W okresie PRL w każdym większym mieście spotykało się cinkciarzy.
„Niemal od połowy wieku — pisał w 1988 roku Jan Nieporowski — dolarowe strumyki, wijąc się pomiędzy betonowymi barierami, stawianymi przez biurokrację, zlewały się w jedną, rwącą, pełną wirów i szumowiny, dziś już miliardową rzekę. Rzekę dziwną, w części płynącą na powierzchni, w części podziemną, na jednym brzegu trochę uregulowaną, na innym zupełnie dziką. Cały czas uwijają się przy niej decydenci, bankowcy, milicjanci, a przede wszystkim – niezniszczalni cinkciarze”.
Początkowo uczestników czarnego rynku walutowego nazywano „czarnogiełdziarzami”, „waluciarzami” lub „konikami. Termin „cinkciarz” ugruntował się w języku polskim dopiero w latach 60., kiedy turystom z Zachodu proponowano w języku angielskim korzystną wymianę walut. Spolonizowane „change money” przybrało więc najpierw brzmienie „cinksiarz” lub „cynkciarz”, by na początku lat siedemdziesiątych przybrać formę „cinkciarz”.
Po wojnie wśród „waluciarzy” można było „spotkać intelektualistę, przedstawiciela wolnych zawodów, nauczyciela, młodych złodziejaszków [...], byłych studentów, młodych terminatorów, byłe służące i zwykłych przestępców; wszystkich ludzi, których z normalnego życia wytrąciły wojenne wypadki, a którzy po mistrzowsku, cierpliwie i zręcznie usiłowali utrzymać się na powierzchni morza śniegu pokrywającego Warszawę”.
Nic dziwnego gdyż oficjalne zarobki, zarówno robotników, jak i inteligentów, były bowiem dosłownie głodowe, natomiast handel, zwłaszcza nielegalny, gwarantował znacznie wyższy standard życia.
Większość waluciarzy, oferujących swoje usługi, była zazwyczaj podwykonawcami, korzystającymi z kapitałów handlarzy stojących wyżej w czarnorynkowej hierarchii i otrzymującymi za pośrednictwo ustaloną prowizję.
Nieraz prywatne sklepy stanowiły zakonspirowane kantory wymiany. Najczęściej były to sklepy jubilerskie. I np. Jan Łada, właściciel dwóch sklepów jubilerskich na ul. Marszałkowskiej, „trudnił się od 1945 roku do lutego 1949 roku nielegalnie handlem walutą obcą na wielką skalę. Utrzymywał on kontakty z szeregiem znanych handlarzy walutą, a wysokość dokonanych transakcji wahała się od 200 do 300 dolarów jednorazowo. Walutę obcą zakupywał od znanych handlarzy i od osób nietrudniących się handlem walutą zawodowo”.
Po wprowadzeniu przez komunistów w 195 roku zakazu nie tylko handlu ale także posiadania dolarów handlarze zaczęli działać w większej konspiracji. „W porównaniu do pierwszych lat powojennych – emigrant z Polski opowiadał w Radio Wolna Europa - sytuacja zmieniła się o tyle, że nie ma już w miastach określonych punktów, gdzie można spotkać handlarzy dewizami i załatwić z nimi transakcje. Trzeba więc wiedzieć, gdzie ich szukać, ale każdy mający głowę na karku może do nich trafić”.
„Miejscami spotkań [handlarzy] — opowiadał inny przybysz z Polski — pozostały nieliczne kawiarnie, bramy, sklepy [...]. W porannych godzinach (najczęściej 11-ta) schodziło się w umówionym miejscu kilka ”wpływowych” osobistości, które uzgadniały kurs. [...] Takim umówionym miejscem w Warszawie, gdzie uzgadniano kurs dzienny, był zegar dworca kolejki EKD na ul. Nowogrodzkiej i tu o 11-tej wmieszane w tłum zadyszane postacie wymieniały swe zdania co do bieżącej wartości dolara i szybko znikały w rozmaitych kierunkach”.
Transakcje odbywały się zazwyczaj nie bezpośrednio, ale na tzw. skrzynkę. Była to trzecia osoba, do której podchodził kupujący, już po wpłaceniu należnej sumy. Czasami bywała to kobieta z dzieckiem w wózku, nieraz jako skrzynka służyły sklepy, gdzie spotkania nie budziły podejrzeń. Stosunkowo rzadko natomiast finalizowano transakcje w mieszkaniach prywatnych, zwłaszcza że kara groziła wszystkim, również przechowującym waluty.
Dopiero popaździernikowa odwilż „otworzyła ponownie bramy do raju dla giełdziarzy. Zaczęto znowu waluty nosić przy sobie, spotykano się znów mniej więcej otwarcie” .
Rozpoczął się ponad trzydziestoletni okres prawdziwej prosperity dla handlarzy walutą. Długotrwała dobra koniunktura w naturalny sposób wpłynęła na wykształcenie się wewnętrznie zhierarchizowanego systemu, „z podziałem zadań i ról, własnym językiem, obyczajami, zachowaniami i rytuałami, metodami działania i strategiami obronnymi”.
Prawdziwe „grube ryby” handlu walutami pozostawały w cieniu. Tzw. bankierzy lub „organizatorzy” obracali olbrzymimi jak na owe czasy sumami, tysiącami dolarów, kilogramami złota. To oni ustalali zasady gry na czarnym rynku i w dużym stopniu go kontrolowali. Dla nich skupowane dolary były kapitałem obrotowym, wykorzystywanym do szeroko zakrojonych operacji „handlu zagranicznego” — importu złota, kamieni syntetycznych lub niedostępnych w kraju artykułów konsumpcyjnych.
Wśród głównych aktorów warszawskiego czarnego rynku nie brakowało postaci tak barwnych jak Andrzej Rzeszotarski („Hrabia Lolo”, „Wujo”), z wykształcenia inżynier, wesołego, towarzyskiego bon vivanta, mającego według ówczesnej wiedzy potocznej powiązania z władzą.
Zazwyczaj jednak „bankierzy” starali się nie wchodzić jej w oczy, prowadząc pozornie przeciętne życie. Na przykład zatrzymany w 1973 roku i skazany w 1976 roku na 12 lat Tomasz Szczypułkowski pracował jako nauczyciel w technikum, jego żona była bileterką.
Z kolei przez ręce sądzonego w tym samym czasie i skazanego na sześć lat więzienia kelnera Bolesława Krasuckiego „przeszło w latach 1960-1973 389 kg złota, 1850 monet dwudziestodolarowych, 820 pięcio- i 410 dziesięciorublówek, sto austriackich dukatów, waluty warte 57 tys. dolarów”.
„Bankierom” podlegali zarówno szeregowi handlarze, pracujący na ulicy, jak i pośrednicy („ogiery”, „szkapy”), skupujący dewizy od mających kontakty z cudzoziemcami stałych dostawców (prostytutki, taksówkarze, portierzy, szatniarze, kelnerzy) lub od dostawców przypadkowych.
Jeżeli przeciętny „konik” był zazwyczaj drobnym detalistą, to „ogierów” można zaliczyć do „półhurtowników”, operujących już znacznie większymi kwotami.
Na ulicach, w portach, hotelach, restauracjach, dworcach, w pociągach międzynarodowych, przed bankami i sklepami Peweksu czy Baltony widać było szeregowych cinkciarzy, potrafiących zazwyczaj błyskawicznie ocenić klienta.
W relacjach między cinkciarzami a klientami szybko wykształcił się system zachowań i zrozumiały dla obu stron zestaw kodów. „Sprzedaż jest najciekawsza. – napisano w pracowaniu RWE - Nasz rozmówca zaczepił „konik” i spytał o „papier” - nie wolno pytać o dolar, ponieważ to odstrasza lub „konik”, widząc nowicjusza, żąda wygórowanej ceny. Jeżeli włada się „giełdziarską mową” - wówczas „konik” widzi, że ma przed sobą „kozaka”, którego nie da się „zrobić na dupę”. Rozmówca uzgodnił po 99 zł za dolar. Następnie kazano mu przejść do pobliskiej kawiarni [...] i tam czekać. (Dewiz ze względu na bezpieczeństwo nigdy nie należy nosić przy sobie). W międzyczasie „konik” czy „dupa” [towarzysząca mu dla kamuflażu partnerka] skoczyła do „bankiera” i pobrała odpowiednią ilość dolarów, płacąc cenę w zależności od tego, po ile przedtem ich „szkapa” sprzedał „wujowi”. Mniej więcej 3 punkty do 4-rech niżej 99 zł (1 pkt.- 1 zł), tak aby „koniki” mogły zarobić. Dolary tym razem przynosi „konik”, idąc w towarzystwie „dupy” - nie wzbudzając tym samym podejrzeń. Transakcja odbywa się w najgłębszej tajemnicy”.
Część cinkciarzy nie miała również żadnych skrupułów przed stosowaniem całej palety oszustw, od tradycyjnej już podmiany pieniędzy w ostatniej fazie transakcji, po wyrafinowane zabiegi socjotechniczne. Na przykład na początku lat 70. jeden z warszawskich waluciarzy miał po większej transakcji pokazywać legitymację kuratora sądowego, oświadczając: „Aresztuję was za handel dewizami”. Wtedy kontrahenci zadowalali się puszczeniem, rezygnując z pieniędzy.
CDN.
Inne tematy w dziale Kultura