Debata prezydencka pomiędzy Donaldem Trumpem a Kamalą Harris dla obu kandydatów była wyjątkowo ważnym krokiem w drodze po zwycięstwo. Z jednej strony były prezydent stanął przed arcy-trudnym zadaniem powstrzymania siły jaką jego konkurentce nadał zabieg wymiany kandydata wsparty kampanią kreowania odnowy dającej nadzieję na pokonania „tyrana”, a z drugiej kandydatka Demokratów musiała umiejętnie przekonać, że cały jej dotychczasowy wizerunek pozbawionej nie tylko samodzielności intelektualnej, ale i cech polityka nadającego się na głowę supermocarstwa, to jedynie iluzja wykreowana przez jej wrogów wykorzystujących fakt, że dotąd stanowiła jedynie zaplecze wielkiej polityki.
Jeśli chodzi o widowiskowość debaty, nie było na co narzekać. Po obu stronach pojawiały się emocje, których całkowicie brakowało w poprzednim starciu między Donaldem Trumpem a Joe Bidenem. Co oczywiste, w większej mierze dzięki Trumpowi, ale i Kamala Harris całkiem dobrze radziła sobie w budowaniu wizerunku silnej i zdecydowanej polityk. Na tle tego, co reprezentowała dotychczas (zwłaszcza unikając szerszego kontaktu z mediami), kreowany przez nią autoportret w debacie, mógł wielu pozytywnie zaskoczyć.
Niestety jak to w modelu zachodniej demokracji bywa, forsowane przez media, ekspertów i polityków oceny po debacie, tradycyjnie odbiegały od kontaktu z rzeczywistością. W skrócie jest tak, że stronnicy „demokracji liberalnej”, a więc Kamali Harris, na siłę starają się publice wmówić, że kandydatka Trumpa wypadła świetnie i raz za razem sprawnie go punktowała, zapominając o rzucanych przez nią sloganach, często niepoważnych, zaś ci którzy kibicują Trumpowi słusznie wskazując wiele merytorycznych jego przewag, zapominają, że na płaszczyźnie wizerunkowej, która w amerykańskich debatach politycznych jest bardzo istotna, co najmniej potwierdził, że wszystko co w tej kwestii propagują Demokraci, ma swoje uzasadnienie.
Jednak nie to jak poradzili sobie oboje kandydaci powinno być punktem odniesienia jeśli chcemy oddać końcowy wynik tej debaty. Na niebywały wręcz poziom politycznego zaangażowania wznieśli się bowiem prowadzący debatę, dziennikarze stacji ABC News, David Muir i Linsey Davis. Mój pierwszy znaczący kontakt z wyścigiem o Biały Dom miał miejsce w 2015 roku, kiedy Donald Trump po raz pierwszy ogłosił swój udział w walce o nominację Republikanów na prezydenta USA. Obejrzałem wówczas niemal wszystkie debaty republikańskie, jak i te, w których Trump mierzył się z Hilary Clinton. Śledziłem także debaty cztery lata później, w których Trump walczył o reelekcję. Jednak takiego poziomu zaangażowania prowadzących na korzyść jednej strony, do wczorajszej debaty nie miałem okazji „doznać”. Obaj dziennikarze całkiem zwinnie potrafili wykorzystać każdy czynnik dający im możliwość faworyzowania kandydatki Demokratów. Kiedy zadawali pytanie Trumpowi zawierające cytaty z jego wypowiedzi, w pytaniu dokładali jej negatywną ocenę forsując w ten sposób swoją własną interpretację jako jej prawdziwe znaczenie. Taką „sztuczką” powodowali, że zanim jakikolwiek wyborca zdążył cokolwiek samemu ocenić, miał już podrzuconą „jedynie słuszną” wykładnie tego, jak daną wypowiedź kandydata zrozumieć. Nawet gdy Trump przy kolejnym pytaniu tego typu zaznaczył, że prowadzący tym razem nie wyłapał sarkazmu w cytowanej przez siebie wypowiedzi, dziennikarz uznał, że to jak on ją zrozumiał jest ważniejsze od tego, co Trump na jej temat ma do powiedzenia. Ostentacyjnie narzucał swoją kolejną „jedynie słuszną” interpretację. Nie inaczej było w przypadku stwierdzeń Trumpa, które na szybko można było podważać jako nie mających potwierdzenia w rzeczywistości lub mających cechy manipulacji. Na wyłapywanie takich momentów, dziennikarze ABC News byli jednostronnie wręcz wyczuleni. Doprowadziło to do sytuacji, w której Trump znany z kontrowersyjnych przekazów, raz za razem był rozliczany z każdego słowa, podczas gdy Kamala Harris nawet gdy w jednej wypowiedzi „cytowała” kilka wypowiedzi Trumpa fałszując treść każdej z nich, robiła to bez jakiejkolwiek przeszkody. Taką sytuację można było wielokrotnie w debacie doświadczyć. To zaledwie dwa przykłady najbardziej wyrazistych oznak politycznego zaangażowania prowadzących debatę. Było ich więcej. Na tym tle, bardzo trudno jest w ogóle uznać, że ów debata była starciem tylko pomiędzy kandydatami. Ewidentnie Trump miał przeciwko sobie przeciwników więcej.
Jak zatem ocenić wynik tegoż starcia? W mojej ocenie wynik trzeba przedstawić w dwóch odsłonach. Pierwszą będzie debata Donald Trump vs Kamala Harris, drugą Donald Trump vs Kamala Harris, David Muir i Linsey Davis. Pierwszą zdecydowanie wygrał kandydat Republikanów, drugą postępowy tercet obozu Demokratów. Niestety rzeczywistość jaką determinuje nasz ukochany model demokracji zachodniej, nie uwzględnia takiego podziału, a to znaczy, że jeśli mamy wyłożyć realną ocenę tego kto w tym starciu wygrał, to wygrała go Kamala Harris. Do wyborów jednak jeszcze sporo czasu. Na pewno wczorajsza debata niczego nie przesądziła. Jednak na pewno po raz kolejny udowodniono, że tak zwana „demokracja liberalna”, to dyktat czarujących „jedynie słusznych wykładni” nad tym, co być może czasami nie fajne i kontrowersyjne, ale jednak prawdziwe. I tylko szkoda mi tych, którzy albo ze ślepoty to akceptują, albo z tchórzostwa tolerują, bo na końcu i tak przegrywają wszyscy na dole, zaś ci na górze, właściwie świetnie się bawią.
Na co dzień tak zwany - a niech to - web developer. Monarchię uważam za najlepszy ustrój, konserwatyzm za najwłaściwszą drogę, chociaż nie wiem czy czyni to ze mnie monarchistę i konserwatystę. Za to wiem na pewno, że czuję obsesyjny wstręt do lewactwa i socjalizmu. Najbardziej na S24 lubię ilość "kciuków w dół" przy moich komentarzach. [fw.chrisziyo.blog]
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka