Nieoficjalny obieg towarów deficytowych rozwinął się niemal natychmiast po zajęciu Polski przez wojska niemieckie.
Areną transakcji czarnorynkowych były targowiska, ulice, place i lokale gastronomiczne. Nielegalnie można było sprzedać i kupić wszystko. Wystarczyło znaleźć odpowiednio zmotywowanego nabywcę albo dobrze zaopatrzonego handlarza. Mimo niemieckich zakazów zawsze trafiali się ludzie gotowi zaryzykować.
Polacy, Niemcy, volksdeutsche, Żydzi, wojskowi i cywile – praktycznie każda grupa zamieszkująca Generalne Gubernatorstwo trudniła się czarnorynkowym handlem. Odnotowała to nawet gadzinówka, „Nowy Kurier Warszawski”. W artykule z 15 listopada 1939 roku napisano, iż „Warszawa – miasto urzędnicze stała się nagle nie tyle ośrodkiem handlu, co handlującym. Śmiało można powiedzieć, że w chwili obecnej połowa mieszkańców trudni się handlem.” W rzeczywistości handlem zajmowali się niemal wszyscy warszawiacy.
Konspiracyjne czasopismo „Walka” z 1941 roku nazywało rzeczy po imieniu: „Warszawa była jedynym miastem w Europie, w którym można było kupić dosłownie wszystko.”
Początkowo ludzie handlowali przede wszystkim towarami zgromadzonymi przed wojną. Ci, którzy zrobili znaczące zapasy, już w pierwszych dniach okupacji stawali się ważnymi postaciami czarnego rynku. Zapobiegliwi dysponowali nie tylko niepsującą się żywnością, ale też tekstyliami, drobnymi towarami pasmanteryjnymi (igły, nici, guziki, nożyczki), środkami czystości czy wreszcie opałem.
Wielu właścicieli sklepów ukryło swój towar, żeby sprzedać go, kiedy ceny kilkakrotnie wzrosną, a towary pierwszej potrzeby staną się iście luksusowymi produktami.
Polscy kupcy nagminnie prowadzili kreatywną księgowość, a wpisywane do ksiąg liczby nijak się miały do stanu faktycznego. Według rachunków interes ledwie zipał, choć półki uginały się od towarów, a ruch zawsze był duży. Do ksiąg wpisywano tylko tych zakupy dokonywane w hurtowniach, które były już gdzieś odnotowane. Kreatywna księgowość pozwalała na obniżenie podatków, które pobierali Niemcy. Tak więc zmniejszenie dochodów okupanta było działalnością patriotyczną!.
Widoczną grupę wśród osób trudniących się nielegalnym handlem stanowiły żony polskich wojskowych, którzy przebywali w niewoli albo poza granicami Polski. Janina Surynowa-Wyczółkowska, autorka książki „Ze wspomnień straganiarki”, nazywa je Penelopami, które rozstały się ze swoimi Odyseuszami. W oczekiwaniu na ich powrót musiały sobie jakoś radzić. Spieniężały meble, ubrania czy biżuterię. A te, których mężowie przebywali gdzieś na Zachodzie, upłynniały zawartość przesyłanych przez nich paczek. W ten sposób wprost z Wielkiej Brytanii, Włoch czy Bliskiego Wschodu na czarny rynek trafiały sardynki, rodzynki, migdały, kakao, czekolada, prawdziwa kawa i herbata.
Za handel wzięło się również wiele kobiet obdarzonych talentami kulinarnymi. Sprzedaż własnych wypieków stała się dla nich źródłem utrzymania. Przygotowywały ciasta, ciastka i cukierki i rozprowadzały je w różnych miejscach, nawet na ulicach.
Wypiek czegokolwiek był przez Niemców skrzętnie kontrolowany, jednak chętnych, by ryzykować, nie brakowało. „Mama robiła wszystko, - wspominała Hanna Kramar-Mintkiewicz - i piekła jakieś torty, i piekła jakieś pasztety, i dostarczała to do jakichś sklepów, do jakichś kawiarni”.
Czarny rynek pełen był też złodziei. Okradanie niemieckich instytucji, transportów, składów, sklepów i przedsiębiorstw spotykało się z całkowitym zrozumieniem i było traktowane wręcz jak forma sabotażu i walki z okupantem. Dyskretnie wynoszono żywność, alkohol, materiały rzemieślnicze, materiały włókiennicze i inne.
Niestety złodzieje nie ograniczali się do okradania niemieckich instytucji. Bandytyzm w okupowanych miastach i miasteczkach stał się codziennym problemem, w bardzo ograniczonym stopniu zwalczanym przez okupanta.. W październiku 1942 roku periodyk państwa podziemnego, „Agencja Prasowa”, opisywał, iż „Po ulicach Warszawy włóczą się teraz grupy wyrostków, nawet 12–14-letnich malców, którzy bez żenady handlują zrabowanymi przedmiotami. Szczególnie niepokojący jest fakt, że ogół publiczności nie reaguje na widok tej ohydy […]. Wstyd stwierdzić, że rabunkiem mienia plamią się nie tylko maluczcy, ludzie o niskim poziomie umysłowym, ale także osobniki o znamionach, a w każdym razie z aspiracjami inteligencji […].”.
Wystarczyło mieć żyłkę do interesów, znać odpowiednich ludzi i dysponować choćby niewielkim kapitałem początkowym, aby zacząć naprawdę nieźle zarabiać. Za transakcjami stali dawni przemysłowcy, przedstawiciele klasy średniej czy wreszcie ziemianie, których wojna zagnała do miast.
Kawiarnie stały się giełdami wszelkich towarów. „Pomiędzy stolikami krążyli ludzie, – wspominała Maria Ginter- którzy mieli do sprzedania hurtowe ilości towarów. Skala prowadzonych w ten sposób interesów była wprost imponująca: – Mam wagon szarego mydła. – Próbkę masz? – Zaraz przyniosę, mam w szatni – po chwili ładuje się do lokalu z kubłem, który stawia pod stołem. Wszyscy wąchają, oglądają, próbują. Krzyżują się oferty i propozycje. Jeden ma pięćset kilo herbaty, drugi dwa wagony cukru, inny tonę ryżu. Każdy jest hurtownikiem, nikt detalem się nie zajmuje. Kantuj Niemca, ile wlezie”.
Bez czarnego rynku sytuacja aprowizacyjna całej ludności Polski podczas okupacji byłaby katastrofalna. Zdawali sobie z tego sprawę nawet okupanci i w prywatnych rozmowach otwarcie to przyznawali. Oficjalnie Niemcy zdecydowanie zwalczali czarny rynek.
Jedno z zarządzeń Generalnego Gubernatora wymierzonych w uczestników czarnego rynku stanowiło, że „Kto towary, względnie przedmioty pierwszej potrzeby, przy których fabrykacji, opracowaniu lub rozdziale bierze zawodowo udział, zatrzymuje, aby postępowaniem swoim przyczynić się do uszczuplenia rynku lub wygórowania cen, będzie ukarany więzieniem, w ciężkich wypadkach karą śmierci.”
Za inne przewinienia handlowe również groziło długoletnie więzienie lub śmierć. Do egzekwowania zarządzeń zaangażowano wszystkie służby. Ani zarządzenia, ani przykładne karanie nie odstraszało rzesz kupców oraz grubych ryb handlu i przemytu. Działało tu prawo popytu i podaży. Handel musiał się toczyć, a naczelnym zadaniem każdego handlarza było przechytrzenie lub przekupienie okupanta.
Na warszawskim Kercelaku można było kupić niemal wszystko. Jeśli wiedziało się, kogo zapytać, można było tam kupić podrabiane dokumenty wyglądające identycznie jak niemieckie oryginały. Za odpowiednią opłatą dało się też podstemplować kenkartę, kupić zagraniczny paszport, lekarstwa czy broń. I to wszystko pod okiem niemieckich żandarmów, agentów kripo (Kriminalpolizei – niemieckiej policji kryminalnej) i gestapo, kręcących się pomiędzy tłumami kupujących i sprzedających.
Przez długi czas władze Generalnego Gubernatorstwa traktowały Kercelak jak zło konieczne, jednak w marcu 1941 roku Frank ogłosił bezwzględną walkę z warszawskim czarnym rynkiem. Coraz częstsze stawały się masowe łapanki na targowiskach, a niemiecka policja 4 sierpnia 1941 roku przeprowadziła obławę na Kercelaku, a w następnych dniach obstawiła warszawskie dworce. Akcja była powtarzana w następnych miesiącach, a 12 maja 1942 roku w masowej łapance aresztowano kilka tysięcy osób i wywieziono do Dulagu (obozu przejściowego dla osób transportowanych na roboty do Rzeszy) na ulicy Skaryszewskiej.
Ten sądny dzień nie zniszczył targowiska. W sierpniu 1942 roku funkcjonowało na nim wciąż ponad półtora tysiąca straganów. Kres Kercelaka nastąpił niedługo później, w nocy z 1 na 2 września 1942 roku na plac targowy spadły bomby zrzucane przez samoloty Armii Czerwonej. Spłonęło dwie trzecie stoisk. Polscy kupcy próbowali je odbudować, ale Niemcy w październiku 1942 roku ponownie obstawili targowisko i doszczętnie je złupili.
Zagłębie czarnego rynku zostało ostatecznie zlikwidowane. Czarnorynkowi handlarze zeszli do podziemia i nadal prowadzili interesy, tym razem z lepszym kamuflażem.
CDN.
Inne tematy w dziale Kultura