Donald Trump przed Białym Domem / Grok
Donald Trump przed Białym Domem / Grok
Christopher.Ziyo Christopher.Ziyo
2718
BLOG

Powrót Donalda Trumpa - wiem, co się stało

Christopher.Ziyo Christopher.Ziyo USA Obserwuj temat Obserwuj notkę 93
Ach ten Trump. Cóż to była za kampania. Akty oskarżenia, wyroki sądowe, próba zabójstwa, sprzedawca frytek, pracownik firmy sprzątającej i w końcu zwycięstwo. Można śmiało napisać, że widowiskowość amerykańskiej demokracji weszła na poziom mieszanki Bareji z Tarantino. Ale czy po wszystkim była to tylko tak szczególnego typu tragi-farsa? Otóż nie. Zdecydowanie zarówno pod względem politycznym jak i społecznym zakończyło się to wszystko czymś naprawdę wyjątkowym, naprawdę historycznym i nie boję się nawet stwierdzić, że czymś wielkim. Przygotujcie się do długiego tekstu, bo droga jaką Trump przebył od swojej porażki z Joe Bidenem w roku 2020, do powrotu na Pennsylvania Avenue 1600 jest naprawdę imponująca.

Wszystko wszak zaczęło się od sporej awantury, kiedy to w 2020 roku Donald Trump po ogłoszeniu wyników wyborów uznał, że doszło do oszustwa wyborczego, które odebrało mu zwycięstwo. Niesiony taką retoryką tłum jego zwolenników zebrał się pod Kapitolem, a w wkrótce - podjudzony atmosferą wywołaną w mediach społecznościowych - zdecydował się Kapitol sforsować. Doszło do tragedii, za którą od razu wszystkie mainstreamowe media w Stanach Zjednoczonych obwiniły Trumpa. Starcia z policją, dewastacja biur, sprzętu, kradzieże, a nawet pięć ofiar śmiertelnych. W konsekwencji przeciwko Trumpowi po raz drugi podjęto procedurę impeachmentu, co w historii USA nigdy wcześniej się nie wydarzyło. Któż wówczas, kto zna amerykańskie podejście do idei demokracji, mógłby się spodziewać, że Donald Trump będzie w stanie po czymś takim stanowić jakiekolwiek poważne odniesienie w amerykańskiej polityce? Gdyby ktokolwiek kilka lat wcześniej zarysowałby taki scenariusz, nawet największy zwolennik Trumpa miałby problem z przyznaniem, że coś takiego mogłoby się nie skończyć totalną polityczną anihilacją nowojorskiego biznesmena. Jednak niezależnie od faktu, że Trump, to permanentna kontrowersja w ludzkiej postaci, już wówczas, tym jak zaprezentował się w światowej polityce zagwarantował sobie status postaci kultowej, chociaż nie od razu było to dla kogokolwiek oczywiste.

Z powodu nie dostrzegania tego potencjału, późniejsze próby etapowego eliminowania Donalda Trumpa z polityki nie tylko zarzutami dotyczącymi przechowywania przez niego w swojej posiadłości tajnych dokumentów administracji amerykańskiej, ale także z wykorzystaniem prywatnych aktów oskarżenia za wydarzenia z odległej przeszłości, całkiem zasadnie mogły się wydawać początkiem jego końca. Jednak czteroletni okres przejściowy od jednej do potencjalnie drugiej prezydentury, był dla interesu Donalda Trumpa odpowiednio krótki, by wykorzystując tylko prawo procesowe mógł uchronić się od wyroku. Za wszystkim podążała także jego niesłabnąca popularność utrzymywana zgrabnie forsowaną przez niego narracją o prześladowaniach jedynego w USA polityka, który posiada siłę „oczyścić bagno” wielkiej korupcji, mającej swoje źródło w Waszyngtonie. Z miesiąca na miesiąc Donald Trump zamiast martwić się o swoją przyszłość, stawał się co raz pewniejszy siebie, a jak się potem okazało ostatecznie także i silniejszy politycznie. Przełomowym momentem w tym względzie była na pewno nieudana próba zamachu na jego życie. To, co wydarzyło się w mieście Butler, w stanie Pensylwania zupełnie pogrążyło wszelkie nadzieje jego przeciwników na to, że wspomnianymi wyżej okolicznościami uda się go wyeliminować z polityki. Na giełdzie popularności kult jego osoby otrzymał tak potężny zastrzyk adrenaliny, że od tego momentu wszelkie próby niszczenia jego wizerunku przestały być traktowane poważnie, przez kogokolwiek spoza najbardziej zatwardziałego obozu jego przeciwników.

W trakcie tego procesu cały antytrumpowski obóz medialno-polityczny bezradnie musiał przyglądać się jak w przestrzeni publicznej jego wysiłki obliczone na przekonywanie, że Amerykanie mają okazję być świadkami upadku najbardziej znanego na świecie śmiertelnika, nie przynoszą żadnego efektu. Głęboko wierzono, że swoją rolę odegra mit moralności w polityce, a przynajmniej będzie on dobrym narzędziem do zarządzania percepcją Amerykanów na korzyść obozu Demokratów. Przez długi czas Trump w większości amerykańskich mediów, w ustach polityków i medialnych ekspertów reprezentujących antytrumpizm zarówno republikański jak i demokratyczny, wyrastał na najbardziej amoralną postać. Jednak elity tej widowiskowej moralności zapomniały o jednym. Zapomniały o tym, że „waszyngtońskie bagno”, które Trump obiecał osuszyć, w umysłach ogromnej ilości Amerykanów, nie jawi się jako wymysł. Stąd pewnie Trump jako ucieleśnienie politycznej i biznesowej degrengolady, w przekazie jego przeciwników przypominał raczej posąg ich własnej hipokryzji i obłudy, a nie cokolwiek czego Amerykanie powinni się bać. Aż do ostatnich tygodni kampanii trzymano się tej błędnej drogi, więc tuż przed wyborami wszystko przybrało już cechy farsy, bo przeciwnicy Trumpa zamiast przekaz łagodzić, radykalizowali go do granic absurdu. Niedoszły prezydent zaczął być nazywany faszystą i … Hitlerem.

Kolejnym czynnikiem, który pozwolił mu po raz drugi rozgościć się w Gabinecie Owalnym była sprawna kampania jego sztabu wyborczego. Na tle konkurencji była to kampania nieporównywalnie lepsza. Donald Trump na swoich wiecach oprócz serwowania typowej dla siebie retoryki pełnej kontrowersyjnych i żartobliwych sformułowań na temat swoich przeciwników, podnosił także bardzo ważne dla Amerykanów kwestie przedstawiając konkretne propozycje zmian. Niemal każda taka propozycja bywała urozmaicana jakąś nawiązującą do niej opowieścią, co stwarzało wrażenie, że plan polityczny niedoszłego prezydenta był skrupulatnie formowany w oparciu o rzeczywistość, z którą mierzą się na co dzień obywatele. Można było usłyszeć mnóstwo relacji dotyczących rozbudowanej do granic absurdu biurokracji, idiotycznych przepisach, fatalnej sytuacji ekonomicznej nie tylko obywateli ale i przemysłu, aż po bardzo mocne w treści relacje o tragediach wynikających z przyjmowania wielomilionowej nielegalnej imigracji nafaszerowanej bezwzględnymi przestępcami. Było to daleko odmienne od tego, co na swoich wiecach prezentowała Kamala Harris. Po tym jak w pierwszej fazie kampanii pierwotny kandydat Joe Biden okazał się niezdolnym do orientowania się, że jest prezydentem, jego późniejsza zastępczyni wcale nie wypadała jakoś szczególnie lepiej. Prawdziwą dla niej zmorą były jakiekolwiek wywiady dla telewizji. Robiono wszystko by było ich jak najmniej. A kiedy już musiało do nich dojść, kandydatka Harris jawiła się jak pogubiona kompletnie istota, potrafiąca jedynie wygłaszać wcześniej wyuczone regułki, które na tle zadawanych pytań jawiły się jak pozbawiony sensu bełkot. We wszystkim – inaczej niż w przypadku Donalda Trumpa - nawet w najmniejszym stopniu nie pomagał jej kandydat na wiceprezydenta Tim Walz. Razem stanowili raczej coś na kształt świetnego duetu do filmu komediowego parodiującego wielką politykę. Dlatego, gdy Trump gotowy był rozmawiać z każdym, potrafiąc nawet bez żadnych przerw toczyć dialog w prawie trzygodzinnym podcaście u popularnego w USA komentatora sportowego, wykazywał nie tyle swoje atuty, ale totalną beznadziejność swojej przeciwniczki, dla której nie trzy godziny, a zaledwie trzy kwadranse rozmowy, nawet gdy toczone w przychylnych jej ośrodkach medialnych, wydawały się być udręką. Doświadczenie Trumpa było w tym aspekcie jego najmocniejszą bronią. Kiedy zestawi się ze sobą kampanie obu kandydatów, można wręcz odnieść wrażenie, że Trumpowi oddano walkowera.

Ale nowojorski biznesmen tym razem po prezydenturę nie szedł sam. W dwóch poprzednich próbach kiedy ścigał się o prezydenturę mógł liczyć jedynie na szczególne wsparcie ze strony ruchu jaki stanowili jego najbardziej oddani mu zwolennicy, ruchu określanym jako MAGA (skrót jego hasła „Make America Great Again”). W minionej kampanii doszło jednak do czegoś naprawdę wyjątkowego. Niemal od razu dołączył do niego jeden z jego rywali w prawyborach - Vivek Ramaswamy. Jego rola polegała na przyciągnięciu elektoratu młodego pokolenia. Był szczególnie aktywny w mediach, zarówno tradycyjnych jak i społecznościowych. Narracyjnie pomagał zwiększać zasięg konserwatywnej retoryce, która była dla wyścigu Trumpa nie mniej kluczowa niż narracja „ekonomicznej katastrofy”, której młodsi wyborcy mogli nie uważać dla siebie za szczególnie istotną. Wśród młodszych wyborców postawiono na walkę o idee, by móc w jakikolwiek sposób zwalczać dominację postępowego przekazu na amerykańskich uniwersytetach, który szczególnie sprzyjał kandydatce Demokratów. Kolejnym zaskakującym wydarzeniem kampanii było przystąpienie do drużyny Trumpa Roberta F. Kennedy'ego Juniora. Początkowo próbował startować w wyścigu o prezydenturę jako kandydat niezależny z namaszczeniem Partii Demokratycznej. Jednak propagując odmienny przekaz od tego forsowanego przez główny nurt Demokratów, ostatecznie zmuszony był zawiesić swoją kampanię, a ku zdziwieniu wszystkich po pewnym czasie zdecydował się poprzeć w wyborach Donalda Trumpa. Było to o tyle zaskakujące, że jako członek rodziny tradycyjnie związanej z Demokratami nie tylko naraził się politycznemu przedstawicielstwu tej formacji, ale nawet członkom własnej rodziny. Co ciekawsze jego przekaz bez trudu znalazł dla siebie grunt wśród wystarczająco dużej ilości wyborców Donald Trumpa, zwłaszcza jego agenda dotycząca zdrowia publicznego, w której problematyka szczepień i żywności odgrywała największą rolę. Trump tym samym zyskał możliwość przyciągania do siebie niezdecydowanych wyborców, którzy bliżsi ideowo byli Demokratom. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że taki „prezent” szczególnie musiał przyczynić się do tego, że Trump w głosowaniu wyborczym potrafił znacząco odrabiać straty w stanach, w których dominację osiągał Joe Biden. Było to zwłaszcza istotne dla wyniku w „popular vote” (głosowanie powszechne obejmujące liczbę oddanych na kandydata głosów). Trzeba wspomnieć, że swój pierwszy sukces polityczny, Trump zawdzięczał jedynie głosom elektorskim, bo w roku 2016, kiedy wygrał wyścig prezydencki, w liczbie oddanych głosów z Hillary Clinton przegrał. Tym razem po podliczeniu głosów z 49 na 51 stanów posiada już przewagę 4,5 miliona nad Kamalą Harris.

Ale prawdziwym asem w rękawie stał się amerykański miliarder Elon Musk. Właściciel firmy produkującej supernowoczesne samochody elektryczne marki Tesla; właściciel SpaceX, które bez opamiętania zapełnia przestrzeń kosmiczną ogromną ilością satelitów i rakiet, ale przede wszystkim – co dla Trumpa było w kampanii cenne najbardziej – właściciel portalu społecznościowego X (dawniej Twitter), którego zakupił wytwarzając wielkie spustoszenie wśród nie tylko demoliberalnego elektoratu, ale nawet i demoliberalnych elit medialno-politycznych. Musk bowiem był dotąd identyfikowany właśnie z tym obozem. Coś się jednak zmieniło, gdy dostrzegł, że narracja i retoryka amerykańskiej lewicy poszła za daleko, stała się prawdziwym radykalizmem, przed którym ta sama lewica chciała wszystkich bronić. Oczywiście niemal natychmiast przypisywano jego postawie radykalizm prawicowy, gdzieniegdzie okraszając wszystko typową dla skrajnej lewicy fantastyką. Przejmując bowiem Twittera, natychmiast postanowił zmienić całkowicie jego oblicze, kierując się w stronę ograniczenia cenzury oraz wprowadził w życie zapowiedź o przywracaniu zbanowanych kont bardzo wpływowych i popularnych na prawicy postaci, z Donaldem Trumpem na czele. Jeden tylko cytat wystarczy, by opisać irracjonalną nadwrażliwość amerykańskiej lewicy, gdy ta zaczęła reagować na jego posunięcia. O to co odpowiedział na pytanie o presję jaką wywierano na niego po tym jak zdecydował się przeprowadzić sporej rozmiarów rewolucję w przejętym za dziesiątki miliardów dolarów interesie:

"Cóż, poza wieloma demokratami mówiącymi, że chcą mnie wsadzić do więzienia, odebrać kontrakty rządowe moim firmom, znacjonalizować moje firmy, deportować mnie jako nielegalnego, i aresztować mnie za to, że podobno jestem najlepszym przyjacielem Putina, nic poza tymi rzeczami."


Nie trzeba jakiejś szczególnej inteligencji, by zrozumieć, że Elon Musk, w zupełnie pozbawiony sensu sposób, przez nikogo innego jak tylko demoliberalne elity, został wepchnięty do przeciwnego obozu ideowego tylko i wyłącznie za to, że postanowił zmienić nieco zasady obejmujące kontrolę nad publikowanymi na jego portalu treściami. Zresztą nie ma już nikogo na lewicy kto odważyłby się wspominać, że pomysły Muska stały się o wiele bardziej skuteczne w obronie przed toksycznymi treściami w internecie, niż te, które były forsowane dotąd na najpopularniejszych platformach społecznościowych. Musk nie zszedł z tej drogi i wciąż podążał w kierunku poszerzania pola dla wolności słowa, a wraz z tym jego pozycja w oczach amerykańskiej prawicy rosła i rosła. Sam Musk znacznie bardziej zaczął interesować się polityką i z czasem można było dostrzec także jego szczególną aktywność w sygnalizowaniu obaw dotyczących fali nielegalnej imigracji, która rosła w zatrważającym tempie od momentu, gdy obóz Demokratów w roku 2020 mógł cieszyć się swoimi przedstawicielami w Białym Domu. Jego głównym zarzutem stało się przypuszczenie, że tak wyglądający obrót spraw nie jest wcale przypadkowy, a jest długoterminową realizacją agendy mającą umożliwić Demokratom stworzyć w tak zwanych „swing states” ogromnej bazy elektoratu, który potem, dzięki zasiłkom rządowym na poziomie federalnym i stanowym, mając wyższy standard życia niż połowa ludności świata, z wdzięczności będzie głosował na Partię Demokratyczną. To w konsekwencji miałoby doprowadzić do sytuacji, w której rola wspomnianych „swing states” przestaje mieć znaczenie, bo dzięki takiej operacji osiągnie się cel jednopartyjnego państwa. Każdy kto orientuje się w systemie wyborczym amerykańskiej demokracji, wie i rozumie, że na poziomie związku przyczynowo-skutkowego nie sposób wyciągnąć innego wniosku – niezależnie czy cokolwiek realizowane jest celowo czy nie.

Zresztą w tej kwestii nawet sugestia ewentualnej przypadkowości nie wytrzymuje zderzenia z logiką, bo dane publikowane przez administrację rządową jasno wskazują, że we wspomnianych stanach wzrost napływu imigrantów osiągnął poziom nawet dziesięciokrotny. Jeśli prawdą jest – jak podaje Elon Musk, że tylko w trakcie kadencji Bidena pod wpływem 94 działań wykonawczych podjętych przez jego administrację do Stanów Zjednoczonych dostało się nawet kilka milionów imigrantów, to trudno takiej tezie jakkolwiek zarzucić cechę „teorii spiskowej”. Mamy więc kolejny przykład sytuacji, w której bezrozumne forsowanie na poziomie prawa irracjonalnych lewicowych idei, szkodzi samej lewicy. Lewica nigdy nie miała talentu do dostrzegania, że wszędzie tam gdzie podejmuje się decyzje, trzeba się liczyć nie tylko z bezpośrednim wynikiem tego, co decyzja przyniesie, ale także z długoterminowym jej skutkiem i przede wszystkim z tym, czego patrząc tunelowo na rzeczywistość nie sposób przewidzieć. Bezrozumne zapatrzenie strategów od polityki imigracyjnej na oczekiwany efekt przewagi liczebnej w wyborach, zupełnie pozbawiło ich zmysłu szerszego orientowania się, co realizacja takiej agendy może wywołać, gdy przeciwnicy Demokratów zaczną reagować na pierwsze oznaki negatywnych jej skutków. Być może wierzono, że sprawa szturmu na Kapitol oraz kolejne akty oskarżenia przeciwko Trumpowi gwarantują, że obóz republikański bez popularności, którą Trump miałby w wyniku tych okoliczności utracić, nie będzie w stanie jakkolwiek skutecznie walczyć o przejęcie Białego Domu. Ale nowojorski biznesmen ani tej popularności nie tracił, zwłaszcza po nieskutecznej próbie zamachu na jego życie, a i pojawił się nagle „nieprawomyślny” Elon Musk i wszystko zaczęło się komplikować. Ten drugi wszak, jeszcze kilka temu kojarzony był bardziej z poglądami liberalnymi, a nie konserwatywnymi, więc gdyby nie ślepota i bezrozumność lewicy, mógł przynajmniej nie być dla niej przeszkodą.

Ale dlaczego w ogóle poświęciłem Elonowi Muskowi aż tyle uwagi? Bo inaczej, niż można usłyszeć w powyborczych analizach wygłaszanych w mainstreamowych mediach amerykańskich, uważam, że nie kwestię sprawnie prowadzonej kampanii po stronie Donalda Trumpa powinniśmy uważać za najistotniejszy czynnik, który zapewnił mu drugą prezydenturę; nie kwestię tego, że jego przeciwnicy popełniali polityczne błędy, niezależnie czy chodzi o polityków czy o sprzyjające im masowo mainstreamowe media amerykańskie. Owszem w obliczu kampanii odgrywało to ogromną rolę, ale w tle wydarzyło się coś o wiele bardziej kluczowego, a co w obliczu kampanii dało się tylko po raz pierwszy szczególnie zauważyć. Kampanie prezydenckie w Stanach Zjednoczonych bacznie obserwuję od roku 2015, bo od momentu kiedy to Donald Trump po raz pierwszy ogłosił chęć udziału w wyścigu do Białego Domu. Jak pisałem wyżej, w minionej kampanii szczególnym wyjątkiem było już to, że w tym wyścigu bardzo szybko okazało się, że Donald Trump nie idzie w tym wyścigu sam. Ale przykład dołączenia do niego Elona Muska, ma znacznie większe znaczenie, niż Roberta F. Kennedy'ego i Viveka Ramaswamiego. 

Elon Musk mając w swoich rękach jeden z najpopularniejszych portali społecznościowych, posiada zdolność gromadzenia wokół siebie liczonego w setkach milionów tłumu, który jeśli odpowiednio obdarzony swobodą wypowiedzi może na stałe stać się fundamentem budowy politycznego imperium jakiego dotąd w historii Stanów Zjednoczonych nikt nie posiadał. Cztery lata temu obóz Donalda Trumpa był bezradny wobec siły mediów tradycyjnych oraz wspierających ich linię portali społecznościowych. Teraz, gdy w końcu jeden z takich portali jest w rękach Elona Muska, tak stanowczo nastawionego przeciwko dotychczasowemu statu quo obejmującego „wychowywanie” obywateli za pomocą mediów, druga strona ma ogromny kłopot, by skutecznie przeciwstawić się sile tego, co w niedługim czasie Elon Musk dzięki swoim decyzjom stworzył. W ostatnich miesiącach widać było wyraźny wzrost zainteresowania jego portalem. Tworząc przystań dla „nieprawomyślnych” użytkowników, powstała ogromna baza wymiany myśli oraz informacji, jakiej dotąd nigdy nie miały środowiska polityczne i ideowe znajdujące się na prawo od będącego w dominacji przekazu demoliberalnego. W minionej kampanii prezydenckiej przetestowano możliwości wpływania na elektoraty i wydaje się, że gdyby nie X Elona Muska, nie byłoby możliwości skutecznego przeciwstawienia się temu, co narzucają platformy medialne przychylne Demokratom. Jeśli w kolejnych latach, dzięki ogromnemu wsparciu jakie Muskowi zagwarantuje bliskość z prezydentem Stanów Zjednoczonych, uda się pozycję portalu X w walce z mainstreamem medialnym wzmocnić, w Stanach Zjednoczonych może dojść do istnej kontrrewolucji.

Żyjemy w czasach, w których dwóch bogaczy zamiast być znienawidzonym wrogiem proletariatu, może stworzyć taki „proletariat” dla siebie. Tym razem tym proletariatem nie będzie jakakolwiek „klasa”, a po prostu amerykański naród zgromadzony wokół konserwatywnych i wolnościowych idei, z jankeskim patriotyzmem na czele. Właśnie dlatego za najważniejszy czynnik otwierający Donaldowi Trumpowi powrót do Białego Domu powinno uważać się moc oddziaływania tego, kim w przestrzeni społeczno-politycznej stał się Elon Musk. Jeśli uda mu się tę siłę oddziaływania wzmocnić, wówczas każda kampania prezydencka kandydata republikańskiego będzie mogła być z góry uważana za wygraną.


Jako bardzo ciekawe uzupełnienie mojego wpisu, polecam także najnowszy wpis blogera @catrw.

https://www.salon24.pl/u/r8w8b8j8/1410542,debata-i-mala-wojna-domowa-u-demokratow


Na co dzień tak zwany - a niech to - web developer. Monarchię uważam za najlepszy ustrój, konserwatyzm za najwłaściwszą drogę, chociaż nie wiem czy czyni to ze mnie monarchistę i konserwatystę. Za to wiem na pewno, że czuję obsesyjny wstręt do lewactwa i socjalizmu. Najbardziej na S24 lubię ilość "kciuków w dół" przy moich komentarzach. [fw.chrisziyo.blog]

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (93)

Inne tematy w dziale Polityka