[Ponieważ wrzucam tutaj różne okrawki tłumaczeniowe, postanowiłem dorzucić i ten tekst, bardzo dobry, przełożony przeze mnie jakiś już czas temu. Pochodzi on z dzieła "The Party System", które napisali wspólnie i wydali w 1911 Hilaire Belloc i Cecil, młodszy z Chestertonów.
H. Belloc (1870--1953) był angielskim (acz francuskiego pochodzenia) historykiem, politykiem, działaczem, nauczycielem, pisarzem i publicystą, przyjacielem G.K. Chestertona i wiodącą postacią ruchu dystrybucjonistycznego, a zresztą nie tylko, bo w pewnym momencie uważano go za najbardziej wpływowego intelektualistę katolickiego w ogóle. Niewielu o tym wie, ale choć w późnym okresie swojej twórczości stał się wprost reakcjonistą, sympatyzującym z faszyzmem i orędującym za odbudową państwa wyznaniowego (za co zresztą głównie się go dzisiaj pamięta), w młodości i pierwszej fazie wieku dojrzałego, ten niezwykły i niespokojny umysł czerpał przede wszystkim ze zgoła odmiennych źródeł -- z radykalnej tradycji francuskiego republikanizmu oraz myśli Jana Jakuba Rousseau. Artykuł ten, stanowiący wstęp do bardziej konkretnej i szczegółowej analizy stosunków politycznych panujących w Anglii przed I wojną światową, napisany jest dokładnie w tym samym duchu.
Nie trzeba chyba dodawać, że Cecil Chesterton (1879 -- 1918), młodszy brat Gilberta, wyznawał poglądy podobne -- a nawet bardziej, ponieważ w swym demokratycznym populizmie ocierał się aż o sensatyzm i antysemityzm.
Co ciekawe, obydwaj panowie byli też tradycjonalistycznie usposobionymi katolikami. Dlatego też lubię te artykuły. Pokazują one bowiem dobitnie, jak bardzo złożoność rzeczywistości wymyka się prostym podziałom binarnym, w imię których maczugują się dzisiaj przeważnie polscy "inteligenci".
No i cóż jeszcze? Może tylko tyle, że gdy prowadziłem różne takie inicjatywy Chestertonowskie, nigdy nie mogłem pojąć, jak to jest, że do niektórych nie dociera zwyczajnie, iż termin "system partyjny", wynaleziony przez Belloca, nie oznacza tego, co współcześnie, tj. systemu, w którym istnieją partie polityczne, ale SPECYFICZNĄ FORMĘ takiego systemu, mianowicie: system, w którym DWIE partie okresowo "wymieniają się" władzą, oficjalnie pozostając do siebie w opozycji, faktycznie jednak -- tworząc jeden front. Nie wiem, naprawdę, co w tym trudnego. Nie sądzę, aby większość czytelników miała trudności ze zrozumieniem tego faktu. Tym niemniej, gdyby znalazł się tu jakiś antydemokratyczny nawiedzeniec, już awansem uprzedzam, że po prostu będę banował, bo jestem uczulony na głupotę -- a na tę jej formę szczególnie.
-- Tłumacz]
Hilaire Belloc, Cecil Chesterton
Istota systemu demokratycznego („The Party System”, 1911)
1. Idea reprezentacji
Trudno wyobrazić sobie, aby trzeba było tutaj uzasadniać in abstracto słuszność doktryny demokratycznej. Wszystkie racjonalne i względnie znośne dla ludzkości systemy polityczne, opierały się, w ostatecznym rozrachunku, na woli ludu, i dzisiaj w każdym razie nie istnieje ani jedna partia, która – przynajmniej oficjalnie – negowałaby koncepcję, wedle której to lud właśnie jest w państwie suwerenem. Podczas poprzednich wyborów, konserwatyści i liberałowie ryczeli do siebie nawzajem: „W imię Woli Narodu!”, choć w praktyce debata ta sprowadzała się do kwestii, czy najlepiej reprezentować ją będzie hrabia Sussexu czy też wielce szanowny pan James Blagg, jego utalentowany zięć.
Wydaje się jednak, że dobrze byłoby zdefiniować na wstępie, czym demokracja w swojej istocie jest. Otóż trzeba powiedzieć tak: wybory i parlamenty – to nie demokracja. W najlepszym wypadku, to ledwie swoista „maszyneria polityczna”, umożliwiająca urzeczywistnienie demokracji w praktyce. Demokracja bowiem, w ścisłym sensie, to rządy tego, co nazwać moglibyśmy wolą powszechną. Każdy system, w którym uchwala się prawa uznawane przez masę społeczną – oraz odrzuca te, która masa owa pragnie odrzucić – w pewnym sensie jest demokracją. Żaden zaś, niezależnie od swego szczegółowego kształtu, w którym panują prawa obce mentalności ogółu, nie jest demokracją. W tym znaczeniu, musimy powiedzieć, że w Anglii współczesnej demokracji nie ma.
Czysta demokracja może istnieć wyłącznie w społecznościach bardzo małych. Jedynym „aparatem” politycznym, który pozwala ją w pełni urzeczywistnić, jest wiec – spotkania starszyzny, odbywające się pod najwyższym drzewem w wiosce, podczas których rozmawia się o problemach społeczności i podejmuje stosowne decyzje. Rozmiar społeczeństw współczesnych – oraz złożoność wyzwań, z którymi muszą się mierzyć – uniemożliwia prowadzenie polityki w podobny sposób. Dobrze jednak pamiętać o nim, jako o swego rodzaju symbolu demokracji idealnej.
W sensie abstrakcyjnym, celem rządu reprezentatywnego jest osiągać drogą pośrednią te same rezultaty, które proste społeczności, jak ta opisana wyżej, osiągają bezpośrednio. Ponieważ w warunkach współczesnych nie jest możliwe, aby wszyscy głosowali w każdej sprawie, ludzie wybierają spośród siebie tych, którzy mają głosować w ich imieniu. Wybrani w ten sposób reprezentanci spotykają się potem i rozstrzygają określone kwestie, podjęte przez nich decyzje zaś, jeżeli istotnie reprezentują oni swoich wyborców, można uznać za wyraz woli ludu.
Na pierwszy rzut oka widać, że system ten nie może działać bez problemów. Może jednak działać – pod warunkiem, że, jak powiedzieliśmy, reprezentanci rzeczywiście reprezentują tego, kogo powinni. Nigdy jeszcze wrodzona chyba skłonność polityków do nielogiczności i ciemnego myślenia nie ujawniła się tak wyraźnie, jak w modnym obecnie frazesie jakoby „poseł nie był ledwie delegatem”. Przecież to absurd. Albo posłowie powinni głosować zgodnie z wolą wyborców albo nie. W pierwszym wypadku, są reprezentantami – w drugim, nie reprezentantami, ale bandą oligarchów. Nie ma chyba niczego bardziej nonsensownego, niż utrzymywać, że najlepsza reprezentacja okręgu Benthal Green polega na głosowaniu „tak” za każdym razem, kiedy wszyscy jego mieszkańcy krzyczą: „nie!”. Jeśli zaś poseł z Benthal Green głosuje tak, jak chce tego Benthal Green, to jest nikim innym, jak delegatem właśnie, który całą swoją władzę czerpie od tych, którzy go delegowali. I taka relacja właśnie stanowi istotę jedynej w racjonalnym sensie demokratycznej teorii reprezentacji.
Aby teoria ta mogła pozostawać w zgodzie z praktyką, potrzeba spełnienia trzech warunków. Po pierwsze, wybór reprezentanta musi pozostawać wyłącznie w gestii wyborców; po drugie: reprezentanci muszą odpowiadać wyłącznie przed swoimi okręgami i przed nikim innym; po trzecie, muszą obradować zupełnie swobodnie, wolni od wszelkich nacisków zewnętrznych, szczególnie tych ze strony egzekutywy.
W warunkach systemu istotnie reprezentatywnego to egzekutywa odpowiadałaby przed parlamentem, parlament zaś – przed wyborcami. I to wyborcy właśnie, lud, stanowiliby jego spiritus movens. Stawialiby żądania; obowiązkiem posłów byłoby je wyrazić, a egzekutywy – zrealizować.
Jest to zupełnie oczywiste, że w Anglia współczesna owych warunków nie spełnia. Egzekutywa kontroluje parlament, zamiast mu podlegać. Reprezentanci, zamiast dawać wyraz oczekiwaniom ludu, mówią tylko za siebie, ostateczny głos w ich debatach ma zaś nie społeczeństwo, nie oni sami nawet, ale ministerstwa – czyli dokładnie te instytucje, dla nadzoru i kontroli nad którymi parlament w ogóle istnieje!
W książce niniejszej chcielibyśmy przede wszystkim pochylić się nad tym, co jest ową tajemną siłą, która nie tylko utrudnia, ale wręcz całkowicie wypacza w Anglii funkcjonowanie systemu parlamentarnego, zamieniając w narzędzie oligarchii to, co – zgodnie ze swoją naturą – powinno stanowić instytucję par excellence demokratyczną.
Dokładne wyjaśnienie tej kwestii wymagać będzie bardziej szczegółowej analizy. Jeśli jednak chcielibyśmy nadać głównej przyczynie upadku parlamentaryzmu angielskiego jakąś zwięzłą nazwę, najlepiej sprawdziłaby się ta: „system partyjny”.
2. Opinia publiczna
W poprzedniej sekcji spróbowaliśmy przedstawić zarys tego, czym system reprezentatywny powinien w swej istocie być – i, jako żywo, Anglicy przez długi czas sądzili, że w ich kraju funkcjonuje on, no – może nie w sposób idealny, ale przynajmniej względnie zgodny ze swą własną naturą. Była to dla nich swego rodzaju narodowa przechwałka, że oto im właśnie udało się – bez gwałtownych zawirowań i rozlewu krwi – osiągnąć poziom społecznego samostanowienia, którego nie powstydziłaby się najdoskonalsza republika oświeceniowych racjonalistów. Czy i do jakiego stopnia opierało się to przeświadczenie na prawdzie, to już sprawa sama w sobie mocno dyskusyjna, nie będziemy się nią jednak teraz zajmować – w każdym razie nie da się ukryć, że stanowiło ono pogląd większości społeczeństwa. Jeszcze do niedawna większość Anglików, gdybyśmy powiedzieli im, że nie mają wpływu na to, co dzieje się w polityce, śmiałaby się nam w twarz.
Obecnie wszakże, pojawiło się przynajmniej wśród części społeczeństwa angielskiego niejasne podejrzenie, że ów historyczny optymizm nie ma podstaw tak mocnych, jak się dotychczas wydawało, że wyborcy nie mają prawdziwej kontroli nad poczynaniami swych reprezentantów, że reprezentanci nie mają prawdziwej kontroli nad poczynaniami rządu, że w relacje między wyborcami a wybieranymi, legislatywą i egzekutywą, wkradł się jakiś element obcy, trzeci, który wypacza funkcjonowanie narodowych instytucji.
Elementem tym jest system partyjny.
Z biegiem czasu, wykształciła się w naszym kraju metoda sprawowania władzy polegająca na tym, ze reprezentanci narodu dzielą się na dwie grupy, oficjalnie bardzo różniące się między sobą na tle poglądowym. Podczas wyborów, można wybierać tylko między nimi. Ta, która otrzyma w danym wypadku większe poparcie, tworzy rząd, druga przyjmuje rolę opozycji.
Jak narodził się ów system, jak się zmieniał, jak naprawdę funkcjonuje – wszystkim tym zajmiemy się w późniejszych częściach tej książki. Obecnie interesuje nas wyłącznie to, co sądzi na jego temat opinia publiczna.
Na wstępie niech nam będzie wolno bardzo mocno podkreślić, że znaczna większość społeczeństwa, w ramach którego system partyjny istnieje i funkcjonuje, zachowuje wciąż moralną prawość i ducha służby publicznej. Nie uznawać tego, równałoby się przekreśleniu wszystkich wysiłków zmierzających do naprawy sytuacji; bo, jak wszyscy zdajemy sobie doskonale sprawę, różnice teoretyczne między proponowanymi nam programami politycznymi istotnie są ogromne, i bardzo często wynikają z przywiązania do różnych szkół politycznego myślenia; i nawet jeśli uznamy polityka za (słusznie) ledwie wykonawcę czyichś poleceń, to jednak nie da się ukryć, że oficjalnie przynajmniej, program, jaki popiera, różni się w zależności od tego, po której stronie sali obrad zasiada, i choć dla niego samego oficjalne deklaracje partyjne mogą wydawać się stekiem bzdur i, jak chcemy to zresztą pokazać w niniejszej książce, może on nie mieć (i prawdopodobnie nie ma) najmniejszego zamiaru zrealizować choćby jednego ich punktu, to dla jego wyborców mogą być one (i zazwyczaj są) czymś jak najbardziej realnym. Tak też, na przykład, przywódca jednej z frakcji konserwatystów zawsze musi atakować podatki gruntowe, których znaczna większość jego wyborców faktycznie nie znosi, i choć – jak sami rzeczeni wyborcy zaczynają już podejrzewać – on sam nie zamierza zrobić absolutnie niczego, aby je znieść, to trudno byłoby kwestionować realność uczuć społecznych, które wykorzystuje w kampanii.
System partyjny, dla polityków ledwie gra (i źródło znacznych dochodów), dla wyborców często stanowi sprawę śmiertelnie poważną.
Wciąż jeszcze wielu Anglików mocno wierzy w realność politycznego konfliktu. Niektórzy konserwatyści są ciągle jeszcze święcie przekonani, że tylko niezłomność konserwatywnej opozycji powstrzymuje liberałów przed totalnym zniszczeniem państwa i moralności. Dla niektórych liberałów pan Asqhuit [1] i pan Winston Churchill to ciągle jeszcze trybuni uciemiężonego ludu, mężnie znoszący pogardliwe spojrzenia i szyderstwa obszarniczej oligarchii. Starsza pani, która zobaczywszy na pogrzebie pewnej zacnej publicznej osoby premiera Gladstone’a [2] zawołała: „Och! Mam nadzieję, że nie przyszedł robić zamieszania!” oraz naiwny radykał, szczerze wierzący, że pan Churchill naraził się przełożonym swego zakonu swym niezłomnym populizmem, żyją i mają się bardzo dobrze.
Inny jeszcze wyborca pomaga utrzymać system partyjny w istnieniu – ten, mianowicie, który generalnie nie interesuje się polityką, ale bardzo popiera jakąś jedną, konkretną propozycję jednej z partii, względnie: bardzo jej nie popiera. Tak też wielu Anglików uważa, na przykład, że reforma celna [3] będzie dobra dla ich interesów i głosuje za tym stronnictwem, które obiecuje, że ją przeprowadzi, bez względu na to, jak wyglądałaby całość jego programu. Inni z kolei, interesują się wyłącznie tym, czy jakaś konkretna ustawa pomoże, czy zaszkodzi w jakiś sposób (na przykład w zakresie wpływu na system edukacji) kościołowi, do którego należą, i głosują wyłącznie według tego kryterium. Do tej klasy należą choćby fanatyczni abstynenci – oraz Irlandczycy, dla których liczy się wyłącznie sprawa narodowa. Ludzie tego typu nie stanowią dużej części elektoratu, niemniej podczas wyborów potrafią przeważyć szalę, dlatego też politycy zawsze muszą brać ich pod uwagę podczas kampanii.
Wreszcie, są i przeciętni wyborcy – generalnie kompletnie obojętni na to, co się dzieje w polityce, tym niemniej od czasu do czasu żywo nią zainteresowani. Jak opiszemy najważniejsze cechy ich mentalności?
Być może najlepszym symbolem ogólnego nastawienia Anglików do polityki będzie postawa publiczności podczas regat między uniwersytetami Oksfordu i Cambridge. Otóż pośród owych niezliczonych tłumów, jakie zbierają się co roku między Putney i Mortlake znajdzie się ledwie garstka tych, którzy ukończyli jedną z tych dwóch uczelni, czy choćby znają przynajmniej kogoś, kto to zrobił – którzy (słowem) mają z jedną z nich jakikolwiek, nawet najbardziej mglisty i pośredni związek. A jednak: wszyscy kibicują, angażują się – ba!; gotowi by byli niemal przelać krew dla tego kaprysu. Zauważmy przy tym, że nie chodzi bynajmniej o obiektywny osąd, która z dwóch drużyn jest lepsza. Pośród dziesięciu osób tam obecnych zazwyczaj nie znajdzie się ani jedna, która miałaby jakie takie pojęcie o wioślarstwie, większość zaś wprost chlubi się tym, że dopinguje tę samą drużynę od, na przykład, dziesięciu lat, że zawsze „jest z Oksfordu” albo „z Cambridge”, nieważne, kto wygrał, a kto przegrał. I analogicznie: tak jak podczas regat wielu Anglików fanatycznie wspiera jedną z dwóch uczelni, której nie ukończyli, tak podczas wyborów opowiada się za jedną z dwóch partii, których nie mogą kontrolować i które w nawet najmniejszym stopniu nie działają w ich interesie.
Tak właśnie przedstawia się umysłowość tak zwanych „zwykłych wyborców”. W wypadku większości z nich, opinie polityczne to kwestia tradycji rodzinnych czy zwykłego kaprysu – ale bronić ich będą z fanatyzmem godnym lepszej sprawy. Więcej – podświadomie zdają sobie oni sprawę, że to tylko gra; ale gra, którą – po prostu – lubią.
Mimo tego wszystkiego, istnieje także ta część opinii publicznej – mała, być może, ale rosnąca w siłę – którą funkcjonowanie systemu partyjnego coraz mocniej niepokoi. Ludzie z natury pragną mieć wpływ na to, co dzieje się w ich ojczystym kraju – i coraz więcej Anglików zaczyna przeczuwać, że tego wpływu nie ma. Oto uchwala się w nim ustawy, które ich obrzydzają – uchwala się je łatwo, przy wsparciu obydwu partii – oni zaś, bezradni, nie mogą zrobić nic, by temu zapobiec, czy choćby wyrazić swój sprzeciw. Z drugiej strony, o rozwiązaniach, których oni sami pragną dla swojej ojczyzny – i o których wiedzą, że pragnie ich także przytłaczająca większość ich współobywateli – nigdy się nawet w debacie publicznej nie wspomina. Decyzje rządu, które w ich oczach wymagają co najmniej rzeczowej dyskusji i krytyki, przechodzą bez słowa komentarza. Skandale i błędy, które zaczęły przebijać się do gazet, z dnia na dzień przestają istnieć, i zapada na ich temat głucha cisza.
Wraz ze zrozumiałym gniewem, wywoływanym przez te wszystkie sprawy, pojawia się także wśród tych ludzi niejasne poczucie, że padli ofiarą spisku. Dlaczego, pytają, zwycięska partia nigdy nie wykorzystuje swego sukcesu do końca? Dlaczego jej liderzy zawsze niespodziewanie decydują się oszczędzić swych politycznych przeciwników, kiedy wydaje się, że mają ich na widelcu? Przypomnijmy sobie, jak wielu szczerych radykałów nie mogło uwierzyć własnym oczom, kiedy najbardziej prominentni członkowie Partii Liberalnej sprzymierzyli się nagle z konserwatystami, aby zamieść pod dywan sprawę rajdu Jamesona [4]! Jak wielu szczerych unionistów nie mogło zrozumieć nic z owych przedziwnych harców i uników, jakie wyprawiał pan Balfour [5] w sprawie reformy celnej! I, ogólnie, jak wielu uczciwych ludzi, szczerze zaangażowanych po jednej, albo po drugiej stronie sporu, myślało, że śni, gdy rok agitacji i kontr-agitacji zakończył się nudną i bezowocną „konferencją”!
Należy jednak zaznaczyć przy tym, że ci wyborcy, o których tutaj mówimy, bardzo rzadko ledwie w pełni zdają sobie sprawę z powagi sytuacji. Czują, że coś jest nie tak. Co dokładnie – tego jednak określić nie potrafią. Obwiniają raz jednego polityka, kiedy indziej drugiego. Nie rozumieją, że problemem jest tutaj przede wszystkim sam system. Tak też radykałowie w zupełnie dobrej wierze powtarzać będą, że pan Asqhuit ma mentalność wiga, że nie solidaryzuje się z resztą swej partii w sprawie Izby Lordów. Nie dostrzegając przy tym, że całe kierownictwo Partii Liberalnej chce tylko tego, aby gra toczyła się dalej według starych zasad, i niczym najbardziej zmurszały torys drży ze strachu na myśli o jakiejkolwiek gwałtowniejszej zmianie, która mogłaby spowodować przetasowania w układzie sił i, być może, także koniec zabawy. I znów, entuzjaści protekcjonizmu atakują Balfoura za to, że jest „słaby”. Nie zauważając, że problem z nim nie polega na tym, że jest słaby, ale właśnie silny – silny tradycją partii, silny siłą wszystkich owych niezliczonych układów i wzajemnych zależności, które niczym pajęczyna oplatają politykę angielską, znacznie zbyt silny, aby mogła go zmusić do czegokolwiek młoda frakcja torysowskich demokratów [6]. Dla wszystkich „szeregowych” uczestników sporu „konferencja” okazała się zaskoczeniem, paradoksem, nieomalże szokiem – z tego prostego powodu, że nie mieli oni świadomości, iż stanowiła ona po prostu nieco bardziej oficjalną wersję tego, co dzieje się w kuluarach Westminsteru oraz na wszystkich owych prywatnych przyjęciach, na których naprawdę rozstrzygają się najważniejsze kwestie naszego życia publicznego.
3. Przeszłość i teraźniejszość
Popełnia błąd ten, kto sądzi, że system partyjny zawsze stanowił ową metodyczną maskaradę, jaką jest dzisiaj. Jeszcze zupełnie niedawno miał sens – ba!; jeszcze w tej przeszłości, którą możemy uznać już za naszą teraźniejszość, sens ten był znacznie większy, niż obecnie.
W wieku siedemnastym, Anglia była politycznie podzielona. Stara koncepcja monarchii starła się z nową ideą rządów parlamentarnych; i realny charakter sporu można stwierdzić na podstawie owego jedynego dowodu, którego nie da się obalić – faktu, że ludzie gotowi byli dla swoich przekonań walczyć, zabijać i ginąć. Wojna domowa trwała aż do roku 1689, w którym to jedna strona ostatecznie przypieczętowała swoje zwycięstwo nad drugą.
Wielkim, ale i bardzo częstym, błędem jest sądzić, że stroną, która wygrała, była demokracja. Rewolucja [7] odwoływała się do teorii demokratycznej, prawda, ale działo się to z tego prostego powodu, że musi się do niej odwoływać każdy, kto chce oprzeć swój polityczny sukces na fundamencie moralnym. Nie ma, i nigdy nie było, żadnej moralnej teorii suwerenności, która – jak powiedzieliśmy – nie wracałaby ostatecznie do koncepcji suwerenności wspólnoty jako wspólnoty. Jeśli jednak chodzi o motywację i praktykę, rewolucja roku 1689 nie miała z demokracją niczego wspólnego.
Nie przeprowadził jej lud. Lud Londynu popierał ją, istotnie, podobnie jak i kilku innych, bogatych miast południa – tym niemniej, mieszkańcy starszych i wiejskich hrabstw Anglii (a więc przytłaczająca większość społeczeństwa!) zdecydowanie się jej sprzeciwiali. Stanowiła ona dzieło maleńkiej grupy bogatych intrygantów, działających głównie z pobudek finansowych. Głównym jej skutkiem zaś, było to, przedstawiciele rzeczonej grupy – i w ostatecznym rozrachunku całe ich rody – znacząco wzbogacili się kosztem ogółu. I być może najlepszy komentarz do przebiegu i skutków rewolucji roku 1689 stanowi fakt, że w ciągu półtorej wieku od wstąpienia na tron dynastii hanowerskiej, arystokraci, którzy dobyli miecza „w imię wolności politycznej i religijnej” (a także i ich protegowani), ogrodzili około 6 000 000 akrów wspólnej ziemi.
W roku 1689, i potem w 1715 i 1745, zwyciężył nie lud, a parlament. Parlament, który ludu bynajmniej nie reprezentował – i wcale nawet nie udawał, że to czyni. Posłowie obradowali możliwie jak najbardziej tajnie, chlubili się tym, że niektórzy spośród nich pełnią swą funkcję dziedzicznie – i być może najlepszy symbol ich działań i mentalności stanowi fakt, że w dość krótkim czasie zdołali pozbawić wszelkiego praktycznego znaczenia Izbę Lordów.
Był on zatem reprezentacją ledwie jednej wąskiej klasy – klasy, która za swoją bazę miała, co prawda, ziemiaństwo, lecz za podporę: kupców i finansistów, kryterium przyjęcia do niej, było zaś po prostu materialne bogactwo – w każdej formie i jakkolwiek zdobyte. Trzeba jednak pamiętać, że i w niej – jak w każdej klasie społecznej – panowały nieraz ogromne różnice opinii. Konflikty polityczne wieku osiemnastego były, w przeciwieństwie do obecnych, konfliktami realnymi. Parlament mógł nie dbać o masy, ale autentycznie potrafił sprzeciwić się samowoli egzekutywy. Fakt, że najpotężniejsi nawet angielscy ministrowie musieli wydawać fortuny na łapówki dla posłów jest jednoznacznym dowodem na to, że ci mogli ich kontrolować, a nawet – gdyby poczuli się niedostatecznie doceniani – obalić. W czasach obecnych ten korupcyjny system już nie istnieje, jednak można mieć wątpliwości, czy jego likwidacja wynikała ze wzrostu społecznego poziomu moralnego, czy raczej może ogólnej bezsilności Izby Gmin. I znów: różnica między konfliktami politycznymi takimi jak ten Foxa [8] i Pitta [9], a swarami, jakie mają miejsce dzisiaj, polegała między innymi na tym, że ten pierwszy przeniósł się również do sfery prywatnej. Panowie ze sobą nie rozmawiali. Należeli do tej samej klasy, niewątpliwie, bo tylko ona dysponowała jakąkolwiek siłą polityczną. Ale już nie – inaczej niż np. Balfour i Asquith – do tej samej kliki.
Funkcjonowanie tego systemu, nieprzerwane przez cały wiek osiemnasty, zaburzyły ostatecznie dwa czynniki: narodziny nowych potęg materialnych, spowodowane przez rewolucję przemysłową – oraz nowe ideały, które znalazły swój praktyczny wyraz w Rewolucji Francuskiej. Kombinacja ta znalazła swe zwieńczenie w reformie wyborczej z 1832. Nowe wynalazki techniczne otworzyły nowe źródła bogactwa, na skutek czego narodziła się w Anglii nowa klasa bardzo bogatych i bardzo wpływowych ludzi, zaburzająca równowagę, jaka panowała do tego momentu między kupcami i arystokracją ziemską. Klasa ta, została w błyskawicznym tempie wciągnięta do kręgów decyzyjnych – istotnie, odpowiedzią premiera Pitta na te zmiany była nieprzerwana produkcja plutokratów z tytułami szlacheckimi; tym niemniej, proces ten postępował nie dość szybko i poza nawiasem pozostała liczba bogaczy wysoka przynajmniej, by stary system partyjny stał się dla nowej rewolucji ekonomicznej sporą zawadą.
Tak też przez pierwszą połowę wieku dziewiętnastego trwały w Anglii istotnie realne zmagania między przemysłowcami a arystokracją ziemską – zmagania, które kulminację swoją znalazły w sporze o wolny handel. Dzisiaj jednak, nie ma już po nich śladu – więcej nawet: nie istnieje nawet stara linia podziału! Angielscy ziemianie nie odnoszą się już do handlu i finansów ze niegdysiejszą nieufnością, przeciwnie – wielu z nich żywo się nimi interesuje i bez żenady wchodzi w buty pospolitego spekulanta. Z drugiej strony: nuworysze masowo kupują sobie majątki ziemskie, pałace i – co najważniejsze – także miejsca w Izbie Lordów, zapewniające permanentny wpływ na polityką ustawodawczą państwa. Istotnie, w dzisiejszych czasach kupowanie stołków, stanowiące normalny właściwie proces naboru do izby wyższej, to w dziewięciu na dziesięć wypadków dzieło tych, którzy zbili swoje fortuny na handlu lub lichwie. Posiadacz ziemski, który wchodząc na polityczny rynek musiałby dopiero kupić sobie tytuł szlachecki, to prawdziwa rzadkość.
Współcześnie zatem, nie istnieją już w Anglii dwie odrębne klasy ziemian i fabrykantów, ale jedna i zjednoczona plutokracja, homogeniczna społeczność bogaczy, skupiająca w swoich rękach właściwie pełnię władzy, tak politycznej, jak ekonomicznej.
Przez niemal całe dziewiętnaste stulecie dokonywały w Anglii równolegle dwa procesy: jeden powszechnie znany i komentowany na całym świecie – i drugi, prawie zupełnie niezauważony i dlatego też niemal zupełnie nieopisany w fachowej literaturze.
Pierwszy to rozszerzanie praw wyborczych. Krok po kroku od reformy wyborczej 1832, coraz większa liczba obywateli mogła uczestniczyć w wyborach powszechnych. Najpierw urzędnik i sklepikarz, potem robotnik, na końcu wreszcie pracownik rolny – wszyscy oni z czasem stali się wyborcami. Proces ten niewątpliwie powinien był oznaczać daleko idącą demokratyzacją kraju – i pewnie dlatego też większość ludzi zdaje się mniemać, że tak właśnie było. Niemniej jednak, można mieć poważne wątpliwości, czy masy ludowe mają obecnie tyle samo realnej politycznej siły, ile miały przed jego rozpoczęciem. Gdyby ta zmiana dokonała się nagle, zapewne udałoby się Anglii stworzyć przynajmniej coś zbliżonego do prawdziwej demokracji. Jednakże, trwała ona bardzo długo – w związku z czym mogła zostać skutecznie zneutralizowana przez drugi proces, jaki dokonywał się równolegle do niej.
Procesem tym był stopniowe przesunięcie centrum realnej władzy z Izby Gmin do ministerstw, czy też – ściśle mówiąc – dwóch „Przednich Rzędów” parlamentu: rządu i opozycji. We wczesnym wieku dziewiętnastym parlament angielski nie tylko ową realną władzę miał, ale również często i skutecznie z niej korzystał; i rządy angielskie, nawet te cieszące się znacznym poparciem społecznym i frakcyjnym, upadały jeden za drugim, obalone w głosowaniach w Izby Gmin. Gabinet Wellingtona [10] upadł w 1830, Greya [11] w 1834. Pitt stracił władzę na skutek protekcjonistycznej rewolucji roku 1845. Lord John Russell [12] przestał być premierem w 1852, kilka miesięcy później tą samą drogą podążyli Derby [13] Disraeli [14]. Rząd koalicyjny Lorda Aberdeen [15] został obalony 1855 z powodu kryzysu wywołanego przez wojnę krymską. Lorda Palmerstone’a [16] spotkał taki sam los – w 1857 z powodu wojny chińskiej i w 1859 z powodu ustaw penalizujących przygotowywanie zamachów na terenie Wielkiej Brytanii [17]. I w 1865 silny gabinet Russella i Gladstone’a również musiał uznać swoją porażkę, z powodu kontrowersji wokół reformy wyborczej i buntu „adullamitów” [18].
Kolejną dobrą ilustrację (jeżeli takiej potrzeba) owej powolnej kastracji Izby Gmin stanowi różnica, jaka zachodzi między jej reakcją na wojnę krymską (zaledwie pięćdziesiąt lat temu), a współczesny konflikt w Afryce Południowej. Obydwie wojny, niezależnie jak je oceniamy: jako mądre czy głupie, sprawiedliwe czy niesprawiedliwe, bez wątpienia cieszyły się ogromnym poparciem, tak parlamentu, jak i opinii publicznej. Obydwie prowadzone były w sposób skandalicznie nieudolny. Tym niemniej, podczas pierwszej z nich, parlament nadal pozostawał względnie niezależny. Gdy tylko błędy dowództwa zaczęły wychodzić na jaw, wywołało to w Anglii ogromną społeczną reakcję, i głos ludu dał się słyszeć nie tylko na ulicy, ale i z pulpitu Izby Gmin. Domagano się powołania komisji śledczej. I choć z początku usiłowania te były bezowocne, a rząd zdecydowanie im się sprzeciwiał, posłowie ostatecznie przegłosowali wniosek miażdżącą większością. Wskutek tego, Lord Abredeen musiał ustąpić, a jego miejsce zajął Palmerstone. Pierwsze, co zrobił, to zaczął domagać się rozwiązania komisji – ale parlament się nie ugiął, i on, polityk tak potężny i popularny, też musiał ustąpić. Wszystko to zaś stało się – pamiętajmy – wcale nie za sprawą pacyfistów czy opozycji, ale przeciwnie: ludzi, którzy wojnę krymską popierali, tylko chcieli, po prostu, aby była skutecznie prowadzona.
W przypadku wojny południowoafrykańskiej zaś, niezadowolenie od początku było dużo większe, tudzież bez ustanku dochodziły do nas informacje o przykładach niekompetencji i korupcji, zmniejszających siłę angielskiego oręża. W parlamencie jednak, słyszeliśmy o tym niezmiernie rzadko, i na pewno ani jednemu konserwatywnemu posłowi (liberalnemu zresztą też) ani przez myśl by nie przeszło, aby spróbować obalić ówczesną egzekutywę i zastąpić ją ludźmi bardziej kompetentnymi. Istotnie, działania zbrojne prowadzono kompletnie bez konsultacji z Izbą Gmin; i – generalnie – przez cały okres jej trwania temat rozlicznych skandali finansowych, do których podczas niej doszło – i o których mówiło się wśród klas wykształconych tego kraju zupełnie otwarcie – ani razu nie wszedł do porządku obrad.
W kogo ręce, zapytajmy, przeszła władza niegdyś dzierżona przez Izbę Gmin? Otóż – w ręce politycznego komitetu, dla którego nie ma oficjalnej nazwy (bo stanowi organizację tajną), który wszakże dość trafnie określić można mianem „Przednich Rzędów”. Komitetu tego nikt nie wybiera – ani w głosowaniu, ani przez aklamację, ani nawet na zasadzie zgody domyślnej. Jego członkowie nie zawdzięczają swojej pozycji ani woli ludu, ani nawet posłów. Uzyskują swój mandat wyłącznie na zasadzie bezczelnej i niekontrolowanej z zewnątrz kooptacji. Stanowi on istotnie jedno ciało polityczne i działa, szczególnie w chwilach zagrożenia jego interesów, niby jeden człowiek. Nie zachodzi między tymi, którzy do niego należą, ani jedna realna różnica dotycząca poglądów politycznych czy interesu ekonomicznego, która w racjonalny sposób usprawiedliwiałaby podział na dwie partie. A jednak, podział ten wciąż istnieje. Grupa trzymająca władzę dzieli się arbitralnie na dwie drużyny, które niby ze sobą rywalizują, faktycznie jednak wymieniają się po prostu okresowo wpływem i dostępem do synekur, od czasu do czasu może rozpętując utarczki o różnorakie problemy pozorne – niezwiązane z realnym życiem ludzi, czy nawet z pracą parlamentu, ale tworzone przez polityków – mające podtrzymać wśród opinii publicznej iluzję międzypartyjnej rywalizacji.
Taka jest właśnie natura systemu partyjnego, który istnieje dziś w Anglii, i za sprawą którego Izba Gmin stała się polityczną wydmuszką, lud zaś, pozbawiony został głosu i siły sprawczej.
Przeł. Maciej Sobiech
1. Herbert Asquith (1852-1928) – angielski polityk liberalny, premier Anglii w latach 1908–1916, słynny z rozległych reform (m.in. reformy ubezpieczeniowej).
2. William Ewart Gladstone (1809-98) – polityk brytyjski, liberał, czterokrotnie pełnił funkcję premiera (w latach 1868–1874, 1880–1885, 1886 i 1892–1894). Zwolennik zaprzestania agresywnej ekspansji kolonialnej i wielki orędownik samostanowienia Irlandii w ramach Królestwa. Dla liberałów i radykałów angielski człowiek-instytucja (tudzież legenda).
3. Chodzi o żywy w czasie wydania niniejszej książki spór o reformę prawa handlowego, w którym – z grubsza mówiąc – konserwatyści domagali się wprowadzenia nowych ceł celem ochrony przemysłu brytyjskiego przez zagraniczną konkurencją, liberałowie zaś, tradycyjnie obstawali przy wolnym handlu – natomiast sprawa nie była bynajmniej prosta i podziały przechodziły tutaj, zgodnie z obserwacją Belloca, w najbardziej niespotykanych miejscach. Przy okazji, trudno określić, o jaką dokładnie konferencję autorom chodzi – być może o debatę nad tzw. „preferencyjnym stosunkiem do kolonii”, która odbyła się w parlamencie właśnie w roku 1910.
4. Rajd Jamesona – rajd zbrojny brytyjskich sił porządkowych pod przywództwem Leandera Starra Jamesona, przeprowadzony w dniach 29 XII 1895 – 02 I 1896 przeciwko burskiej Republice Południowoafrykańskiej. Choć zakończył się niepowodzeniem, radykalne skrzydło Partii Liberalnej upatrywało w nim wstępu do kolejnej imperialnej wojny przeciwko Burom i domagało się szczegółowego śledztwa i ukarania winnych. Sprawę wyciszono. II wojna burska wybuchła ostatecznie w 1899 roku, zgodnie z przewidywaniami angielskich antyimperialistów.
5. Arthur James Balfour (1848-1930) – brytyjski polityk, członek Partii Konserwatywnej, słynny minister spraw zagranicznych i twórca Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. W młodości pełnił funkcję głównego sekretarza Irlandii, żelazną ręką tłumiąc niepokoje „wojny agrarnej”, starając się przy tym, trzeba zaznaczyć, wyciągać konsekwencje wobec możnych, którzy nie przebywali na własnej ziemi i nie dbali o nią.
6. Oryg. Tory Democracy, chodzi o frakcję w łonie Partii Konserwatywnej, która domagała się rezygnacji z przesadnego elitaryzmu i obrony interesów ziemian na korzyść większej solidarności z ludem, zwłaszcza klasami pracującymi.
7. Chodzi o tzw. „Chwalebną Rewolucję” z roku właśnie 1689.
8. Charles Fox (1749–1806) – angielski polityk liberalny, wig, frankofil, zwolennik samostanowienia narodów, równouprawnienia katolików, szerokiej reformy wyborczej. Inicjator zakazania niewolnictwa na terenie całego Zjednoczonego Królestwa i jego kolonii.
9. William Pitt zwany „Młodszym” (1759–1806) – brytyjski polityk konserwatywny, antyrepublikański, antynapoleoński, zwolennik konfrontacji z Francją i kapitalistycznych reform gospodarczych przy zachowaniu politycznego status quo.
10. Arthur Wellesley, 1-szy hrabia Wellington (1769–1852) – angielski polityk i wojskowy, premier (z ramienia torysów) w latach 1828–30. Prowadził politykę skrajnie konserwatywną.
11. Charles Grey (1764–1845) – polityk angielski, wig, premier w latach 1830–34; zwolennik reform republikańskich, tym niemniej – chwiejny i bez siły przebicia.
12. Lord John Russell (1792–1878) – angielski polityk liberalny, premier w latach 1846–52 oraz 1865–66. Zwolennik wolnego handlu i zniesienia ustaw zbożowych. Podczas pierwszej kadencji „wsławił się” jednak przede wszystkim nieudolnością w walce z tzw. Wielkim Głodem w Irlandii.
13. Edward Smith-Stanley, 14-sty earl Derby (1799–1869) – angielski polityk konserwatywny, premier w latach 1852, 1858–59 oraz1866–68. Podczas trzeciej kadencji udało mu się przeprowadzić reformę znacznie rozszerzającą prawa wyborcze (1867).
14. Benjamin Disraeli (1804–1881) – angielski literat i polityk konserwatywny, premier w latach 1868 oraz 1874–1880. Słynny z agresywnej polityki kolonialnej.
15. George Hamilton-Gordon, 4-ty hrabia Aberdeen (1784–1860) – angielski polityk konserwatywny, premier w latach 1852–55. Zwolennik wolnego handlu. Jego gabinet upadł z powodu niepowodzeń w prowadzeniu wojny krymskiej.
16. Henry John Temple, 3-ci wicehrabia Palmerstone (1784–1865) – angielski polityk – najpierw konserwatywny, potem liberalny, premier w latach oraz 1846–51 oraz 1859–65. Przeciwnik politycznego równouprawnienia robotników, w polityce zagranicznej: cynik i imperialista. Autor słynnej frazy: „wielka Brytania nie ma przyjaciół i wrogów, tylko interesy”. Przy okazji należy dodać, że Belloc myli się tutaj o jeden rok.
17. Ang. conspiracy bill, który Palmerstone próbował wprowadzić po nieudanej próbie zamachu na Napoleona III.
18. Ruch w łonie Partii Liberalnej sprzeciwiający się rozszerzeniu praw wyborczych w roku 1866.
"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks
"People think I'm crazy, 'cause I worry all the time -- if you paid attention you' d be worried too". - Randy Newman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura