Kurt Seligmann, "Góry magnetyczne" (1949)
Kurt Seligmann, "Góry magnetyczne" (1949)
Maciej Sobiech Maciej Sobiech
120
BLOG

Kilka uwag o stylu, albo pochwała niepowagi

Maciej Sobiech Maciej Sobiech Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Zauważył, być może, wnikliwy czytelnik (oka mego źrenica), iż zmieniłem ostatnio nieco styl pisania w moich notkach. Wiąże się to z wieloma czynnikami, przede wszystkim z tym, że oto odkrywam na nowo Gombrowicza, mego mistrza i pisarza najulubieńszego, natomiast wszystkie one bledną w porównaniu z jednym, odgrywającym rolę naczelną, mianowicie: że ja tak po prostu piszę. Sam. Z siebie. I nie widzę powodów, aby się z tym więcej kryć.

Kiedyś widziałem, istotnie. Byłem za to moje pisanie bez ustanku krytykowany. Zazwyczaj argumentacja mych „pouczaczy” sprowadzała się do dwóch argumentów, otóż że, po pierwsze, to jest styl „nienaturalny”, a po drugie: że niepoważny. Próbowałem się dostosować, nie wyszło, więc przynajmniej wyjaśnię dlaczego robię tak, a nie inaczej, chociaż tak na świadectwo, którego nie złożyłem wtedy, kiedy byłoby to choć minimalnie sensowne. Wiele związku z romantyzmem to mieć nie będzie, ale przynajmniej wyjaśni, dlaczego, co i jak.

Kwestię „naturalności” pomijam, bo to chyba najgłupsza rzecz, jaką w ogóle można powiedzieć (w każdym razie w pierwszej piątce). Domagać się „naturalnego stylu pisania” to trochę tak, jak gdyby debatować nad „naturalnym” kształtem lampy ulicznej. Jedynym wypadkiem, w którym możemy sensownie nazwać jakiś styl „naturalnym” jest gdy mamy na myśli, że przychodzi on komuś sam z siebie, że nie jest wyćwiczony. W jakimkolwiek innym, mamy do czynienia z czystym absurdem. Ja absurdy uwielbiam, ale nie takie, które udają, że absurdami nie są, więc może tyle wystarczy i w tym punkcie milknę, bo swoją godność mam.

Kwestia niepowagi jednak, jest dużo bardziej interesująca, więc o niej może też kilka słów więcej.

Niepowaga, niepowaga… Nie-poważność, brak wyczucia, brak wyczucia – stylu... Zresztą, to nie tylko kwestia stylu. Mamy tu do czynienia (w moim przypadku przynajmniej) z czymś znacznie szerszym i głębszym, czego styl jest jeno odnóżką niespodziewaną a nieforemną. Boże drogi, ileż to razy ja to w swoim życiu krótkim słyszałem! „Pan jest niepoważny”, „pan się nie przykłada”, „pan myśli, że życie to żarty”, „pan nie okazuje należytego szacunku” – „czy pan ma świadomość powagi sytuacji?”: „proszę sobie wreszcie zacząć zdawać sprawę z powagi sytuacji!” I tak dalej, i tym podobne, i brekekeks, i brekekes, perorował mi jeden z drugą, unosił się, nadymał, a najgorsze, że jeszcze do tego obrażał zazwyczaj, jak gdybym mu chciał zrobić na złość. Ależ, na Rany Boga Najwyższego, sęk w tym, że chcenie nie ma tutaj nic do rzeczy. Ja niczego nie chcę! Ja po prostu NIE UMIEM patrzeć na sprawy tak, jak ludzie, których nazywa się w naszym dziwnym świecie „poważnymi”. Dla mnie to kwestia prosta, wręcz matematyczna. O ile się orientuję, fizycy szacują wiek wszechświata na trochę mniej, niż 14 miliardów lat. Może to klituś-bajduś, jak wiktoriańskie „tiny billiard balls”, ale załóżmy, że jednak nie. Wiek ziemi: 4,5 miliarda. Pierwsze małpy człekokształtne pojawiły się na niej jakieś 27 mln lat temu. Pierwsi ludzie: 2,5 miliona. 2,5 miliona! No, a ja mam trzydzieści. Ten inny może z sześćdziesiąt. Lepiej, ale nie aż tak bardzo. W każdym razie, tak to (że przedstawię tę sprawę omal fotograficznie ku lepszemu mojej perspektywy wyłożeniu) dla mnie wygląda właśnie: siedzę sobie gdzieś, zupełnie z głupia frant, trzydziestoletni, maleńki i przypadkowy jak mucha nad oceanem, i tak przelewają się nade mną te wszystkie ogromy: 14 miliardów lat, 4,5, 27 milionów, 2,5 miliona, wielkie i ciężkie tak, że omal nie przekręcę się za chwilę z tej mojej groteski, nie zniknę zupełnie we własnej znikomości i nonsensowności, a naprzeciwko mnie siedzi jakiś facet, którego nawet właściwie nie znam, raptem dwukrotnie ode mnie starszy, równie maleńki i groteskowy, i zupełnie na serio domaga się, jeszcze urażony osobiście do tego, abym był poważny! Chryste Panie! Przecież to jest jakiś nonsens do potęgi entej! A potem jest jeszcze gorzej, w miarę, jak ten drugi zaczyna brnąć w tę swoją pozę: nadyma się, nastrasza, pęcznieje w oczach, czerwienieje na twarzy z oburzenia na moje „niewychowanie” – a nad nim, jedna po drugiej, wzbierają fale historii naturalnej: 14 miliardów, 4,5 miliarda, 27 milionów, 2,5 miliona… Buch! Chlust! Bach! – przykrywają go, raz za razem, a ja nie mogę myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, jak idiotycznie prezentowałem się, gdy mnie siedmioletniego nakryła na plaży fala sztormowa, bodaj w Karwi (a miałem wtedy na sobie białą bieliznę). Przecież on sam na siebie bicz kręci nawet o tym nie wiedząc, a im bardziej się stara mnie poskromić, tym bardziej mnie – wbrew mnie samemu – rozbestwia! Ludzie drodzy, przecież to niehumanitarne! I to ja mam być ten „zły” w tej konfrontacji! Och, gdyby istniał jakiś sposób mierzenia cierpień psychicznych, płaciliby mi słono moi oprawcy za taką torturę!

Ludzie, nawiasem mówiąc, to tak czytają, cytują, kłapią tymi dziobami, ale żeby pomyśleć trochę nad pewnymi rzeczami, to już niechętnie. „Człowiek jest jeno trzciną”, cytują z mądrą miną Pascala. Ale jak ktoś zaczyna żyć stosownie do implikacji ten sentencji, to się obrażają…

No, tak to jest z życiem. A co dopiero z pisaniem? Miałbym pisać poważnie – czy ktoś na głowę upadł? Przecież to jest jakiś nonsens, to jak gdyby od kury domagać się, aby zachowywała się tak, jakby była papieżem – a nawet gorzej, bo między papieżem a kurą zieje dystans mniejszy, niż między 14 miliardami lat a moim trzydziestakiem. W każdym razie – choć nienawidzę podsumować, wyjaśnień i oczywistych wniosków – tak by to można w jakiś sposób spiąć: tak, jestem niepoważny i piszę niepoważnie. Co więcej: jestem i robię tak świadomie, specjalnie, manifestacyjnie i celebracyjnie. Bo wtedy czuję się jakoś mniej-więcej adekwatny do siebie samego, czy też może do owego przypadku, którym jestem właściwie – bo człowiek, w swym materialnym wymiarze, jest tylko przypadkiem. I, krótko mówiąc, albo się można z tego śmiać – albo nad tym rzygać, trzeciej drogi nie ma (no i masz, jeszcze mi się Sartre’em na ostatek odbiło!).

Oczywiście, to nie wyczerpuje sprawy, bo przecież wiemy wszyscy, że człowiek nie jest tylko ciałem, ale i duchem. I naprawdę, sądzę, że to dość oczywista obserwacja. Problem polega jednak na tym, że przy takim postawieniu sprawy, rzecz przedstawia się jeszcze gorzej, bo jeśli wyglądamy śmiesznie przy owych 14 miliardach lat, jakie ma nasz wszechświat, to – na miłość Boga! – jak prezentujemy się w obliczu Nieskończoności? Przecież to jest, po prostu, zwyczajnie niemoralne, a wręcz i nienormalne! Tam trochę już napisałem nawet za dużo a propos punktu pierwszego, więc tutaj bardzo krótko, ale naprawdę, ile zarozumiałości, a wręcz idiotyzmu, trzeba mieć w sobie, aby wyobrażać sobie, że ta gigantyczna dysproporcja, jaka zieje między nami a naszym Źródłem, nie stawia nas w cokolwiek kłopotliwym położeniu. Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak ludzie niby to „znajdują pociechę” w istnieniu Boga – przecież owo istnienie to jedno wielkie szyderstwo ze wszystkiego, co Bogiem nie jest! To robienie głupa z całego stworzenia, które jest głupie z racji tego, że jest po prostu. Gdyby Boga nie było (i błagam, na litość, oszczędźcie mi tych wszystkich właśnie waszych „poważniackich” przepychanek: rozumiejcie to słowo tak, jak wam się żywnie podoba), to jeszcze można by się silić na jakieś udawane ważniactwo że no tak, JA, duch, synteza, Coś-Wyższego, nie bagatelka, sam, jeden, jedyny w swoim rodzaju – ale że jest? To co mi ze mnie, skoro – jak nas uczą chrześcijańscy teologowie – zanim powstałem, istniałem już w jego umyśle, i to na sposób LEPSZY, niż istnieję w sobie? Przecież to już jest w ogóle istna komedia, bo nawet istnieć nie potrafię w sposób należyty, przecież to już trzeba mieć wrodzony talent, aby spaprać własne istnienie!

No i, tak ku podsumowaniu, znów, tak jak przy punkcie pierwszym: przemyśli sobie to wszystko człowiek, przeżuje – i każą mu być poważnym. I PISAĆ poważnie. Nawet istnieć nie umiem porządnie, a mam „porządnie” pisać i się starać – przecież to trzeba na głowę upaść, komu w ogóle mogło wpaść do głowy coś podobnie kretynicznego?

Ja tego nie potrafię nawet ZACZĄĆ rozumieć. Nie rozumieć – ale choćby zacząć rozumieć. Dla mnie to jest coś tak absurdalnego, jak gdyby ktoś nagle zaczął perswadować mi, że 2+2=5. Skądinąd, spotkałem kiedyś takiego jegomościa, który mi udowadniał, że 2+2=4 nie wolno przyjąć bez dowodu. No tak, i tak się trafi – bo jeśli ludzie są w stanie uwierzyć we własną ważność, to uwierzą we wszystko.

A najśmieszniejsze, że tak robią wszyscy – no, powiedzmy, że prawie wszyscy. Wszyscy się nadymają. A dlaczego się tak nadymają, chociaż prymitywne zgoła, zdroworozsądkowe argumenty wystarczą, aby wykazać nonsens tego zadęcia? Odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta i sprowadza się do znajomości prostych zależności fizycznych: bo, jak pokazuje to niezbicie przykład baloników, jak się coś nadmie, to idzie w górę, a im bardziej się nadmie, tym wyżej. I chodzi tylko o to, aby się tak nadymać, nadymać i nadymać – i aby ci, którzy w górze być mają, na stałe w niej byli. No, ale to ledwie dygresja – natury politycznej, a polityki teraz tutaj nie chcemy, fuj-fuj.

No i, krótko mówiąc, jaka na to wszystko rada? Moim zdaniem bardzo prosta: nie robić tak, a nawet robić coś zupełnie przeciwnego. Żyć i pisać tak, aby to miało sens (to znaczy go nie miało), a nie go nie miało (to znaczy: miało). Mam nadzieję, że wyraziłem się dość klarownie.

Rzecz jasna, istnieje też przecież coś takiego, jak powaga zasadna, prawdziwa – swoista powaga w niepowadze, nareszcie dostosowana do swojego przedmiotu, ale to temat zbyt skomplikowany, aby się nim tutaj zajmować – powaga dziwna, mistyczna, powaga pogody, którą tak często wysłyszeć można w wielkich tekstach duchowości wschodu. Człowiek, po prostu, wchodzi na wyższy poziom, no a to mają do siebie wyższe poziomy, że widzi się z nich (i łączy w tym widzeniu) to, co wcześniej było przeciwnymi biegunami. To było zresztą właśnie jedno z największych moich zaskoczeń w casie nastoletnim, a do których teraz wracam: owa dowcipna powaga właśnie, jaka cechuje na przykład teksty z kręgu kulturowego kształtowanego przez buddyzm zen, czy choćby "Księgę Zuangzi”, którą obecnie czytam. Oj tak, tak – chciałoby się więcej tego twardego realizmu życiowego, jak ten, który widzimy w owej słynnej sentencji tego wielkiego filozofa, że jedyne, czego pragnie, to taplać się w błocie jak żółw. To jednak naprawdę na kiedy indziej. Na ten moment, aby już nie przedłużać, niech wystarczy sentencja niniejsza, cały tekst spinająca; a zatem, wobec wszystkiego, co się dotąd powiedziało, pomyślało i zarysowało, stwierdzam ostatecznie, co następuje: że oto mówię, piszę i jestem dokładnie taki – jak lubię.

I już.

Słowem:

„koniec i bomba,

a kto czytał ten trąba”

(by zakończyć cytatem klasycznym – a-ha!).

Maciej Sobiech

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj2 Obserwuj notkę

"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks "People think I'm crazy, 'cause I worry all the time -- if you paid attention you' d be worried too". - Randy Newman

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Kultura