W połowie lat 30. w Warszawie zbudowano szereg nowoczesnych budynków mieszkalnych.
Nowością stały się tak zwane apartment house, składające się z małych, ale za to komfortowo wykończonych i wyposażonych mieszkań. Pierwszy budynek tego typu powstał w 1935 roku przy ulicy 6 Sierpnia (dzisiejszej Nowowiejskiej), według projektu Juliusza Żórawskiego i wzbudził duże zainteresowanie. „Pokoje wprawdzie są małe, może nawet zbyt małe, ale przecież nie chodziło tu bynajmniej o duże mieszkania rodzinne z całym arsenałem mebli i pamiątek, lecz o niewielkie apartamenty kawalerskie, dla młodych małżeństw lub kulturalne „pied a terre” dla przyjezdnych” – pisał na łamach „Arkad” architekt Piotr Lubiński.
„Domów tego typu w Polsce dotąd nie było. (…) Ogrzewanie centralne, stale gorąca woda bieżąca. Służba wspólna dla wszystkich mniejszych mieszkań, posiada swoje pokoje na dole, a klozety na korytarzu. Łazienki z wejściami od nisz sypialnych są urządzone znakomicie i wyposażone w ładne wanny, umywalnie, klozety, bidety, apteczki i grzejniki do ręczników".
Dobrze notowanym, snobistycznym adresem stała się mała, cicha uliczka – aleja Przyjaciół. W końcu lat trzydziestych powstało tam kilka luksusowych domów z komfortowymi mieszkaniami. Jeden z nich, dzieło architektów Jerzego Gelbarda i Romana Sigalina należał do dyrektora znanej firmy Siła i Światło, Janusza Regulskiego oraz jego żony, Haliny. „Reprezentacyjny hall wejściowy jaśniał białym alabastrem, parapety okienne wykonano z marmuru karraryjskiego, w kuchniach zainstalowano „automatyczne chłodnie bezmotorowe” firmy Elektrolux – apartment house z prawdziwego zdarzenia musiał być wyposażony w najnowsze urządzenia techniczne”.
W innej nowo wybudowanej kamienicy w alei Przyjaciół eksperymentalnym rozwiązaniem były windy dowożące lokatorów wprost do mieszkań. Zainstalowano w niej także domofony.
Lokatorzy komfortowych apartamentów czy nowo budowanych, ekskluzywnych willi chętnie prezentowali ich efektowne wnętrza nie tylko znajomym i przyjaciołom – udostępniali fotografie prasie, z dumą opowiadali o wyposażeniu swych domów, wymieniali znane i modne nazwiska architektów i plastyków. Któż nie był ciekaw, jak mieszkają gwiazdy filmu, kabaretu, przemysłowcy i tuzy ówczesnej finansjery.
„Po urządzeniu willi okoliczni sąsiedzi przychodzili do nas – pisał Antoni Jaroszewicz - z prośbą o pozwolenie obejrzenia wnętrza domu. Było ono rzeczywiście ostatnim krzykiem komfortu. Sprowadziłem wtedy z Anglii wyposażenie łazienki, z armaturą
ze złoconego brązu. Drzwi i okna malowali dwaj majstrowie, których zaprosiłem z Paryża. Ściany były tapetowane salubrą i teką do mycia. Okna i szklane drzwi sięgały do podłogi, szyby lustrzane systemem pałacowym miały kształt kwadratów. Kazałem położyć piękne parkiety, wybudować różnokolorowe kominki. W suterenie znajdowała się kuchnia i pralnia według ostatnich wymogów nowoczesnej techniki. Na drugim piętrze mieściły się dwa pokoje dla służby z łazienką i podręczną kuchenką. Razem było dziewięć pokoi”.
Modernizowano również nawierzchnie ulic. Kocie łby znikały z reprezentacyjnych, ruchliwych traktów śródmiejskich, w ich miejsce układano znacznie lepszą, granitową bądź bazaltową kostkę. Pierwsza asfaltowa nawierzchnia pojawił się na ul. Mazowieckiej. „Pamiętam opowiadanie mojej Babci – pisał Zbigniew Pakalski – która widząc przed sobą gładką, błyszczącą powierzchnię (…) bała się przejść przez jezdnię i poprosiła jakiegoś pana o pomoc i podanie ręki. Wydawało się jej, że jest ślisko jak na tafli lodu. Potem sobie z tego żartowała, kiedy asfalt pojawił się i na jej ulicy Siennej, i na wielu innych w centrum”.
W komunikacji publicznej pierwsze miejsce zajmowały tramwaje. Z roku na rok było ich coraz więcej – w rozbudowującym się mieście Dyrekcja Tramwajów i Autobusów uruchamiała nowe połączenia. Na najważniejszych trasach, biegnących do Śródmieścia z Mokotowa, Ochoty i Żoliborza, część starych wagonów wymieniono na nowoczesne, wygodne „pulmany”. Ich wnętrza, utrzymane w jasnej, kremowej tonacji, zdobiły fotografie widoków Warszawy, miękkie siedzenia dla pasażerów wyściełane były prawdziwą skórą, a w drugim wagonie tramwaju, przeznaczonym dla palących, montowano chromowane
popielniczki.
Linie autobusowe, które uzupełniały przeciążoną sieć tramwajową, w końcu lat trzydziestych zaczęły obsługiwać nowe chevrolety montowane w warszawskich zakładach Lilpopa; zastąpiły one wysłużone francuskie autobusy marki Somua.
W końcu lat 30. w Warszawie zarejestrowanych było około 3500 prywatnych samochodów. Wraz z rozwojem motoryzacji obok eleganckich, zwykle czarnych lśniących limuzyn, prowadzonych przez zawodowych szoferów w liberiach, pojawiły się popularne
fiaty, citroëny i tanie DKW – warszawiacy złośliwie rozszyfrowywali nazwę niemieckiej firmy jako „Dykta, Klej, Woda”.
Latem na ulice wyjeżdżały odkryte kabriolety. „Jeżdżenie takim autem, szczególnie wieczorem i w pogodne dni świąteczne, należało do dobrego tonu. Specjalnie na dwóch niedzielnych trasach wybiegających za miasto, można było dostrzec sporo takich wozów z elegancko, sportowo ubranymi pasażerami. Pierwsza z nich prowadziła Alejami Ujazdowskimi, Belwederską i Sobieskiego do Wilanowa, a druga świeżo wyasfaltowaną jezdnią Wału Miedzeszyńskiego do Otwocka” – wspominał Zbigniew Pakalski.
Karierę zaczęły robić dużo tańsze motocykle, dwuosobowe i „rodzinne” z koszem, którymi łatwiej poruszało się po wąskich, śródmiejskich ulicach.
Najwięcej było rowerów – na nowo budowanych arteriach już wtedy wytyczano pierwsze rowerowe ścieżki, a na parkingach montowano specjalne stojaki. W opinii rowerzystów, za pojazdy wyższej klasy uchodziły tak zwane „balony” na grubych oponach,
produkowane przez firmę Kamińskiego.
CDN.
Inne tematy w dziale Kultura