Szybkie, niemal amerykańskie tempo budowy Gdyni, odbyło się kosztem bezwładnej niekiedy zabudowy miasta.
Koncepcja reprezentacyjnego centrum Gdyni została porzucona wkrótce po uchwaleniu planu. Z zabudowy placu dworcowego powstała tylko siedziba Państwowego Banku Rolnego projektu Mariana Lalewicza, na miejscu placu Nadmorskiego zbudowano kameralną Kolonię Rybacką, a kwartały na północ od planowanej alei Wolności wchłonął port. Kiedy wystąpiła potrzeba szybkiej rozbudowy nabrzeży do załadunku węgla, zaczęto je budować na terenie, który urbaniści rezerwowali pod reprezentacyjną dzielnicę nadmorską. Dodatkowo port odciął się od miasta 250-metrowym pasem bocznic kolejowych, a potem betonowym murem. „Nie miasto nie liczyło się z portem, lecz port odwrócił się od niego” – pisał autor pogwałconego planu.
Ostatecznie śladem alei Wolności pobiegła węższa i mniej reprezentacyjna ulica Mościckich (dziś: Wójta Radtkego), a Śródmieście przesunęło się na południe. Rolę najbardziej reprezentacyjnej alei przyjęła Kuracyjna/10 Lutego. Jej zakończenie było efektowne – molo, lecz perspektywę w drugą stronę zamykał nie monumentalny dworzec, tylko nasyp kolejowy i szczytowa ściana zwalistej kamienicy z kolejarskimi mieszkaniami.
PKP też stworzyło w mieście udzielne księstwo. Projekt węzła kolejowego ukończono dopiero w czerwcu 1930 roku, wykrzywiając niektóre założenia planu urbanistycznego. „Z trzech elementów, tworzących kompleks Gdyni – portu, kolei i miasta, każdy jest ścieśniony i żaden nie ma możliwości rozwoju” – pisał Edgar Norwerth.
Swoje enklawy i strefy wpływów tworzyło też wojsko, któremu nie podobał się na przykład zamiar budowy robotniczych osiedli na Oksywiu, w sąsiedztwie portu wojennego i koszar marynarki.
W Śródmieściu urbanistom udało się zapanować nad zasadniczą siecią ulic, ale nie mieli już wpływu na kolejność zabudowywania działek. Władze miejskie bezradnie patrzyły, jak wytyczanie ulic czy uzbrajanie terenów, paradoksalnie, paraliżowało rozwój zabudowy. Podniesienie standardu sprawiało bowiem, że działki drożały i zniechęcały inwestorów, którzy woleli pobudować się na tańszej, choć gorzej skomunikowanej parceli.
Przez spekulacyjny bałagan nowe kamienice długo nie tworzyły zwartej zabudowy, tylko stały pojedynczo i czekały na towarzystwo. Na przykład pierwszym dziełem architekta Włodzimierza Prochaski, który przybył do Gdyni w 1927 roku z Warszawy, była kamienica Grażyna przy ulicy Świętojańskiej. Uważa się ją za jedną z pierwszych funkcjonalistycznych kamienic w nowym mieście. Kamienica długo nie miała żadnych sąsiadek, linia zabudowy Świętojańskiej była dopiero kreską na planie urbanistycznym, a ulica – piaszczystym traktem.
„Usiadłem na miedzy – wspominał Prochaska pierwszy dzień pracy. – Wokół panował całkowity spokój. W zbożu migotały bławaty i maki, a poranną ciszę wypełniało bzykanie świerszczy i trzmieli. Ze stacji dochodziły odgłosy kolei, a z dalekiego portu zgrzyt jakichś mechanizmów i niskie buczenie holowników. Wokół żadnych domów, nie licząc jedynego, małego drewnianego, rażącego jasną barwą świeżego drewna i łaskoczącego miłym zapachem żywicy. Zresztą w tym domku później zamieszkałem” .
Na dalszym odcinku Świętojańskiej, obok gmachu Komisariatu Rządu (dzisiejszego ratusza), jeszcze w 1937 roku widziano jak „stary Kaszuba zasiewa swe pole, aby na jesieni zebrać plon i nie płacić podatków od placów niezabudowanych” .
Dziesięć lat po przyznaniu Gdyni praw miejskich architekt Stanisław Karol Dąbrowski porównywał ją „do ubrania w czasie tzw. »pierwszej przymiarki«. Niby już coś jest, lecz brak rękawów, kołnierza i guzików. Wszędzie jakieś nitki. Tu coś trzeba podciąć, tam popuścić. Jednym słowem twór in statu nascendi. Mgławica, z której wyłania się wszechświat i przybiera formy zorganizowane” .
Niedługo później warszawski pisarz Zbigniew Uniłowski porównał miasto do niesfornej nastolatki: „Jak podlotek, który przed pierwszą randką źle maluje usta, tak Gdynia wzrusza swoim nieporadnym flirtem z uwodzicielskiem doświadczeniem morza”. Martwił się tylko, czy społeczeństwu starczy „charakteru, aby połączyć samotne budynki, wytyczyć ulice, wykrztusić drewniane rudery, trawę i piaski pokryć asfaltem, przystroić miasto w klomby, umyć i uczesać i dopiero zaprowadzić na pierwszy bal” .
Gdynia, jak Ameryka, była młoda i szybka, a resztki starego porządku – jak domek Heblów, pruska stacyjka czy nawet „dąb Napoleona” – skazane były na rozjechanie przez modernizacyjny walec. Gdynia, jak Ameryka, zarażała energią. Domy jeszcze przez jakiś czas nie były tu wystarczająco wysokie, by sens miało wyposażanie ich – jak w Ameryce – w windy. Drapaczem chmur nazywano na początku lat trzydziestych czteropiętrową kamienicę z narożnym belwederkiem i wysokim parterem, wymurowaną z cegły i z drewnianymi stropami. Zbudowała ją przy placu Kaszubskim, na rogu Portowej i Jana z Kolna, miejscowa rodzina rybacka, Elżbieta i Jakub Scheibe, według projektu Wiktora Lorenza . Skojarzenie z amerykańskim wieżowcem było o tyle uzasadnione, że nie tylko górowała nad wiejską jeszcze zabudową, ale i że Scheibe dorobił się na emigracji za oceanem..
Gdynia miała też swoją Statuę Wolności, która witała osoby dojeżdżające do miasta pociągiem. Trzyipółmetrową miniaturę nowojorskiego pomnika ustawił około 1930 roku na dachu swojej kamienicy na rogu Starowiejskiej i Podjazdowej (dzisiejsza Dworcowa) inny Polak z Ameryki - Antoni Jaworowicz .
Lokalni działacze chcieli widzieć w Gdyni miejsce wielkiej socjologicznej operacji. Tutaj Polacy mieli porzucać osiadłą kulturę ziemiańsko-chłopską na rzecz dynamicznej, morskiej. Wileński żubr, galicyjski centuś, mazowiecki hreczkosiej mieli się tu zamienić w człowieka rzutkiego, otwartego, pozbawionego kompleksów, który zrobi dobry interes ze starymi kolonialnymi potęgami.
W 1933 roku, podczas otwarcia Dworca Morskiego w Gdyni, minister przemysłu i handlu Ferdynand Zarzycki, mówił: „Chodzi nam o to, aby Gdynia nie stała się wyłącznie miastem urzędników czy robotników. Gdynia musi się stać typowem miastem handlu morskiego i zamorskiego. Tu powstaną pokolenia solidnych, bogatych kupców polskich, którzy będą umieli rozprowadzić towary wielkiego polskiego zaplecza po portach i państwach całej kuli ziemskiej” .
Większość gdynian przybyła z dawnego zaboru pruskiego, w którym Polacy od dawna potrafili się świetnie organizować. Według spisu z 1935 roku wywodziło się stamtąd aż 61% gdyńskiej ludności, podczas gdy z dawnego zaboru rosyjskiego – 31%, a tylko 8% z odległej Galicji.
Niezależnie jednak, z którego zaboru wywodzili się nowi gdynianie, większość przybyła z głębi lądu. Dopiero musieli się nauczyć „uprawiać” morze, tak jak od wieków uprawiali ziemię.
Gdynia była jak wieża Babel, która rosła mimo pomieszania języków. W miejskich biurach i kawiarniach można było spotkać duńskich, szwedzkich i belgijskich ekspertów – inżynierów i menedżerów pracujących przy budowie portu. Jeszcze więcej różnych języków można było usłyszeć .w okolicy portu, gdzie regularnie wybuchały awantury po włosku, po łotewsku czy po fińsku (i z użyciem fińskich noży) . Egzotyczne wrażenia obiecywały już same nazwy tamtejszych spelunek: Rio, Carioca, Colombina, Blue Bird, Bombay . „Chcesz zwiedzić typowy lokal portowy, wstąp do restauracji Union. Poznasz marynarzy: Murzynów, Abisyńczyków, Chińczyków, Japończyków i innych wilków morskich z całego świata” – kusiła właścicielka knajpy, Maria Lasskowa .
Na przybyszach z głębi Polski Gdynia robiła wrażenie tak światowej, że aż niepolskiej. Nie tylko dzięki spotkaniom z obcokrajowcami czy zapachowi cytrusów sprzedawanych na ulicy, lecz i dzięki swojej zaraźliwej, „amerykańskiej” energii. Sobański twierdził, że nie ma ona „wspólnych cech z innemi miastami Rzeczypospolitej”, że jest wręcz „miastem nie-słowiańskiem, gdyż na słowiański smętek i chandrę nie ma tu ani miejsca, ani czasu. Nie ma też miejsca na ten imponujący korowód czołowych wad Polaków, jakiemi są pesymizm, defetyzm, ponurość, podejrzliwość, fałsz i obłuda, nieproduktywność oraz bezpodstawna zgorzkniałość. Tutaj gros roboty zawdzięcza się pracy rąk ludzi prostych lub tym inteligentom, których uszlachetnił stały kontakt z wysiłkiem mięśni, a mianowicie inżynierom i architektom” .
Codzienne oblicze Gdyni tworzyli jednak prawie wyłącznie Polki i Polacy, przedstawicieli mniejszości narodowych było w mieście bardzo niewielu.
Miasto odcinało się jasnymi tynkami od dominującej w regionie, a kojarzonej z Niemcami ceglanej architektury. W ten sposób Gdynia zdobyła sobie przydomek „białej”. Na elewacjach rzadko stosowano wprawdzie czystą biel, raczej szarość, krem, blady róż, pastelową zieleń. Na monochromatycznych zdjęciach wszystkie jasne, pastelowe tynki, dodatkowo rozświetlone słońcem, sprowadzały się jednak do bieli. Białe wydawały się też z daleka. „Miasto rzucone między błękit morza i zieleń wzgórz, jaśniało bielą, niczym jakaś śródziemnomorska osada” – wspominał inżynier Stanisław Huckel.
Większość gdyńskich budynków, choć prosta architektonicznie, była jednocześnie funkcjonalna. Gdyńska kamienica zwykle miała wejście i klatkę schodową pośrodku, co narzucało symetrię rzutu i kompozycji okien. W domach wyższych niż cztery piętra lokalne przepisy nakazywały instalować windę. To z kolei powodowało konieczność ulokowania na dachu nadbudówki z maszynownią. W mieszkaniach mających powyżej jednej izby wymagano własnej łazienki. Wejścia kuchenne i osobne klatki schodowe dla służby zdarzały się rzadko, a każdy lokator miał klucz do wejścia, dzięki czemu „nie zjawiła się przykra instytucja dozorców domowych, ściągających haracz za wejście do mieszkania”.
Gdynia stała się przykładem skoku modernizacyjnego II Rzeczypospolitej.
Wybrana literatura:
G. Piątek – Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939
E. Obertyński - Gawędy o starej Gdyni
M. Sołtysik - Gdynia. Miasto dwudziestolecia międzywojennego. Urbanistyka i architektura
Inne tematy w dziale Kultura