[Niedawno (14 czerwca) minęła kolejna rocznica śmierci Gilberta Keitha Chestertona. Ponieważ zawdzięczam temu pisarzowi wiele, postanowiłem przypomnieć tutaj stary tekst pt. "Chesterton jako lodołamacz", w którym rozliczyłem się z tym onegdaj moim ulubionym autorem. Tekst pozostawiam właściwie bez zmian, bo uważam, że to, co było do powiedzenia, to powiedziałem. -- Autor]
Dzisiaj trochę inaczej, ale jednak i jakoś do sensu...
...no bo trudno jednak się z tym Chestertonem jakoś nie rozliczyć. Poświęciłem mu pięć lat własnego życia, napisałem doktorat (który, najprawdopodobniej, uda się opublikować w formie książkowej), przetłumaczyłem i wydałem własnym sumptem (wspólnie ze znajomym, co piszę sprawiedliwości gwoli -- i na szczęście tylko cyfrowo) sześć jego książek, kilkadziesiąt esejów, skreśliłem z kolejne dobre kilkadziesiąt artykułów, czy blogowych, czy gdzieś publikowanych -- no i ostatecznie podążyłem zupełnie inną ścieżką, niż on. Trochę go zatem znam, i trochę mu jestem winien -- no ale przede wszystkim jestem winien wyjaśnienia: nie wiem, czy czytelnikom, na pewno samemu sobie. Jak to zatem wygląda, zapytajmy. Kim dziś dla mnie jest Gilbert Keith Chesterton?
Przede wszystkim, i od tego pragnę zacząć, przyjacielem i bardzo dobrym pisarzem. Przyjacielem, bo go lubię -- i sądzę, że on autentycznie da się lubić. Mało jest twórców tak sympatycznych, którym wybacza się nawet wtedy, kiedy piszą rzeczy niezbyt mądre. Dobrym pisarzem -- no bo nim był, na pewno. Świetny stylista, błyskotliwy aforysta, dziennikarz z tym "błyskiem", który sprawia, że artykuły czyta się interesująco, biograf z niesamowitą zdolnością do syntezy, wreszcie (last but not least) posiadacz najlepszego poczucia humoru ery edwardiańskiej -- na pewno pozostaje autorem wartym czytania. Nie wiem, czy w każdym wypadku (był człowiekiem, więc zdarzały mu się książki słabsze, nawet bardzo słabe, jak "Kula i krzyż"); nie wiem, czy był geniuszem, bo i nie za bardzo wiem, co to słowo oznacza. Ale był dobry, "umiał w te klocki". No i zresztą nie jest przypadkiem, że opowiadania o księdzu Brownie doceniał nawet Antonio Gramsci.
Najbardziej jednak, przemawia on do mnie jako, jak to ująłem w tytule, lodołamacz.
Co mam na myśli? Owóż chodzi mi o to, że Chesterton był -- dla mnie przynajmniej, a sądzę, że i obiektywnie -- swoistym mostem łączącym dwa światy: tradycyjny, "stary" świat wyrosły z organizacji kościelnej oraz nowy świat, wyrosły z pragnienia emancypacji jednostki. Pisałem zresztą o tym nieraz, chyba nawet dla "Teologii Politycznej Co Tydzień". Tym, co najbardziej wyróżnia chyba Chestertona jako twórcę i człowieka, jest owa unikalna, humanistyczna wrażliwość, która pozwalała mu, bez porzucania swoich mocnych poglądów, nawiązywać rozumny dialog z (niemal) wszystkim i wszystkimi -- no a także, przy okazji, tworzyć intelektualne syntezy najbardziej niespodziewanych kształtów. Był przyjacielem Wellsa, był przyjacielem Shawa -- ale był także i prawdziwym politycznym radykałem, ostatnim bodaj russoistą starego świata, republikaninem w starym stylu, piewcą Rewolucji Francuskiej i Amerykańskiej. W tym sensie, naprawdę umiał on łamać "lody" twardych (niektórzy powiedzieliby: skostniałych) poglądów katolickiej ortodoksji w imię dążeń o charakterze szlachetniejszym i bardziej osobistym. Wprowadzał do filozofii kościelnej ruch i życie. Pokazywał, że do tej instytucji także należą ludzie -- ale przede wszystkim, że mają oni nie tylko możliwość, ale i obowiązek, nawiązywać kontakt z innymi ludźmi. W ten sposób, myśl Chestertona jest jak gdyby mostem łączącym tradycję katolicką (rozumianą szeroko, bo przecież do 1922 roku był Gilbert anglikaninem) z ludzkością i jej -- tak partykularyzmami, jak uniwersalnymi dążeniami. Chesterton to ortodoksa, ale ortodoksa z sercem. Niektórzy powiedzieliby, że to sprzeczność. Nie wiem, czy sprzeczność, ale na pewno: paradoks. No ale czego innego można oczekiwać od "księcia paradoksów"?
Tym niemniej, most ma to do siebie, że się po nim przechodzi i zostawia z tyłu. I pierwszą wadą, poglądów Chestertona, jaką chciałbym tutaj wymienić, jest właśnie swego rodzaju połowiczność, czy niedokończoność. Stojąc całe życie w rozkroku, z prawą nogą osadzoną na gruncie religijnego tradycjonalizmu, a lewą -- politycznego demokratyzmu, nie był Chesterton w gruncie rzeczy ani jednym, ani drugim. A może inaczej: był i jednym, i drugim, ale dokładnie z tego względu, jego myśl pozostawała zawsze napięta. Nie da się zaś być zawsze w napięciu. Równowaga chwiejna (by zacytować tutaj jego przyjaciela, Hilaire Belloca) zawsze dąży do równowagi stałej. Trzeba się zdecydować -- albo w tę, albo we w tę. Magia Chestertona jako pisarza polega dokładnie na tym, że się nie zdecydował. Jest to kwestia osobista i nie można, nie WOLNO, jej oceniać, bo niezbadane są drogi duszy ludzkiej. Tym niemniej, ja zawsze miałem wrażenie, że jednak z tego powodu zaszkodził sobie jako pisarz i myśliciel. Ponieważ -- no cóż, i najprawdopodobniej jestem tutaj stronniczy, natomiast ja osobiście nie znam twórcy, który lepiej czułby wymagania naszej epoki, niż właśnie Chesterton. Widać to nie tylko w tym, co pisał w sensie pozytywnym, ale i w tym, co krytykował -- bo przecież jego krytyka socjalizmu, indywidualizmu, teozofii (i tak dalej) zawsze ostatecznie sprowadzała się do obserwacji, że poglądy te nie dość odpowiadają ludzkiej indywidualności. Problem polega jednak na tym, że jednak pojawiły się one na świecie z jakiegoś powodu; i to, co chciały zastąpić, odpowiada indywidualności ludzkiej chyba jeszcze gorzej, a przynajmniej tak samo źle. Gilbert pragnął udowodnić wszystkim, że dusza ludzka najlepiej wyraża się w instytucjach starego porządku -- no i choć miał do tego prawo, to moim w ten właśnie sposób się zablokował. Mniemam bowiem, że uczciwa lektura jego pism jasno wykaże, że "nasz ci on" -- że był to umysł na wskroś współczesny, wolny, indywidualistyczny. I że lepiej, no a w każdym razie ja tak uważam, wyraziłby się, gdyby podążył za tymi impulsami, które lepiej odpowiadają nowoczesności. Ja w każdym razie tak właśnie zrobiłem -- dokładnie dzięki niemu. W tym sensie, Gilbert okazał się dla mnie lodołamaczem w więcej, niż tylko jednym wymiarze.
Z tym zaś wiąże się inna rzecz, która mi się u niego nie podoba, mianowicie: jego stosunek do kościoła po konwersji na katolicyzm w 1922. Jest to zresztą coś, co bardzo dało mi do myślenia w swoim czasie. Bo ostatecznie tego typu ustawiczne napięcie, prowadzi do pewnego rodzaju skostnienia, czy mechaniczności, narzuconej samemu sobie sztucznej dyscypliny, tam, gdzie jest ono szczególnie intensywne -- no i w wypadku Gilberta tak to właśnie wyglądało w kwestii jego stosunku do kościoła. Jego apologetyka rzymskokatolicka naprawdę bywa ciężkostrawna -- dokładnie dlatego, że jest właśnie czasami taka "mechaniczna". Wiemy, że w młodości stłumił Gilbert swoją wrażliwość ezoteryczną, głównie na skutek nieudanych eksperymentów z planszą ouija. W dorosłości jednak, musiała ona dać o sobie znać -- i tym, co można było zrobić, to albo ją odzyskać, w sposób świadomy i dojrzały, albo gdzieś uciekać. On zdecydował się uciekać w mit kościoła doskonałego, nieskazitelnej oblubienicy Chrystusowej, na którą projektował treści własnej duszy -- aż do bagatelizowania nieludzkości krucjaty katarskiej czy oporu papiestwa wobec demokratycznych zmian w społeczeństwie*. To się po prostu nie klei -- ani z rozumem, ani z resztą jego poglądów. I im dłużej o tym myślę, tym bardziej rozumiem zgorzknienie Orwella, które tak mocno przebija w to, co napisał on o Chestertonie w "Notes on Nationalism": że był to pisarz niespotykanej wrażliwości, który wszakże stłumił większą jej część, aby móc grać rolę rzymskokatolickiego propagandysty. Mocna, przesadzone -- ale jakoś tam prawdziwe.
I, na ostatek, z tego wynika kolejna rzecz, z którą trudno mi się w wypadku Chestertona pogodzić. Mianowicie: lgnąc tak mocno (acz tylko w pewnych wypadkach) do instytucji kościoła, przejął również charakterystyczne dla niej wady. Wady te zaś, najwyraźniej chyba (co samo w sobie jest wymowne) manifestują się w sferze seksualnej. Nasze czasy dostarczyły wystarczająco wiele dowodów na głęboką patologię katolickiej mentalności w tej kwestii, ale zjawisko jest stare -- i właściwie było w kościele od zawsze, no a przynajmniej w czasach Chestertona. Dowodem na to ponura historia Erica Gilla. Otóż Gill był przyjacielem Chestertona i jednym z liderów ruchu dystrybucjonistycznego (wielu uznawało go nawet za najbardziej zaawansowanego intelektualnie filozofa tegoż ruchu). A także: absolutnym maniakiem seksualnym, który zdradzał żonę notorycznie tak z kobietami, jak mężczyznami, uczestniczył w orgiach, a nawet molestował dzieci: własne ("rozdziewiczył" z satysfakcją dwie z trzech swoich córek) oraz cudze (w domu zwykł chodzić bez majtek i prezentować koleżankom i kolegom własnych pociech swoje przyrodzenie). Teraz: czy o jego ekscesach nie wiedziano? Jak najbardziej wiedziano. Skargi płynęły do biskupów wszędzie tam, gdzie się pojawił (Gill pracował przy różnych instytucjach kościelnych), ze względu na co był ów delikwent bez przerwy przenoszony. No, ale jednak prawnie nie zrobiono nic. Czy Chesterton, będąc z Gillem na przyjacielskiej stopie, mógł nic nie wiedzieć? I to jest to pytanie, które spędza mi w stosunku do niego sen z powiek. Bo to przecież bardzo mało prawdopodobne, aby nic nie wiedział. A skoro wiedział, to czemu nic nie zrobił? Udawał, że nie wie? Nie mógł? Nie chciał? A jeśli, to dlaczego?
No i to jest właśnie ta kwestia, która pozostanie dla mnie zawsze nieprzeniknioną tajemnicą. Bo nie wiem skąd to się bierze, że dobrzy (istotnie: bardzo nieraz dobrzy) ludzie decydują się ignorować oczywiste fakty, czy milczeć na temat tak dramatycznych spraw, byle tylko ocalić twarz instytucji, która ani o nich nie dba, ani w sumie nic im nie daje. Cóż -- niezbadane są drogi projekcji. Ale jakkolwiek byśmy na to nie patrzyli i nie próbowali zrozumieć, nie da się ukryć, że to realna skaza. Skaza, która -- jeśli człowiek zda sobie sprawę z jej istnienia -- nie pozwala patrzeć na Chestertona w taki sam sposób, jak poprzednio. No i jednak skłania do myśli, że jakkolwiek Gilbert to świetny pisarz, to jednak nie jest to to, o co chodzi, i trzeba szukać innych dróg. Bo choć mógł inaczej, zdecydował się opowiedzieć po stronie starego świata -- który nie był całkiem zły, bynajmniej, ale który jednak ze współczesnej perspektywy zgadzał się na rzeczy nie do zaakceptowania. No i dlatego też Chesterton, ostatecznie, odegrawszy swoją rolę, zostawia czytelnika trochę smutnym, a na pewno w poczuciu niespełnienia. Bo jednak, choć wartościowy, nie jest to pisarz, który może wskazać nam kierunek rozwoju w takim sensie, w jakim potrzebujemy tego jako ludzie nowej epoki.
Szkoda.
Tym bardziej, że to zapewne z tego powodu kleją się do niego ludzie skądinąd dość dziwni -- i na pewno również niezbyt rozumiejący potrzeby współczesnego świata. "Środowiska Chestertonowskie" (tak polskie jak i zagraniczne) trochę poznałem i, to jest taka uwaga końcowa, nie wiem, o co tym ludziom chodzi. Zafiksowani na jednym temacie, powtarzający ciągle to samo (zasadniczo kilka najbardziej nośnych cytatów, co i się przy okazji niedawnej rocznicy ujawniło -- "zachwycał się Polską i światem", no i nic poza-tem...), zamknięci, dziwni, żyjący w poczuciu własnej wyjątkowości -- w znaczącej większości wypadków (bo, na szczęście, nie wszystkich) są to ludzie nie tylko niegodni własnego mistrza, ale żyjący w duchu kompletnie sprzecznym z tym, co on sam miał do zaproponowania. Dlatego też zajmowanie się nim naukowo było złym pomysłem -- bo ogólnie nic nie przyniosło, a naraziło na niezbyt przyjemny kontakt z tym kicimętem. Nie jest to zbyt sprawiedliwe, by podobnie wielki umysł miał takich naśladowców -- no ale jednak niesprawiedliwość ta została jakoś sprowokowana. Co tym bardziej dobitnie podkreśla moją tezę końcową.
No i tyle. Takie to byłyby moje osobiste z Chestertonem rozliczenia. Zawdzięczam mu wiele -- i nigdy nie zapomnę, jak wiele, tym niemniej przyszedł czas, by nasze drogi się rozdzieliły. Dziękuję, Mistrzu. I -- do zobaczenia? Bo przecież nigdy nie wiadomo, czy znowu się nie spotkają.
Maciej Sobiech
*Warto dodać tutaj, przy okazji, etatowe Chestertonowskie demonizowanie ruchów, które miały za cel otworzyć człowieka na świat duchowy, szczególnie teozofii czy manicheizmu. Ruchy te miały swoje wady, ale to, co Chesterton o nich wypisywał, zakrawa niekiedy na totalną bzdurę. Moim zdaniem znów świadczy to o ucieczce od własnych skłonności ezoterycznych, która miała zresztą i swoją bardziej naraz przyziemną i niesympatyczną stronę, bo Chestertonowski "materializm", przez wielu tak celebrowany, lubowanie się w cielesności i jego "bezpiecznych" uciechach (jedzenie & picie), które tak zręcznie chował za fasadą "tomizmu", doprowadziło go ostatecznie do -- no cóż tu dużo mówić, do przedwczesnej śmierci, do której walnie przyczyniły się tłusta dieta, palenie (Chesterton kopcił jak komin) oraz picie, w którym nieszczęśnik balansował nieraz (jak wszystko na to wskazuje) na granicy choroby alkoholowej w jej wczesnym stadium. A wszystko po to, aby się nie dać różnorakim "szaleńcom", promującym dietę wegetariańską oraz abstynencję. Jest to ogromnie smutne -- i bardzo symboliczne, co może zrobić ego zamykające się przed swoim wyższym "Ja". Ale spokojnie. Będzie miał czas, Gilbert, by odpracować swoje błędy, bo i przecież wszyscy się kiedyś jakoś znów spotkamy, a więc do zobaczenia - już bez pytajnika.
"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks
"People think I'm crazy, 'cause I worry all the time -- if you paid attention you' d be worried too". - Randy Newman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura