To tak na głośny ostatnio temat migracji.
Ach, ta migracja-migracja... Co z nią począć? Większość jej nie popiera, niektórzy się jej boją. Najgorsze, że słusznie -- ale nie ze słusznych względów, ponieważ mam wrażenie, że większość Wolaków boi się imigracji in abstracto, jako imigracji, a do tego grają tutaj rolę wyraźne elementy rasizmu, zakorzenionego głęboko w duszy prawie każdego ludu. Tymczasem, problem z imigracją wynika bynajmniej nie z samej imigracji czy z "natury" innych ludów, ale z czego innego, czemu chciałem się tutaj przyjrzeć. Podobnie zresztą jak pierwszej poruszonej kwestii.
I od niej zacznijmy.
Najsampierw zatem (ha-ha!), powiedzmy sobie jasno, jaka jest imigracja w sensie abstrakcyjnym, aby rozwiać wszystkie wątpliwości. Niniejszym, imigracja jest:
1. Naturalna -- bo po prostu się dzieje, czy tego chcemy, czy nie. Rozwój nowoczesnych państw ją znacząco utrudnił, natomiast po prostu fakty są takie, że z różnych względów ludzie migrują i zmieniają swoje miejsce zamieszkania. Tego się nie wyeliminuje, choćby zacząć rozjeżdżać innych buldożerami, więc równie dobrze można się z nią pogodzić.
2. Potrzebna -- przynajmniej państwom, które zwijają się demograficznie, a Wolska takim państwem jest.
3. Korzystna -- ponieważ niesie (pamiętajmy, że mówimy o pewnej ABSTRAKCJI!) to tak obśmiewane "ubogacenie kulturowe", którym się reklamowało ją swego czasu na zachodzie. Takie są fakty -- praktycznie wszystko, co interesujące w historii ludzkości wynika z mieszania się kultur. Kultury statyczne i zamknięte schną i umierają, czego przykładem Chiny. Kultury otwarte, wieloelementowe, heterogeniczne, rozwijają się i robią postępy.
4. I wreszcie -- imigracja jest kwestią praw człowieka (człowiek ma prawo istnieć w dowolnym miejscu na Ziemi -- pisał niezawodny Jacques Maritain), czyli kwestią wartości.
Dlatego, in abstracto, imigrację popieram i bardzo się z niej cieszę.
Niestety, in concreto, w prawdziwym świecie, ten teoretycznie tak korzystny dla nas wszystkich proces wygląda trochę inaczej. Konflikty, dramaty, wzrost przestępczości, zagrożenie terrorystyczne -- istotnie, to są wszystko fakty, to wszystko łączy się z imigracją w każdym europejskim kraju, w którym się ona dokonuje. Jak napisałem, popycha to wielu do zachowań wręcz rasistowskich i odgrzewania różnych nieprzyjemnych stereotypów na temat innych nacji, ale dane pokazują, że to nie ma związku -- i że KAŻDA masowa migracja niesie ze sobą te same zagrożenia (jeśli ktoś jest ciekawy, niech zajrzy do historii "asymilacji" [czy raczej nie-asymilacji] Włochów, Niemców czy Irlandczyków w Królestwie Demokracji]. Jeśli zatem to nie "natura" różnych "narodów" jest tutaj przyczyną problemów, to musi nią być system -- i istotnie, jest nią system: system nowoczesnego państwa, które jest zwyczajnie za duże, aby dać sobie radę z naraz kontrolą i asymilacją napływających migrantów.
Mamy tutaj do czynienia z tzw. problemem skali. Jeden z najlepszych jego opisów dał Ernst Friedrich Schumacher w świetnym eseju "Pomyślmy o gruntach i nieruchomościach", który przetłumaczyłem jakiś czas temu dla Nowego Obywatela i którego fragment tutaj przytoczę:
"Pozwolą teraz Państwo, że przejdę do innej myśli. Od dość długiego czasu interesuje mnie kwestia właściwych rozmiarów, właściwej miary rzeczy. Wydaje mi się, że to temat bodaj najbardziej zaniedbany we współczesnym społeczeństwie. 'Państwo', napisał Arystoteles dwadzieścia trzy wieki temu, 'nie powinno być większe lub mniejsze ponad pewną miarę, podobnie jak inne rzeczy: rośliny, zwierzęta, czy narzędzia, bo żadne z tych nie może działać właściwie, jeśli jest za duże lub za małe, ale traci swoją naturę albo ulega zepsuciu'. Trudno doścignąć język starożytnych. Wyobraźmy sobie małą wyspę z – powiedzmy – dwoma tysiącami mieszkańców. Pewnego dnia do brzegów naszej wyspy przybija łódka i wysiada z niej człowiek, którego właśnie zwolniono z więzienia na kontynencie. Były więzień wraca do domu. Czy ta hipotetyczna wspólnota doświadczy jakichkolwiek trudności, aby się nim zająć, zapewnić mu minimum ludzkich kontaktów, znaleźć dla niego pracę i rozpocząć proces ponownego włączenia go do społeczeństwa? Nie sądzę. A teraz wyobraźmy sobie wyspę z populacją dwadzieścia pięć tysięcy razy większą, wynoszącą jakieś pięćdziesiąt milionów ludzi; i że co roku wraca na nią nie jeden, a dwadzieścia pięć tysięcy więźniów. Automatycznie jak gdyby, wdrożenie tych tysięcy do normalnego życia staje się zadaniem ogromnie trudnym, zadaniem, do rozwiązania którego potrzeba armii ministrów i przepracowanych, zestresowanych kuratorów sądowych. Jakiż gigantyczny problem! Problem, istotnie, którego nikt nie zdołał jeszcze w satysfakcjonujący sposób rozwiązać
Mniemam, że już coś, jak to mówią, 'dzwoni', że mamy przynajmniej sporo materiału do przemyśleń. Albo wyobraźmy sobie na przykład, że zamiast jednego więźnia pojawia się na naszej małej wyspie z dwutysięczną populacją bezdomna rodzina licząca pięć osób, a nawet dwie takie rodziny (razem dziesięć osób). Dach nad głową dla dziesięciu osób znajdzie się od ręki. Ale zwiększmy skalę razy dwadzieścia pięć tysięcy i wyobraźmy sobie, że wspólnota licząca pięć milionów ludzi ma coś zrobić z dwustu pięćdziesięcioma tysiącami bezdomnych. Udręka. Znów: ministerstwa, urzędy, prawa, regulacje, przesyły finansowe, ogromne trudności i ogromne wysiłki – i znów (na ile nam doświadczenie podpowiada) żadnych realnych rozwiązań.".
Państwo współczesne staje wobec migracji wobec dokładnie takiego samego problemu. Nasz system jest po prostu zbyt skomplikowany, zbyt abstrakcyjny, zbyt DUŻY, aby skutecznie włączyć do życia społecznego -- i poddać społecznej (tfu!) kontroli (cóż poradzę, to konieczne) -- przybywających do nas ludzi. I stąd właśnie biorą się te wszystkie problemy: kulturowa alienacja, czy wręcz swoisty izolacjonizm przybyszów, unikanie pracy, żerowanie na całym procederze grup przestępczych, które pryskają z kraju pochodzenia bardzo często ze względu na problemy z prawem. My zaś nic nie możemy z tym faktem począć, poza tym, by sporządzić kilka statystyk, wdrożyć kilka grantów, rozpocząć "programy rządowe" i budować obozy.
Jak zwykle zatem, kluczem do rozwiązania problemów współczesnego społeczeństwa okazuje się -- pomniejszanie; lub, jak napisałem we wstępie, decentralizacja. Decentralizacja do najbardziej podstawowego, naturalnego i OCZYWISTEGO punktu odniesienia dla ludzkiej wspólnoty, jakim jest miejsce -- po prostu miejsce życia, no i wspólna dbałość o to miejsce życia. Gdyby nasze życie polityczne miało charakter lokalny, a nie centralny, problem imigracji praktycznie przestałby być problemem, a przynajmniej stałby się problemem, który można ogarnąć. Aktywni, związani realną wspólnotą sąsiedzką ludzie sami wiedzieliby, ilu przybyszów mogą przyjąć, co z przybyszami zrobić, jak ich zaangażować, jak oceniać, wreszcie -- szybko umieliby zidentyfikować i wywalić osobników podejrzanych. Cała kwestia de facto rozwiązałaby się "sama", bo natura ludzka ma to do siebie, że my się po prostu dość sprawnie organizujemy. Zaś taką dekoncentrację można przeprowadzić naprawdę bardzo łatwo: na przykład na drodze zwiększania kompetencji samorządu, przez tworzenie samorządów lokalnych, proponowaną przez Bookchina decentralizację miast, wreszcie (last but not least, co mówię z bólem, ale życie jest brutalne): dozbrojenie społeczeństwa i zapewnienie mu prawa do samoobrony. Sposobów jest mnogość i aby z nich skorzystać nie trzeba nawet robić żadnej wielkiej rewolucji, że znów się zgodzę z Bookchinem, nie trzeba nawet wcale oficjalnie likwidować rządów centralnych, wystarczy odebrać im trochę kompetencji. To jest coś jak najbardziej realnego, co można zrobić już.
Problem polega na tym, że aby to zrobić, należy chcieć. A obecnie prawie nikt nie chce. Proces centralizacji nie tyle postępuje, co postępuje coraz szybciej -- nabiera nowej dynamiki, właściwie nieznanej w dziejach. Rządy, biurokracja, urzędy, komitety, centralne instytuty "ekspertów", "wielkie" tożsamości polityczne, przy jednoczesnym obumieraniu więzów lokalnych -- wszystko to nabiera znaczenia niespotykanego dotychczas w historii ludzkości i z każdym dniem niemalże ogromnieje; i nie bardzo dostrzegam gdziekolwiek chęć, aby te tendencje zatrzymać. Dlatego też, jak powiadam, imigracja z krajów tzw. trzeciego świata faktycznie jest problemem -- i z biegiem czasu stanie się jeszcze większym problemem. Problemem, który wymusi (istotnie) na państwach centralistycznych podejmowanie działań bardzo nieprzyjemnych, które do tego trudno będzie nawet krytykować, co napełnia mnie wielkim smutkiem. Bo ja naprawdę wierzę, że życie ludzkie może być przynajmniej względnie znośne i względnie sprawiedliwe. Tym niemniej, nie ma co też zupełnie porzucać nadziei, bo życie właśnie ma to do siebie, że choć zaznaczają się w nim pewne tendencje, z którymi trudno walczyć, to jest ono także nieprzewidywalne, więc być może jeszcze kiedyś uda się nam wprowadzić niezbędne zmiany. W każdym razie, musimy uświadomić sobie, że stoimy dziś, albo niedługo staniemy, przed dylematem: albo masowa decentralizacja -- albo masowa deportacja. Trzeciego rozwiązania nie widzę.
Tak w każdym razie przedstawia się moje spojrzenie na kwestię migracji.
Maciej Sobiech
Link do Schumachera: https://nowyobywatel.pl/2020/12/20/ernst-friedrich-schumacher-pomyslmy-o-gruntach-i-nieruchomosciach-1973/
"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks
"People think I'm crazy, 'cause I worry all the time -- if you paid attention you' d be worried too". - Randy Newman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka