Tłumaczenie to jest dziwne zajęcie -- w większości wypadków koszmarnie nudne, ale zdarzają się perełki, dla których warto się nim zajmować. I tak też niedawno trafiłem na tekst naprawdę interesujący. Była to broszura informacyjna pewnego miasteczka w stanie Nowy Jork, w której to broszurce opisane były różnorakie wydarzenia, organizowane przez samorząd lokalny we współpracy z mieszkańcami w sezonie letnim bieżącego roku. Na liście znajdowały się między innymi:
- zajęcia z jogi i tai chi
- sesje gier planszowych
- klub książki
- klub filmowy
- piłka nożna i inne sporty dla dzieci
- lekcje rysunku
- przyrodoznawcze wycieczki w teren dla młodzieży i dorosłych
- koncerty
- pokazy tańca
i jeszcze kilka innych rzeczy. A to wszystko, do tego, w malowniczym otoczeniu miejskich parków albo w dobrze przygotowanej świetlicy komunalnej.
Jak to się mówi: "dla mnie -- bomba".
A teraz wielkie pytanie: dlaczego o tym piszę? Ano, dlatego, że ostatnio ponarzekałem sobie na blogu na USA i ich sojuszników. Uważam, że słusznie. Natomiast, jak trafnie zauważył wielki fanatyk katolicki Hilaire Belloc, w kwestiach politycznych równie ważne jest, co się robi, jak i z jakich powodów. I bardzo zależy mi (niniejszym), aby nikt nie miał wątpliwości jak i z jakich powodów krytykuję Amerykę.
Tym zatem, co przeszkadza mi w tym państwie, jest:
- drapieżny, monopolistyczny/oligopolistyczny kapitalizm
- materializm/konsumeryzm
- imperializm i militaryzm
Tym natomiast, co mi w Ameryce nie przeszkadza, jest, na przykład:
- republikanizm
- federalizm
- tradycje demokratyczne
I moim zdaniem, przykłady realnego życia wspólnotowego, opisanego w tłumaczonej przeze mnie broszurce, stanowią dowód na to, że w Ameryce owe tradycje demokratyczne wciąż są bardzo żywe. Bo demokracja, rzecz jasna, to nie reżyserowane przez media głosowanie co cztery lata, tylko realne samostanowienie wspólnoty, poczucie przynależności do niej i odpowiedzialności za nią. W naszej epoce centralizmu i uniformizacji nie spotyka się tego zjawiska często -- trwa ono w bardzo niewielu miejscach na świecie; i wszystko wskazuje na to, że również w małych miasteczkach stanu Nowy Jork.
Podsumowując: gdy krytykuję Amerykę za pierwsze trzy wymienione powyżej cechy, bynajmniej ani nie mówię, że USA to w całości "imperium zła", że nie ma w tym kraju nic godnego szacunku, ani że nie powinniśmy, odrzucając błędy, uczyć się od niego pewnych rzecz, na przykład -- tych z drugiej listy. Odrzucamy i piętnujemy błędy, doceniamy to, co słuszne -- taka jest moja idea. Oczywiście w skrócie, bo dochodzą do tego jeszcze konteksty-nie-konteksty, kwestia samej państwowości, filozoficzne pytania o pochodzenie władzy i takie tam. Ale generalnie wszystko się zgadza.
Czy to jest... dziwne?
Dla mnie nie. Ale chyba dla wielu (niestety-ż) tak.
Problem ze sposobem patrzenia na politykę, jaki przejawia większość społeczeństwa, polega na tym, że widzi systemy polityczne jako pewne całości logiczne, tzn. takie, których różne elementy wzajemnie z siebie wynikają. Dlatego jeżeli popieramy jeden element amerykańskiego ustroju społecznego, np. demokrację, musimy popierać inne, np. kapitalizm i imperializm. Tymczasem, ustroje polityczne bynajmniej nie są całościami logicznymi, tylko mają naturę heterogeniczną, a ich różne elementy w większości wypadków są ze sobą splecione na zasadzie dziejowej -- czyli, mówiąc prosto, przez przypadek. Co więcej, te różnorodne elementy w wielu wypadkach pozostają ze sobą w sprzeczności. Nie ma niczego logicznego (na przykład) w związku republikanizmu z kapitalizmem. Istniały republiki niekapitalistyczne, np. rzymska czy francuska pod koniec XVIII wieku, bo trudno panujący tam ustrój nazwać w jakikolwiek racjonalny sposób kapitalizmem (no, chyba że wszystko jest kapitalizmem). Z drugiej strony istnieją kapitalistyczne nie-republiki, np. współczesne Chiny Ludowe. Identycznie jest z demokracją, więcej nawet -- demokracja, jako sposób rządzenia z natury egalitarny, pozostaje z kapitalizmem w konflikcie, jak to pięknie wykazał Chesterton w swoich reportażach z podróży po USA z 1920 roku. Dlatego też właśnie nie da się, właściwie, mówić o ustrojach społecznych jako o monolitach. To jest pewna mnogość, połączona, mówiąc z Arystotelesowska, akcydentalnie, nie substancjalnie. Dlatego też empiryczny opis politologiczny (czy jak go tam nazwać) stanowi zadanie tak niezmiernie trudne -- bo jest to właściwie nieustanne dłubanie w szczegółach, odróżnianie od siebie tych różnych elementów i ich osobna ocena. Nie ma jednej Ameryki -- Ameryki są dwie, a właściwie, to jest ich nawet więcej. I każdą trzeba rozpatrywać oddzielnie i oddzielnie oceniać.
Niewielu się chce wykonać taki wysiłek, szczególnie w naszym europejskim paradygmacie myślenia, w którym ciągle jeszcze poruszamy się pośród widm "konieczności" i "praw dziejowych", "dusz narodów" i innych tego typu rzeczy, które w tak cudowny sposób zwalniają nas z obowiązku obcowania z realnym światem. Kto to czuje, temu tłumaczyć nie trzeba, a kto tego nie czuje, ten -- no, najwyraźniej nie poczuje; i nawet byłoby to zabawne, gdyby nie to, że idee, szczególnie polityczne, mają konkretne konsekwencje w praktyce.
Co historia naszego gatunku, pełna istnych cudów humanitaryzmu i racjonalności, ilustruje aż nadto dobitnie. Można chyba by zatem w wolnej chwili sobie pewne rzeczy przemyśleć.
(No proszę, ale mnie na żarty wzięło...).
Maciej Sobiech
"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks
"People think I'm crazy, 'cause I worry all the time -- if you paid attention you' d be worried too". - Randy Newman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka