Maciej Sobiech Maciej Sobiech
536
BLOG

Nic specjalnego, czyli byłem na "Oppenheimerze"

Maciej Sobiech Maciej Sobiech Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 14

No, jakiś już czas temu, ale wtedy mi się nie chciało pisać. Ogólnie mam talent do niewstrzeliwania się w trendy, no a skoro tak, to będę go rozwijał, tak sobie postanowiłem.

Co o tym filmie? Powiem tak: spoko, ale nic specjalnego; nie bardzo rozumiem w każdym razie wielki szum, jaki się wokół niego swego czasu robiło.

Na początek pozytywy: jest to dość sprawnie opowiedziana historia z ładnymi efektami specjalnymi. Szczególnie sceny pokazujące pierwszą próbę jądrową są nakręcone świetnie -- "hands down", jak to mawiają Jankesi; przecież wszyscy wiemy, jak się ona skończyła, a widz i tak odczuwa napięcie jak podczas dobrego thrillera. Uważam, że bardzo wyszło również twórcom pokazanie politycznej strony projektu "Manhattan", nieznanej w Polsce za bardzo antykomunistycznej histerii w USA, a także ambiwalencji samej postaci Oppenheimera, który w swoich działaniach kierował się w sporym stopniu próżnością. A zatem, jak mówię, film jest dobry, może nawet bardzo dobry.

Niestety, :dobry" nie oznacza wolny od pewnych specyficznych dla współczesnego kina wad, które mnie szczególnie drażnią. Po pierwsze zatem: brakuje historycznego wprowadzenia i posłowia (jakiejkolwiek notki, która nastąpiłaby po filmie -- ja to nazywam posłowiem z braku lepszego terminu). Wpadamy w pewną sytuację i z niej wypadamy, a jeśli sami nie znamy za dobrze tego kontekstu, to nikt nam jej nie przybliży. Po drugie: nie wiem średnio dla ludzi o jakim zakresie skupienia uwagi kręcona była większość scen filmu, ale w pewnym momencie zaczyna to przypominać jakieś dziwne skakanie: 5 sekund, Oppenheimer gada z Kimś Ważnym, następne 5: ma romans z jedną ze swoich wielu kochanek, następne 5: jakiś generał amerykański ( w tej roli jak zwykle świetny Matt Damon) drze się czerwony na gębie, że "to k*wa najważniejsza rzecz w całej pieprzonej historii", no i tak to sobie galopuje mniej więcej do środka tej trzygodzinnej epopei, co trochę męczy i czasami po prostu niemało dziwi. Z tego samego powodu, dialogi w filmie nie porywają, no bo jak może porwać głębią jakiś pięciosekundowy "snippet", podczas którego bohaterowie są w stanie wymienić ze dwa komunały? To mnie wszystko trochę denerwuje, bo temat filmu jest bardzo poważny, a zatem domaga się poważnej formy. Niestety, twórcy chyba musieli wziąć pod uwagę kalkulacje budżetowe i zrobić kilka rzeczy pod publiczkę, co we współczesnych warunkach oznacza -- dla młodzieży szkolnej i wczesnouniwersyteckiej, która -- przy pomocy kart kredytowych rodziców -- trzęsie amerykańską kulturą. I wyszedł z tego trochę, niestety, produkcyjniak.

Natomiast tym, co mnie najbardziej mierziło, zwłaszcza podczas pierwszej części filmu, jest stosunek do naukowców i tzw. fizyki kwantowej. Jezusicku, sądziłem, że istnieją jakieś granice czołobitności. Nowa fizyka pokazana jest niemalże niczym wiedza ezoteryczna, odsłaniająca przed nami prawdziwe oblicze świata, a zajmujący się nią -- niczym nowi kapłani, garstka wybranych, twarzą w twarz obcujących z Tajemnicą. Mierzi mnie to zaś z dwóch powodów, po pierwsze: ponieważ nie przepadam za klasą kapłańską w ogóle, nieważne, czy religijną, czy partyjną, czy naukową; a po drugie -- bo to gadanie o rzekomo przełomowej roli fizyki kwantowej w dziejach wiedzy mnie po prostu nuży i świadczy o dyletanctwie w kwestiach filozoficznych. Od niepamiętnych czasów niewyczerpane rzesze myślicieli "obalają" stare systemy w imię najnowszego "naukowego" hitu, który "wyjaśnia nam wszechświat". Pierwsza była logika, potem optyka, potem przyszła astronomia, potem jeszcze ekonomia, potem biologia, potem fizyka klasyczna, no a teraz fizyka kwantowa (może gdzieś jeszcze psychologia i lingwistyka) -- za każdym razem nową dyscyplinę wiedzy witano jako klucz do uniwersalnego poznania, i za każdym razem żegnano w imię jakiejś następnej nowinki. I tak samo będzie z fizyką kwantową, gdy tylko na jej miejsce wskoczy jakieś nowe odkrycie. A tymczasem, uniwersalne pytania o źródło, naturę i cel istnienia, cierpienia i działania trwają, niezmienne, od czasów prehistorycznych, i żadne nowe sensacyjne odkrycie "naukowe" jeszcze niczego nie wniosło do znalezienia na nie jakiejś prawdopodobnej odpowiedzi. Tę odpowiedź można znaleźć, przynajmniej częściowo, pod warunkiem, że się jej szuka we właściwy sposób. No, ale przecież nie chodzi o to, aby złapać króliczka, ale aby gonić go, no i przy okazji powywyższać się troszkę nad tych, których się oskarża o "archaiczny sposób myślenia", aby potem narcystycznie biadać nad losem ludzkości i zastanawiać się, jak to jest, że stajemy się coraz bardziej rozwinięci technologicznie, a coraz bardziej zapóźnieni w dziedzinach mądrości filozoficznej i moralnej.

O czym, poniekąd, ten film też mówi, mimo iż mówi także z wnętrza współczesnego "paradygmatu" "naukowego myślenia", co tym bardziej się mu chwali i jeszcze raz skłania mnie do stwierdzenia: to jest naprawdę DOBRA rzecz. To ludzie en bloc nie są za mądrzy. No ale tą konkluzją można zakończyć właściwie każdą notkę, co mnie wpędza w poczucie pustki egzystencjalnej.

Tak czy inaczej: do obejrzenia.

Maciej Sobiech

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj14 Obserwuj notkę

"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks "People think I'm crazy, 'cause I worry all the time -- if you paid attention you' d be worried too". - Randy Newman

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (14)

Inne tematy w dziale Kultura