W czasie okupacji Niemcy z pełną premedytacją chcieli zagłodzić wszystkich mieszkańców Generalnego Gubernatorstwa.
Już 13 listopada 1939 roku Niemcy wprowadzili w Krakowie stolicy Generalnego Gubernatorstwa kartki na cukier, a trzy tygodnie później także na chleb. W Warszawie system kartkowy uruchomiono dopiero 15 grudnia.
Kartki były przeznaczone dla osób o potwierdzonym zatrudnieniu i dla ich rodzin. Osoby niezdolne do pracy musiały wpierw zdobyć odpowiednie zaświadczenie, aby otrzymać kartki.
Reglamentacja żywności miała w założeniu zapewnić każdemu przynajmniej minimalne, konieczne do przeżycia, racje. Na początku okupacji w ramach systemu kartkowego w Warszawie stolicy wydawano żałośnie małe racje. Jak podaje historyk Tomasz Szarota: „w ciągu niespełna 2 miesięcy warszawiacy otrzymali na osobę – 3 kilogramy chleba, 25 gramów cukru, 200 gramów soli i 100 gramów ryżu”. Wartość kaloryczna tych przydziałów wynosiła w przybliżeniu… 135 kalorii dziennie na osobę, czyli tyle ile ma jedna bułka kajzerka.
Dopiero od połowy grudnia 1939 roku ludność Warszawy zaczęła dostawać nieco większe ludzkie przydziały. Do lipca 1940 roku za rozdzielanie żywności odpowiadały Miejskie Zakłady Aprowizacyjne, nadal zatrudniające polskich, przedwojennych urzędników. Ich zadaniem było zorganizowanie całej sieci zajmujących się reglamentacją placówek oraz sprawowanie nad nimi bieżącego nadzoru.
Z Urzędu Wyżywienia w Krakowie kratki były wysyłane do rejonowych biur rozdziału, sąsiadujących zwykle z biurami meldunkowymi. W procedurze wydawania kart uczestniczyli następnie właściciele i zarządcy nieruchomości oraz sklepikarze.
Na początku administratorzy, którzy mieli obowiązek podawania liczby osób mieszkających w danym lokalu, dopisywali po kilka osób, w tym małe dzieci (którym przysługiwało na przykład mleko). W efekcie na listach meldunkowych niektórych budynków figurowało nawet dwa razy więcej osób, niż faktycznie je zamieszkiwało. W końcu różnica między liczbą wydawanych kart aprowizacyjnych a stanem faktycznym sięgnęła takiego poziomu, że zwróciła uwagę władz okupacyjnych. Niemcy zorientowali się w procederze i zarządzili skrupulatną kontrolę, która doprowadziła do likwidacji tego procederu.
Podstawowym produktem sprzedawanym na kartki był chleb, którego dzienna racja wynosiła 150 do 300 gramów na osobę. Ze względu na używane do jego produkcji składniki (podłej jakości mąka żytnia, owsiana, jaglana, jęczmienna, kartoflana, kukurydziana, pszenna razowa i różne tajemnicze dodatki) chleb kartkowy był znacznie cięższy od przedwojennego pieczywa. Chleb nazywano „dźwiękowiec”, gdyż był czarny i kwaśny i powodował wzdęcia. Nazywano go także „gliną”, „kartkowcem”, „bonowcem” lub „boniakiem” (od „bonów”, czyli kartek). Mógł być „gubernatorem” (zapewne w nawiązaniu Hansa Franka), „smutniakiem” czy wreszcie „koksowcem” – bo od pieczywa bardziej przypominał kiepskiego sortu węgiel.
Paradoksalnie Niemcy w III Rzeszy dostawali chleb gorszej jakości! Podczas gdy Niemcy jedli chleb wypełniony m.in. trocinami, to mieszkańcy GG uzupełniony błonnikiem i otrębami.
Polacy na kartki mogli kupić także marmoladę z… czegoś. Był to produkt o wodnistej albo − przeciwnie − wprost betonowej konsystencji. Dodawano do niej pastę z buraków i innych, podobnych wypełniaczy. Po ten dziwny specyfik chodziło się z własnym naczyniem.
Niektórzy właściciele sklepów fałszowali i tak już podłą marmoladę. Państwowy Zakład Higieny wypowiedział wojnę temu procederowi Jego przedstawiciele w terenie wyłapywali fałszerzy i wymierzali im kary pieniężne, które pozwalały m.in. utrzymywać Szpital Ujazdowski.
Na kartki była także margaryna Dosadnie określił jej smak Wojciech Jursz, powstaniec warszawski: „Margaryna niemiecka – jakby świecę jadł”. Niektórzy woleli jakoś ją zastępować i na chleb nakładali smażoną na oleju cebulę. W przeciętnej rodzinie jadało się kromkę chleba posmarowaną margaryną albo marmoladą.
W symbolicznych ilościach na kartki wydawano także cukier i mąkę pszenną. Mięso dla ludności innej niż niemiecka istniało głównie na papierze. Ponadto przydzielane były kartki na makaron, kaszę, namiastki kawy. Kilka razy w ciągu wojny można też było zdobyć bon na słodycze lub herbatniki dla dzieci.
Od stycznia 1941 roku do września 1943 roku, przy uwzględnieniu niewielkich regionalnych wahań i niedoborów, przydziały prezentowały się bardzo mizernie. Dorosły człowiek otrzymywał średnio tygodniowo 2 kilogramy ziemniaków, 1 kilogram chleba, 10 dekagramów mąki (około 3/4 szklanki), od 5 do 10 dekagramów mięsa i jego przetworów, od 5 do 10 dekagramów cukru, od 5 do 10 dekagramów marmolady, 4 dekagramy kawy zbożowej, od ¼ do ½ jajka i minimalną ilość soli. Przydziały były niezależne od płci i zawodu.. Dzieci do 14. roku życia dostawały jeszcze mniejsze racje chleba. W październiku 1943 roku przydziały zostały nieznacznie podniesione do: 1,5 kilograma chleba, 12,5 dekagramów cukru, 12,5 dekagramów marmolady oraz o 20 dekagramów makaronu i kaszy. Jednak już od połowy 19144 roku Niemcy zaczęli je drastycznie obniżać.
Eksperci Ligi Narodów ustalili w 1936 roku, że człowiek, który nie wykonuje pracy fizycznej, musi przyjąć 2400 kalorii dziennie, żeby jego organizm funkcjonował prawidłowo. Jeśli zaś pracuje fizycznie, na każdą godzinę pracy winno przypadać dodatkowo 300 kalorii.
Natomiast wedle danych Rady Głównej Opiekuńczej (RGO) dziennie żywność kartkowa dostarczała średnio 400–600 kalorii dorosłym i 350–550 kalorii dzieciom. Po podniesieniu tych norm w 1943 roku liczba kalorii wzrosła do 800 dla dorosłych i 500 dla dzieci.
Na początku systemu kartkowego w Warszawie Żydzi nie byli w żaden sposób dyskryminowani. Dopiero bezpośrednia interwencja władz okupacyjnych sprawiała, iż Żydzi dostawali coraz mniej i mniej żywności.
Gdyby Polacy postępowali zgodnie z niemieckim prawem i zdali się wyłącznie na żywieniową łaskę Niemców, rezultat mógłby być tylko jeden: w miastach nikt by nie przeżył. Dobrze obrazuje to jeden z okupacyjnych dowcipów:
„– Po co stoisz? – pyta Franek Antka. – Przecież widzisz: mam „wykupić kartki”! – To po co trzymasz nocnik? – Bo i tak gówno dadzą!”
Polacy nie dali się złamać, uruchomili pokłady niezwykłej zaradności. „Kto nie kombinuje, ten nie je” – ta zasada stała się naczelnym dogmatem okupacyjnej rzeczywistości. Polacy udowodnili że lepiej niż ktokolwiek inny znają się na sztuce przetrwania.
CDN.
Inne tematy w dziale Kultura