wynikło z tej skutecznie przeprowadzonej operacji, to ciąg jednej i tej samej strategii, której poszczególne etapy są jak ruchy pionków na geopolitycznej szachownicy.
Pierwszym istotnym symptomem tego, że coś przełomowego dzieje się w polskiej polityce była odnotowana przez media zupełnie nie pod tym kątem, którego wymagała, wizyta w Toruniu dwóch rabinów z Izraela oraz prezesa fundacji „From the Depths” Jonniego Danielsa. Można oczywiście nie przypisywać jej jakiejś szczególnej roli, ale na pewno nie jest tak, że nie była warta większej uwagi niż została jej poświęcona. Tak ostentacyjne otwarcie się nawet części środowiska diaspory żydowskiej na środowisko najtwardszego elektoratu PiS i jego toruńskiego przewodnika, potocznie przecież w „postępowej” rzeczywistości kojarzonego z antysemityzmem, nie jest bez politycznego znaczenia. Sam Prof. Hartman doskonale to rozumie i wie, że znamionuje to poważną zmianę w dotychczasowej układance. To „namaszczenie” jest dla Prof. Hartmana koszmarem na jawie. Zdaje on sobie sprawę z tego, że stało się coś, co może być początkiem nieubłaganego paraliżu demo-liberalnych środowisk, jako istotnego głosu w politycznym rozdaniu. Obraz tego jak ten nieubłagany stan rzeczy negatywnie wpłynął na samopoczucie wrocławskiego profesora można podejrzeć na jego blogu we wpisie pt. „Żydzi zdradzili”, w którym z talentem nie byle jakiego psychopaty zalewa jadem i żółcią niespodziewanych gości z Izraela toruńskiej konferencji „Pamięć i Nadzieja”. Czy ten atak był szczery, czy jest tylko jakąś grą aktorską, kwestia dyskusyjna. Nie ma to jednak głębszego znaczenia, bo maszyny wpuszczonej w ruch już nic nie zatrzyma.
Czy wpisywanie w to wszystko roli diaspory żydowskiej jest z mojej strony objawem „spiskowego antysemityzmu”? Bynajmniej! Nie jest dla nikogo tajemnicą, że diaspora żydowska całego świata, to istotny gracz na arenie międzynarodowej oraz szczególny wykonawca racji stanu państwa Izrael, a tam gdzie trzeba, to i interesów tego państwa sojuszników kiedy pokrywają się one z interesem Izraela. Takie spotkanie w Toruniu jest zaledwie ułamkiem całego szeregu działań, które mają na celu w świadomości Polaków zbliżyć nas z narodem żydowskim. Próba tego zbliżenia i ta niespotykana wcześniej aktywność środowisk żydowskich w tym zakresie nie jest bez znaczenia, a wielką w tym rolę, w naszym regionie, ma także odegrać tzw. „Rzeczpospolita Przyjaciół”, która w ustach naszego prezydenta pojawia się dziś częściej niż „oklepana” Rzeczpospolita Polska. Jeśli zająć się aktywnością polskiego prezydenta na rzecz dbania o przyjazną środowiskom żydowskim narrację w przestrzeni publicznej, to trzeba przyznać, że jest nieoceniona. Od początku „pontyfikatu” krakowskiego prawnika, wydaje się, że stosunki polsko-żydowskie w jego politycznej agendzie urosły do rangi świętej sprawy. Wystarczy wsłuchać się w jego przemówienia przy obchodach związanych z historią na linii Polacy – Żydzi, by dostrzec, że dla tej sprawy gotów jest uprawiać niczym nieróżniącą się od uprawianej przez jego poprzedników, rolę przekaźnika, w której Polacy determinowani głęboko zakorzenionym antysemityzmem nie są niczym abstrakcyjnym. Kielce, Jedwabne, a ostatnio nawet głośne zakomunikowanie, że „nie można postawić znaku równości między patriotyzmem a nacjonalizmem”. Jak widać nasz prezydent, w relacjach polsko-żydowskich pełni rolę prymusa o jakim strona żydowska mogłaby tylko śnić. Myślę, że właśnie ta rola przełożyła się bezpośrednio na prztyczka jakiego od administracji amerykańskiej otrzymał w ostatnim czasie Antoni Macierewicz. Echa nieprzejednanego sporu o realne zwierzchnictwo nad polską armią obu panów widać dotarły i za ocean. Jak bardzo ważną na gruncie polskiej polityki w tej przebudowie geopolitycznej Europy pełni rolę Andrzej Duda wyraźnie pokazuje numer jaki Jankesi wykręcili naszemu ministrowi obrony zaskakując go ceną systemu „Patriot”, którego zakup miał stać się wielką chlubą Antoniego Macierewicza. Nasz szef MON-u nie jest głupi i chyba doskonale zrozumiał, że nagłe podniesienie ceny za ten system przez stronę amerykańską z 7,6 do 10,5 miliarda dolarów, to sygnał, że zwycięzca w tym sporze kompetencyjnym o zwierzchnictwo nad polską armią jest jeden. Teraz Antoni Macierewicz w obliczu nagłej zmiany premiera, będzie przez najbliższe miesiące miał dużo powodów do niepokoju, bo ustalić będzie musiał ostatecznie, gdzie dokładnie widzi siebie w szeregu i z jakim władztwem.
Jest pewne, że rola diaspory żydowskiej jest szczególna w układance Stany Zjednoczone – Polska i tego, co z tej układanki ma wyniknąć w geopolitycznym rozdaniu. Polska oczywiście może w tym wszystkim liczyć jedynie na rolę najmłodszego stanu USA (czym w zasadzie jest od momentu, kiedy obecny obóz władzy przejął wszystkie „insygnia” umożliwiające mu panowanie), co ma wyprowadzić ją z pozycji europejskich peryferii na pozycję silnego europejskiego gracza na tle nieuniknionego upadku zachodniej Europy i pogrążonej w kryzysie Rosji. Ten cel wielokrotnie zapowiadał w wielu wywiadach dla polskich mediów George Friedman, szef prywatnej agencji wywiadu „Stratfor”, która inspirująco na wyobraźnię określana jest mianem „cienia CIA”. Co na tym wszystkim zyskują środowiska żydowskie? Dziś trudno powiedzieć. Nie mniej jednak pojawiające się przestrzeni publicznej teza o reperacjach od Niemiec jako karcie przetargowej w rozwiązaniu także problemu roszczeń żydowskich może zastanawiać, zwłaszcza, że już bardzo dawno temu Prezes Kaczyński w czasie jednych ze swoich spotkań z elektoratem powiązał obie rzeczy w odpowiedzi na pytaniu o owe roszczenia. Być może i twarda rozprawa z „polowaniem na kamienice” nabiera teraz szerszego sensu, kiedy pomyśleć, że istotną rolę w rozpropagowaniu tej patologii na szerszą skalę miał założyciel Żydowskiej Ogólnopolskiej Organizacji Młodzieżowej Jan Śpiewak. Można być pewnym, że strona żydowska jest tą, która ostatnia odkrywa karty.
Do tak wielkiego projektu przebudowania porządku geopolitycznego w naszej części Europy, w której obecność amerykańskiej armii, a także amerykański protektorat nad tzw. „Międzymorzem”, wyraźnie znamionują, że dzieje się się na naszych oczach rzecz poważniejsza dużo bardziej, niż jakieś trzeciorzędne podmianki w rządzie wymyślane dla tubylców, trzeba podejść już z większą czujnością. Tych, którzy nie są certyfikowanymi publicystami, analitykami i politykami z telewizorni i nie zamierzają nimi być, zachęcam do intensywnego zaglądania za scenę teatru, do nurkowania w głębiny. Przegapienie tak wielkich rzeczy jakie dzieją się w obu tych miejscach, może nas Polaków drogo kosztować. I nie jest tak, że nikt o tym wcześniej nie napisał i nie mówił. Ba, robił to przed wielomilionową polską widownią. Oczywiście zgodnie z wzorowym funkcjonowaniem prawa demokratycznego przepływu informacji, takie wołania nie mogły zostać szerzej zauważone, a jest jeszcze gorzej, bo uznane z miejsca zostały za efekt chwilowego błędu systemu, który umożliwił wydostanie się na powierzchnię treści nieprzystających do akceptowania wśród „ludzi na poziomie”. „Kondominium rosyjsko-niemieckie pod żydowskim zarządem powierniczym” pojawiło się w przestrzeni publicznej w czasach, kiedy władzę nad naszym najmłodszy stanem USA dzierżył obóz zaprzańców ścigający się wtedy o prym najlepszego przyjaciela Niemca i Rosjanina. Nie dziwi więc, że ktoś wtedy na kilometr wyczuwał smród ruskich i niemieckich łap zanurzających się w polskim bagienku. Ale dzisiaj, po wszystkim, co możemy obserwować od ponad dwóch lat, trudno nie przyznać, że autor tego „kontrowersyjnego” zwrotu oceaniczne głębiny zeskanował drobiazgowo, bo być może trudno było przewidzieć wejście na rynek Jankesów, ale co do powiernictwa, to nie da się ukryć, że trafił w dziesiątkę.
Przestrzegam przed pochopnym przypisywaniem tej notce cech mających za zadanie kogokolwiek straszyć. Jesteśmy na etapie, na którym bardzo trudno przewidzieć dokładnie, co z tego wyjdzie. Być może pan George Friedman mówi same prawdziwe rzeczy, być może pan prezydent słusznie przewiduje, że Przyjaźn tu będzie ze złota. Nie mniej jednak symptomy zapowiadające powiernictwa i protektoraty, powinny dawać Polakom powody do wyjątkowej czujności. Ci wierzący powinni już zacząć się modlić o piękną Polski przyszłość, wszystkim innym pozostaje mieć nadzieję, że taka ona będzie.
Na co dzień tak zwany - a niech to - web developer. Monarchię uważam za najlepszy ustrój, konserwatyzm za najwłaściwszą drogę, chociaż nie wiem czy czyni to ze mnie monarchistę i konserwatystę. Za to wiem na pewno, że czuję obsesyjny wstręt do lewactwa i socjalizmu. Najbardziej na S24 lubię ilość "kciuków w dół" przy moich komentarzach. Jeśli chcesz zobaczyć jaki ze mnie cham i prostak, faszysta-ekstremista i nieuk, to zapraszam także tutaj ⤑ https://www.salon24.pl/u/chrisziyo/komentarze/
A tak uważam o filmach: [fw.chrisziyo.blog]
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka