Organizatorzy rabunku polskich dzieci w celu ich germanizacji nie ponieśli żadnej kary.
Transporty z polskimi dziećmi przeznaczonymi do germanizacji z Zamościa kierowały się na Warszawę i w kierunku tak zwanych ziem wcielonych do III Rzeszy, na przykład na Pomorze czy Górny Śląsk, gdzie poddawano ich germanizacji.
Niemcy z premedytacją rabowali najmłodsze dzieci, które najlepiej było przystosować do procesu germanizacji. Nieumiejące jeszcze mówić niemowlęta były przejmowane przez niemieckie rodziny, które często nie miały świadomości, że adoptowane dzieci pochodzą z Polski. Natomiast starsze dzieci trafiały do ośrodków przejściowych, w których nie tylko uczono je języka niemieckiego i pod groźbą dotkliwej kary zakazywano mówić po polsku, ale też czyniono wszystko, by zatrzeć pamięć o wcześniejszym życiu.
Dopiero po tym barbarzyńskim procesie polskie dzieci, ze zmienionymi imionami i nazwiskami, sfałszowaną metryką urodzenia, oddzielone od rodzeństwa, były wysyłane do niemieckich rodzin. Ślady zacierano bardzo starannie.
Gorszy los czekał polskie dzieci, które po przywiezieniu do Niemiec okazywały się niepodatne na germanizację. Część zatrudniano w niemieckim rolnictwie, inne wysyłano do obozów koncentracyjnych, jeszcze inne odsyłano do okupowanej Polski do domów dziecka.
Kierownictwo Lebensbornu było przekonane, dzieci, które nie dostosowywały się do stawianych im wymagań, wciąż mówiły po polsku, próbowały uciekać, gdy dorosną, staną się zagrożeniem dla narodu niemieckiego. Tylko oderwanie ich od „zepsutych” korzeni mogło w jakiś sposób temu zapobiec.
Po wojnie, przy komunistycznym ministerstwie spraw społecznych, utworzono specjalny referat, który miał zajmować się rewindykacją zrabowanych przez Niemców polskich dzieci. Na czele referatu stanął adwokat Roman Hrabar, który prowadził akcję poszukiwawczą w Niemczech w latach 1947—1950, jednak nie znalazł dzieci zrabowanych z Zamojszczyzny. Duża część z nich uległa pewnie zniemczeniu, tropy do nich zatarto, a pamięć skutecznie „wyczyszczono”. Niemcy skrupulatnie zniszczyli także wszelką dokumentację dotyczącą tego zbrodniczego procederu.
Zniszczenie dokumentacji Lebensbornu sprawiło, iż niemieccy sprawcy zbrodniczego procederu porywania polskich dzieci nie zostali osądzeni.
Pierwsza próba ich osądzenia miała miejsce pomiędzy 10 października 1947 roku a 10 marca 1948 roku, w ramach ósmego cyklu procesów norymberskich odbywających się przed I Amerykańskim Trybunałem Wojskowym. W stan oskarżenia postawiono wówczas czternastu wysokich funkcjonariuszy organizacji SS, którzy przewodniczyli czterem instytucjom realizującym narodowosocjalistyczne programy rasowe.
Znalazł się wśród nich Lebensborn, którego kierownictwo (Max Sollmann – szef naczelny, Gregor Ebner – szef departamentu zdrowia, Günther Tesch – szef departamentu prawnego, Inge Viermetz – zastępczyni szefa głównego, odpowiadająca za adopcje) zarzicono popełnienie zbrodni przeciwko ludzkości i przynależność do zbrodniczych organizacji.
Podczas kilku posiedzeń sądowych, w niektórych zeznawały również dzieci, obrona zbrodniarzy starała się uwypuklać fakt, iż dzieci adoptowane przez niemieckie rodziny były dobrze traktowane. Kres takim tłumaczeniom położył jeden z prokuratorów, Harold Neely, twierdząc: „Nie stanowi to obrony kidnapera, jeśli mówi, że traktował dobrze swoją ofiarę. Ważniejsze jest, dlaczego były one dobrze traktowane. Odpowiedź jest prosta: te niewinne dzieci uprowadzono do wprzęgnięcia ich w hitlerowską ideologię, za pomocą której mieli być wychowani dobrzy Niemcy. Jest to okoliczność obciążająca, a nie łagodząca zbrodnię […]”.
Nie przekonało to jednak sędziów Trybunału, który wydali wyrok, który zbulwersował dużą część opinii publicznej. Trzech szefów Lebensbornu uznano wyłącznie winnymi przynależności do organizacji zbrodniczej SS, otrzymali oni wyroki po dwa lata więzienia, mierzone od chwili aresztowania, więc już zaliczone, a Inge Viermetz uniewinniono. Lebensborn uznano zaś za instytucję dobroczynną.
W lutym 1950 roku kierownictwu Lebensbornu wytoczono proces przed niemieckim Trybunałem Denazyfikacyjnym w Monachium. W jego orzeczeniu stwierdzono, iż Trybunał nie może zgodzić się z ustaleniami Amerykańskiego Trybunału Wojskowego w Norymberdze wskazującymi na to, że szefowie Lebensbornu są niewinni i że organizacja prowadziła działalność czysto charytatywną. Uznano ją za instytucję zbrodniczą, a jej kierownictwo (siedem osób) winne zarzucanych mu czynów. Kary na które skazano członków kierownictwa Lebensbornu były jednak symboliczne (przymusowe prace, które zresztą umorzono ze względu na długi areszt tymczasowy przed procesem norymberskim, i częściowa konfiskata mienia).
Działania nazistowskich funkcjonariuszy w dziedzinie rabowania i germanizacji dzieci z podbitych krajów były sprzeczne nawet z prawem obowiązującym w III Rzeszy. Jednak Lebensborn funkcjonowało w ramach organizacji SS rządzącej się własnymi normami postępowania. Zdarzało się, że ustalenia były telefoniczne i krótka notatka z rozmowy stanowiła podstawę prawną do określonego działania. Tajne biura meldunkowe lub fałszywe urzędy stanu cywilnego wystawiały fikcyjne metryki.
Całkowicie uniezależniono stowarzyszenie od organów sądowych. Gdy procedura adoptowania dziecka wymagała decyzji sądu, żaden sędzia nie odważył się wchodzić w szczegóły sprawy, prześledzić na przykład przeszłości adoptowanego, tylko automatycznie ją akceptował na podstawie danych przedstawianych przez funkcjonariuszy SS, które posiadały moc najrzetelniejszego dowodu.
Przez trzynaście lat, od 1993 do 2006 roku, trwało śledztwo w sprawie eksterminacyjnej działalności niemieckiego personelu zakładu w Wąsoszu koło Rawicza. Mimo iż bez cienia wątpliwości stwierdzono, że polskie dzieci tam przebywające poddawane były systematycznemu unicestwianiu, ze względu na niewykrycie sprawców tej zbrodni dochodzenie umorzono.
CDN.
Inne tematy w dziale Kultura