Ostatnia cześć mojej serii z arcydziełami szczególnie się wyróżniającymi, jak poprzednia z filmami tylko japońskimi, też w pewnym sensie jest wyjątkowa. Trzy bowiem z czterech produkcji w niej polecanych, to filmy kina niemego. Ich gatunek nie tylko jest wyjątkowy, bo przedstawia najwcześniejsze dokonania sztuki filmowej, ale dlatego, że ze względu na najbliższy kontakt z erą teatru, nawet ponad dzisiejsze produkcje wyrastają jako prawdziwe dzieł sztuki. A że teatr także uwielbiam – choć zmuszony jestem do kontaktu jedynie z tym, z telewizji – w moim zestawie filmów mają one szczególne miejsce i uznanie.
Każdy w poniższych filmów wywołał u mnie najrzadziej doznawane przeze mnie pokłady zachwytu, każdy wzbudził wielki podziw, a wraz z tym pozostawił mnie z myślą, że byłoby czymś wręcz okropnym, gdybym nie miał okazji ich kiedykolwiek obejrzeć. Zapraszam zatem na finalną prezentację arcydzieł niezastąpionych mojego wyboru i liczę na to, że znajdą się osoby, które zechcą nie ryzykować darowania sobie kontaktu z nimi.
Męczeństwo Joanny d’Arc
- Reżyseria:
- Carl Theodor Dreyer
- Produkcja:
- Francja
- Gatunek:
- dramat historyczny, niemy
- Rok:
- 1928
Obsada: Maria Falconetti, Eugene Silvain, Antonin Artaud, Michel Simon
W swoim życiu filmów, które w mojej ocenie nie podlegają żadnej skali wielu nie spotkałem. Produkcja Carla Theodora Dreyera o historii procesu Joanny d’Arc bez wątpienia do nich należy. Ponad wszystko, co można w tym filmie określić jako wybitne, zdecydowanie wyrasta niesamowite aktorstwo. Odgrywająca główną rolę Renee Falconetti prezentuje talent, którego trudno porównać z czymkolwiek. Gdy nie można emocji wyrazić strunami głosowymi, wydaje się, że bardzo trudnym jest wówczas obudzić jakąkolwiek drzemiącą w nas wrażliwość. Falconetti jednak dokonuje czegoś, co jest trudne do przewidzenia nawet dla tych, którzy mieli już okazję z aktorstwem kina niemego się zetknąć. Nie dość, że brak ludzkiego głosu w filmie staje się rzeczą nieistotną, to jeszcze swym niebywałym geniuszem sprawia, że wszystko, co byłoby nim wyrażone, w filmie po prostu wydaje się istnieć; zmysły widza zwyczajnie tego doświadczają. Kolejnym aspekt, który należy koniecznie w filmie wyróżnić, to mistrzostwo Carla Dreyera w poprowadzeniu fabuły tak, by widz już od pierwszych minut, aż po jego koniec, nie chciał opuszczać miejsc, w których odgrywane są sceny filmu. Fantastyczna praca kamer, a wśród niej zabiegi nadające wszystkim prezentowanym emocjom aktorów dodatkowego wymiaru wybitności, uzupełniają to wyjątkowe dzieło Dreyera w atrybuty upoważniające ostatecznie zakwalifikować ów niemy spektakl jako niekwestionowane arcydzieło. Jakakolwiek próba oceny tego filmu, a już tym bardziej aktorstwa Renee Falconetti, wydaje się nie tylko pozbawiona sensu, ale nawet idiotyczna. Pamiętam, że film zaczynałem oglądać w pozycji leżącej. W trakcie oglądania jednak nawet nie zauważyłem kiedy przeszedłem do pozycji siedzącej, a o tym, że byłem naocznym świadkiem historycznych wydarzeń prezentowanych w filmie zorientowałem się dopiero wówczas, gdy na ekranie pojawiły się kończące film napisy. To był moment, w którym wyraźnie miałem wrażenie, że skądś wróciłem. Zresztą. To nie był film, to było przeżycie.
Oglądaj >
Gabinet doktora Caligari
- Reżyseria:
- Robert Wiene
- Produkcja:
- Niemcy
- Gatunek:
- Horror, niemy
- Rok:
- 1920
Obsada: Werner Krauss, Conrad Veidt, Lil Dagover, Friedrich Fehér
Żyjemy w czasach, w których aby przyciągnąć widza do kina lub przed ekrany urządzeń, które widz będzie skłonny molestować Netflixem, trzeba się nie byle jak nagłowić nad tym jak przygotować zwiastun filmu, by komukolwiek chciało się nim zainteresować. Technologia jaką dzisiaj dysponują twórcy filmowi nieco ułatwia im robotę, a pomimo to częściej zdarza mi się dość szybko dzięki nim dostrzegać, że ten czy tamten wytwór nie jest dla mnie. Jeśli chodzi o „Gabinet”, to nie potrzeba tu żadnych dwudziestopierwszowiecznych technologii, żadnego zwiastuna; wystarczyła prezentacja pojedynczych kadrów i od razu wiedziałem, że muszę tam być. Film ten jest w znacznej mierze bardziej spektaklem, niż filmem. I choć dziwny to spektakl, gdy bez ludzkiego głosu, to ten akurat okazuje się fenomenalny. Kunszt warsztatowy twórców „Gabinetu” zachwyca w każdej jego sekundzie. Aktorstwo hipnotyzuje. Opowiastka w nim opowiedziana jest po prostu symfonią mistrzostwa fabularnego. Kiedy człowiek przypomni sobie, że tego typu nietuzinkową pomysłowością cechowali się twórcy czasów kojarzonych powszechnie jako pozbawione ekstrawagancji, zdumienie wchodzi o kilka pięter wyżej. Robert Wiene stworzył coś, co trudno przeskoczyć będzie przez kolejne nawet nie dziesięciolecia, a wieki. Najgorszy jednak jest koniec filmu. Wyobraźcie sobie, że musiał się skończyć. Rzecz nie do zniesienia.
Oglądaj >
Faust
- Reżyseria:
- Friedrich Wilhelm Murnau
- Produkcja:
- Niemcy
- Gatunek:
- fantasy, niemy
- Rok:
- 1926
Obsada: Gösta Ekman, Emil Jannings, Camilla Horn, Frida Richard, Yvette Guilbert
„Fausta” Murnaua wypada poznać choćby ze względu na to, że jest adaptacją wielkiego dramatu von Gothego. Zwłaszcza takim jak ja, którzy zgrzeszyli brakiem jego obecności na półce „przeczytane”. Przypuszczałem oczywiście, że film będzie wyjątkowy ze względu na samą wielkość najwybitniejszego przedstawiciela niemieckiej literatury, ale nie przypuszczałem, że tak wiele będzie mnie szczególnie zdumiewać. O aktorstwo w filmach tego rozmachu nie ma się na ogół powodu martwić. Szczególne bliskie braterstwo ówczesnego kina z magią teatru gwarantuje, że i scenografia, praca kamer, a także wybitność fabularna nie mogły w całości nie stworzyć ponadczasowego arcydzieła. Ale jest coś czego wszelkie „Fausty”, szczególnie w tym okresie, musiały się obawiać. Jak poradzić sobie z wizualną prezentacją scen, które proszą się o efekty specjalne. Najważniejsza rzecz, która w mojej ocenie sprawiła, że film oceniłem jako arcydzieło, uznałem za szczególnie wybitną, to właśnie efekty specjalne, a w zasadzie jak na tamte czasy zabiegi techniczne, które prototypem efektów specjalnych były. Pośród tej wspaniałej teatralnej uczty, ewidentnie wysuwają się na czoło wyścigu o najbardziej ujmującą warstwę dzieła Murnaua. Wizualnie film potrafi odłączyć widza od tego, co go otacza. Nie ważne czy to wnętrze sali kinowej, czy pokoju. W połączeniu z fantastycznie skonstruowaną fabułą, zdecydowanie godną miana dzieła sztuki, „Faust” staje się widowiskiem grającym na każdej strunie duszy widza. W naszej rzeczywistości tego typu historie są zbyt prymitywne, bezsensownie brutalne, nie nadają się nawet na Jutuba. W wydaniu filmowym na tym poziomie sprawiają, że warto zapytać „Któż nie chciałby tak pięknie marnie skończyć jak Gretchen i Faust w adaptacji Murnaua?”.
Oglądaj >
Rudobrody
- Reżyseria:
- Akira Kurosawa
- Produkcja:
- Japonia
- Gatunek:
- dramat
- Rok:
- 1965
Obsada: Toshirô Mifune, Yoshitaka Zushi, Terumi Niki, Yûzô Kayama, Takashi Shimura
Akira Kurosowa wybitnym był i basta. Jednak jego produkcje nie wpisywały się szczególnie w wymagania mojej duszy. Zawsze widziałem w kolejnych jego dziełach zbyt wiele tego, co nie czyniło ich tym samym, co potrafił kreować w swych, inny japoński geniusz kinematografii Masaki Kobayashi. Osadzanie stricte westernowych przygód w japońskiej warstwie historycznej, posiadających w sobie ostatecznie jedynie wymiar teatralnego kina akcji, to nigdy nie było to, co byłem skłonny uznać za wystarczające do miana arcydzieła. Owszem, mistrzostwo warsztatowe w filmach Kurosawy zbrodnią by było negować. Ale po zderzeniu się z filmami Kobayashiego skończyłem z konstatacją, że takie „Harakiri” czy „Bunt” podniosły poprzeczkę znacznie wyżej. Dotarłem jednak do miejsca, w którym miałem w końcu szczęście doznać dokładnie tego samego geniuszu jaki stał za jego absolutnymi arcydziełami, ale tym razem w wydaniu Kurosawy. Film „Rudobrody” nie tylko w mym umyśle, w mig wskoczył na ten sam poziom, ale ostatecznie okazał się czymś, czego trudno nie uznać za coś tak dalece pięknego, tak wybitnego, że Kurosawie trzeba jednak oddać, że stworzył najbardziej fenomenalne dzieło kina japońskiego. Nie oznacza to, że najwybitniejsze dzieła Kobayashiego nie zasługują na istny kult. Chodzi o to, że Kurosawa w „Rudobrodym” wszedł na poziom przekazu dramatycznego nie tylko ponad dzieła kina japońskiego, ale i ponad wszystko, co zaoferowało nam kino tworzone w każdym zakątku naszej planety. Jakiż musiałbym być durniem, gdybym zdecydował się tutaj uchylać rąbka jakiejkolwiek tajemnicy jeśli chodzi o fabułę. Ale jest coś czego nie jestem w stanie zostawić bez komentarza. W filmie przejawia się wątek znajomości dwojga dzieci. Jeśli wyjąć z „Rudobrodego” tylko te sceny, które prezentują ich wspólne „przygody” (oglądając zrozumiesz dlaczego w cudzysłowie) i przedstawić je króciutką nowelę (nie trwała by dłużej niż dwadzieścia minut), to i tak nie sposób byłoby nie uznać tego, za tej samej rangi arcydzieło. Zdradzę tylko, że nie jestem w stanie pojąć jak mogło udać się Kurosawie z tak młodego aktora, odgrywającego swoją rolę w wieku lat nie więcej niż dziesięciu, wydobyć tak niebywałą wybitność aktorską. A może on niczego z niego nie wydobywał. Może ten brzdąc aktorsko genialny był z natury. Podsumować to wszystko mogę tylko jednym. Wspomniane sceny dalece przewyższają swym urokiem i wybitnością te wszystkie, które dotąd uważałem za nadające się do oglądania przeze mnie bez końca. Ich nie da się po prostu do tego porównać. A czegoś takiego nawet wielki Kobayashi nie zdołał nam dostarczyć.
Początek serii ...
Na co dzień tak zwany - a niech to - web developer. Monarchię uważam za najlepszy ustrój, konserwatyzm za najwłaściwszą drogę, chociaż nie wiem czy czyni to ze mnie monarchistę i konserwatystę. Za to wiem na pewno, że czuję obsesyjny wstręt do lewactwa i socjalizmu. Najbardziej na S24 lubię ilość "kciuków w dół" przy moich komentarzach. Jeśli chcesz zobaczyć jaki ze mnie cham i prostak, faszysta-ekstremista i nieuk, to zapraszam także tutaj ⤑ https://www.salon24.pl/u/chrisziyo/komentarze/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura