Z ideałami uniwersalnej godności człowieka przyszły prześladowania religijne i sądy religijne. Z postępem nauk -- prześladowanie nauk. Z postępem logiki -- niewola umysłu i dogmatyzacja. Z pędem ku dialogowi -- kolonializm i nawracanie mieczem. I cóż? I to jest fakt, i to jest fakt, nie ma jednego bez drugiego. I, można by powiedzieć, mamy do czynienia z czymś zupełnie normalnym, ponieważ tak funkcjonują ludzkie instytucje. Tylko że, i tutaj pojawia się problem, chrześcijaństwo samo mówi o sobie, że nie jest w pełni ludzkie, tylko że jest Objawieniem.
Pytam: jak to pogodzić?
Odpowiadam: nie wiem.
Poważnie pytam. Bo nie wiem.
Ale po kolei.
Jeśli ktoś śledzi moją tutaj pisaninę, ten pamięta zapewne, że kiedyś byłem bardzo zaangażowanym katolikiem. Właściwie, z tym moim chrześcijaństwem to jest jeszcze inaczej. Na początku, fascynował mnie protestantyzm. Myślałem nawet o konwersji na luteranizm. Ponieważ jednak w ramach rozmyślań na ten temat pogłębiłem znajomość pewnych dysput luterańsko-katolickich, doszedłem do wniosku, że jednak to kościół miał w nich, w dużej części, rację. Potem, w ogóle miałem kryzys. A potem przyszedł tomizm i ostateczne zaangażowanie się w wiarę katolicką. Zeszło mi na tym zaangażowaniu kilka intensywnych lat życia. Niestety, jak to zwykle w takim przypadkach bywa, bujanie w chmurach zauroczenia skończyło się brutalnym kontaktem z nagą glebą rzeczywistości, którą w tym wypadku była mentalność (wioskowa), kondycja moralna (nędzna) i obyczaje (betonowe) polskich środowisk kościelnych. Od tego momentu, nastąpił ponowny dryf w dal, aż nagle, w czasie słynnych lockdownów, zorientowałem się, że odpłynąłem już tak daleko, że z "moim" kościołem właściwie nic mnie nie łączy. Do tego doszło jeszcze ujawnienie różnorakich skandali i pogłębiona lektura na temat czarnych kart z historii instytucji -- no i bum; znowu znalazłem się gdzieś w "ciemnościach zewnętrznych", nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić.
Tym razem jednak (to chyba znaczy, że jakoś tam mądrzeję) postanowiłem dać sobie czas. Przegryzłem się z problemem, pochodziłem trochę -- i już, po raptem 3-4 latach znów mogę powiedzieć o sobie, że uważam się za chrześcijanina.
Tylko... no właśnie: jak napisałem wyżej. To zadanie w dzisiejszym świecie nie należy do najłatwiejszych.
I nie, nie z tych powodów, o których zazwyczaj krzyczą chrześcijańscy fundamentaliści. Świat, owszem, stał się chrześcijaństwu dosyć wrogi, zarówno na płaszczyźnie instytucjonalnej, jak i mentalnościowej. Za publiczne manifestacje wiary grożą sankcje prawne, a do tego namnożyło się w społeczeństwie chamów, którzy budują swoje rozdęte ego na obrażaniu wszystkiego, co dla chrześcijan święte. Tylko że to praktycznie NIE JEST problem -- i nie stanowi chyba wielkiej tajemnicy (wiary), że żaden problem zewnętrzny nie może dotknąć jakiejś wspólnoty, jeżeli nie toczą jej jakieś choroby wewnętrzne. A tych, jak zasygnalizowałem, jest i było naprawdę sporo.
