Interwencje mieszkańców domów, położonych w pobliżu budek z piwem, doprowadziły w latach 70. do likwidacji większości z nich.
Zanim to nastąpiło budki z piwem były stałym miejsce spotkań towarzyskich piwoszy,
„Przy kiosku z piwem ciżba tłoczyła się hiperboliczna. – pisał Edward Stachura - Są pewne rzeczy, które mówią same za siebie. Była sobota, to raz. I było przed pierwszym, to dwa. Na wódkę nie stało pieniędzy. W sklepach zresztą dzisiaj nie sprzedawali, a na metach trzeba było przepłacać. Chcąc nie chcąc, trzeba było kołysać się z piwem. (…) Wzięliśmy po butelce i stanęliśmy za kioskiem, gdzie paru piło, paru się dalej odlewało, i tak na zmianę”.
„Ludzie, wracając z roboty, – opisywał Marek Nowakowski - zatrzymywali się przed budką i oparci łokciami o parapet popijali sobie na stojąco. Żadnych sanitariatów nie było, a piwo – jak wiadomo – pędzi, więc piwosze poszczywali gdzie bądź w pobliżu. Często z tego powodu popadali w konflikty z gliniarnią, która urządzała na szczochów polowania. Ale mimo tych istotnych braków budki z piwem odgrywały dobroczynną rolę. Dawały szansę ugaszenia pragnienia i towarzyskiej wymiany poglądów. Sprzedawca był spowiednikiem-doradcą. Ludzie potrzebują takich miejsc prywatnej, luźnej intymności”.
Piwo można było wypić także w siarczyste mrozy: było podawane podgrzewane i dla chętnych: z sokiem. Zawsze była też wystawiona sól - na spodeczkach, nieraz w słoiczkach. Sól sypało się do butelki ze zmrożonym piwem. Miała rzekomo chronić gardło.
Do budki z piwem można też było udać się po większe zaopatrzenie. Wymagane było tylko własne naczynie. – „Nie raz chodziłem z bańkami po piwo, w domu przyrządzane z przyprawami i korzeniami” – wspomina Roman Modzelewski.
Budki z piwem, otwarte od rana, stały niemal na każdym przystanku tramwajowym. Idąc do pracy, można było zatrzymać się więc nawet w kilku.
Budki z piwem stawiano w miastach również na na najelegantszych ulicach (np, w Alejach Ujazdowskich w Warszawie były dwie - jedna przy zbiegu z Piękną, druga na pl. Na Rozdrożu). Na Ochocie budka stała u zbiegu ulic Wawelskiej i Pasteura. „W pewną sobotę naliczono przy pobieżnej obserwacji z okien przeciwległego domu od godziny 12 do 20 aż 87 klientów podlewających kiosk” – napisał Express Wieczornego” w czerwcu 1968 roku.
Podobne kłopoty mieli mieszkańcy miast w całej Polsce. Ludzie, którzy mieli nieszczęście mieszkać w sąsiedztwie budek, szukali ratunku w Społecznym Komitecie Antyalkoholowym, którego aktywiści przez wiele lat żądali zastąpienia budek piwiarniami
znajdującymi się w pomieszczeniach zamkniętych i wyposażonych w toalety.
U schyłku lat 60. budki zaczęły znikać z ulic miast, aczkolwiek w latach 70. można je było jeszcze tu i ówdzie spotkać, z reguły na obrzeżach miast. Zastępowały je piwiarnie, za których otwieranie i prowadzenie odpowiadały wojewódzkie zarządy przemysłu
gastronomicznego, spółdzielnie Społem oraz Samopomoc Chłopska.
Marże narzucało przez ministerstwo były znacznie mniejsze niż przy wyszynku wódki, więc nie rwano się do otwierania piwiarń. Nieliczne zatłoczone lokale natychmiast zamieniały się w mordownie, a z powodu tłoku w zadymionym wnętrzu część konsumentów wystawała na zewnątrz z kuflami czy butelkami w ręku i po staremu sikała w pobliskich krzakach czy na zapleczu lokalu. Najsłynniejsza warszawska piwiarnia znajdowała się przy ulicy Świętokrzyskiej i zwano ją „Zlew”.
Dopiero po 1989 roku doszło stopniowo do uzdrowienia sytuacji, a większość Polaków przestała pić przed pracą.
Wybrana literatura:
P. Nehring – Pod budką z piwem
A. Blinkiewicz - Duże jasne na stojaka, czyli na piwko w PRL
B. Brzostek -Za progiem. Codzienność w przestrzeni publicznej Warszawy lat 1955-1970
K. Kosiński – Historia pijaństwa w czasach PRL
M. Nowakowski – Mój słownik PRL-u
E. Stachura - Cała jaskrawość
Inne tematy w dziale Kultura