Obecnie, wszystkie wspólnoty chrześcijańskie mierzą się z gigantycznym kryzysem: z płytkością, z rytualizmem, nadmiernym ekstrawertyzmem przeżywania własnej religijności, skostnieniem, fanatyzmem, sekciarstwem, mentalnością magiczną. Oprócz tego -- no cóż; znów dochodzimy do problemu opisu. Jak opisać komuś, kto nie pił kawy, jak smakuje kawa? I tak to jest też z ludźmi -- jak się ich nie zna, to się nie wie, o co chodzi. Ale jeśli ktoś spotkał się z chrześcijanami bardzo religijnymi, niekoniecznie katolikami, bo to problem szerszy, ten zapewne wie, o czym mówię, gdy piszę, że coś jest z nimi mocno nie tak. Oni są, by to ująć w prostych słowach, dziwni. I, jak zawsze, niech mi będzie wolno powiedzieć tutaj tylko tyle, że nigdy nie mogę się nadziwić mądrości starego, ludowego porzekadła: "Modli się pod figurą, a diabła ma za skórą".
Historycznie, wyglądało to niewiele lepiej. Oczywiście, chrześcijaństwo przyniosło wielki postęp cywilizacyjny, szczególnie w swoich pierwszych, "górnych" wiekach: zniesienie niewolnictwa, działalność dobroczynna, pęd ku odkryciom i dialogowi z innymi kulturami -- to wszystko zasługa impulsu chrześcijańskiego, podobnie, na przykład, jak oświeceniowe ideały równości wobec prawa i praw człowieka, bo tylko ślepiec nie zauważy w nich śladów ewangelicznego przesłania. Dodajmy, że przecież bez teologii chrześcijańskiej, a w szczególności dyskusji nad sensem Pisma świętego, nie byłoby współczesnej logiki i językoznawstwa, ba! -- dług wobec tej religii mają także nauki ścisłe, które się pojawiły w znacznej mierze dzięki desakralizacji przyrody, jaka dokonała się w średniowieczu (pierwszą sformalizowaną nauką ścisłą była, przypominam, optyka). Ogólnie rzecz ujmując, chrześcijaństwo zostawiło pozytywny ślad na CAŁEJ kulturze. To są realne zasługi i można z nich być dumnym.
Niestety jednak, w przypadku chrześcijaństwa, wszystkie one zawsze splatają się z jakimś oddziaływaniem negatywnym. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale dzieje mojej religii mogą stanowić istną gratkę dla wszystkich, którzy chcieliby zrozumieć, na czym polega "dialektyczność" zjawisk historycznych. Ponieważ oprócz tych pierwiastków pozytywnych, chrześcijaństwo zawsze niosło ze sobą także ich zaprzeczenie. Z ideałami uniwersalnej godności człowieka przyszły prześladowania religijne i sądy religijne. Z postępem nauk -- prześladowanie nauk. Z postępem logiki -- niewola umysłu i dogmatyzacja. Z pędem ku dialogowi -- kolonializm i nawracanie mieczem. I cóż? I to jest fakt, i to jest fakt, nie ma jednego bez drugiego. I, można by powiedzieć, mamy do czynienia z czymś zupełnie normalnym, ponieważ tak funkcjonują ludzkie instytucje. Tylko że, i tutaj pojawia się problem, chrześcijaństwo samo mówi o sobie, że nie jest w pełni ludzkie, tylko że jest Objawieniem.
Pytam więc: jak się z tym pogodzić?
I odpowiadam: nie wiem.
Dlatego też zamiast podsumowania, pozwolę sobie przytoczyć tutaj cytat z wybitnego heterodoksalnego mistyka tradycji anglikańskiej, Williama Lawa (1686-1761), z dzieła "The Way to the Divine Knowledge":
"Ale wielkich prawd wiary nie można przyjąć, nie dostrzegając jednocześnie próżnych sporów, toczonych przez tych, którzy odrzucając lub przyjmują Ewangelię bez jej prawdziwego rozumienia. Jedni przyjmują, drudzy odrzucają -- ale nie Ewangelię bynajmniej, ale system pustych słów i historycznych faktów, rozgałęziających się w formy i metody separacji między różnymi kościołami. Tymczasem, Ewangelia to nie historia czy coś zgoła nieobecnego, odległego lub zewnętrznego w stosunku do człowieka -- ale objawienie istotowego, wewnętrznego, prawdziwego życia i śmierci wszystkich synów Adama".
I tym właśnie cytatem chciałbym zakończyć te, skądinąd dość osobiste -- i smutne, rozważania.
Maciej Sobiech
"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks
"People think I'm crazy, 'cause I worry all the time -- if you paid attention you' d be worried too". - Randy Newman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura