Jest wiele tematów, na które chciałbym napisać, nie tylko z zakresu literatury angielskiej, ale i polskiej. Niewątpliwie, pisać na nie będę. Tym niemniej, wydaje mi się to zasadne, aby poczynić tutaj pewien wtręt natury osobistej i ostatecznie rozwiać wątpliwości co do pewnej kwestii.
Generalnie nie powinna ona nikogo obchodzić, bo co w sumie wnosi do recepcji interpretacji tekstów literackich świadomość, jakie mam zapatrywania na naturę wszechświata? No ale rzeczywistość jest jaka jest i skoro w Polsce to najwyraźniej coś znaczy, w porządku – ten ostatni raz ugnę się pod presją okoliczności.
Uginałem się już wiele razy wcześniej, nawiasem mówiąc, i nigdy mi to na zdrowie nie wychodziło. Celów nie osiągałem, nerwy sobie psułem. Ja chyba po prostu nie umiem się dostosowywać (może to jakiś rodzaj psychopatii?). Dlatego też postanowiłem sobie (no, wszak mamy czas postanowień) nigdy więcej nie starać się napisać czegoś, czego ktoś inny mógłby ode mnie oczekiwać. Ale to ledwie dygresja.
Wracając: o co mi chodzi? Otóż odniosłem wrażenie, że na ile przyciągam, czy przyciągałem?, jakichś czytelników (nie wiem ilu i czy w ogóle, nazwiska sobie nie wyrobiłem), zakładali oni, że piszę z perspektywy katolickiej – no ostatnio przezywali zawód, co też skutkowało skądinąd dziwnymi i prostackimi zachowaniami w komentarzach (znów: dygresja, zupełnie niepotrzebna). W związku z tym, śpieszę wyjaśnić: tak było, faktycznie. Ale życie ma to do siebie, że się zmienia. I, krótko mówiąc, już tak nie jest.
Czemu? Złożyło się na to, jak to zwykle bywa w sprawach podobnie subtelnych, wiele czynników. Konwersja to piękny czas – z tego prostego powodu, że jest prawdziwa. Cokolwiek myślelibyśmy o jej treści i charakterze ontycznym, niewątpliwie budzą się podczas niej różnorakie siły psychiczne (póki co w sposób niedojrzały i generalnie irytujący dla otoczenia), które w warunkach materializmu i nihilizmu, jakimi żyje nas świat, pozostają w uśpieniu. Tak też wyglądało to w moim wypadku. Potem, gdy czar nowości prysł, zaczęło być tylko gorzej. Kościół katolicki w swym empirycznym istnieniu okazał się nieco inny, niż jawił się w książkach moich ukochanych filozofów i teologów, przede wszystkim Jacques’a Maritaina i Tomasza z Akwinu. Bardzo szybko zacząłem przeczuwać, że znajduję się tam, gdzie – z psychologicznego i egzystencjalnego punktu widzenia – nie przynależę, wśród ludzi o zupełnie innej wrażliwości, innych źródłach siebie, innym sposobie bycia (chyba chodziło tutaj o tę ogólną hierarchiczność wszystkich i wszystkiego, sztywność ducha, bezgraniczną niemal dyscyplinę – ale chyba przede wszystkim o poczucie humoru…). Z tego też pewnie powodu (a może tylko jednocześnie z tym?), moja – skądinąd bardzo szczera i intensywna – próba, aby stać się autorem katolickim („stać się” – bo „autor katolicki” to nie jest tytuł, który można nadać sobie samemu, to zresztą element charakterystycznego ducha tej religii) zakończyła się kompletną katastrofą. Przez pięć lat starań, nie wyrobiłem sobie nazwiska, nie zyskałem szacunku, moje tłumaczenia i praca naukowa (skądinąd zupełnie nieźle poza kręgami katolickimi oceniane) przeszły niemal zupełnie bez echa, jeśli zaś ktoś się do mnie odzywał, to raczej, aby ustawić mnie do kąta i uświadomić mi moje miejsce w hierarchii, której natura zaczęła mnie coraz bardziej zadziwiać (z przyczyn, które tutaj przemilczę, bo to temat na inną rozmowę). I znów: nie wiem, na ile to ma związek przyczynowy wszystko ze sobą, czy też zachodziła tutaj tylko Jungowska synchronia, ale zakopawszy się w tym życiowym błocie, zacząłem z biegiem czasu tracić łączność z rytuałem i doktryną, które u zarania całej sprawy dawały mi tak mocne oparcie. Po prostu: jak gdyby coś się wypaliło, ustało; było coś i tego nie ma. Pewna historia jak gdyby się skończyła.
Wszystkie te jednak powody nie pchnęły mnie jednak na początku do przewartościowania postawy religijnej (no, skądinąd dziwne by to było, gdyby tak się stało). Zrzucałem je na karb słynnej „nocy” duchowej, której doświadcza się na drodze wiary, czy też czegoś innego – w każdym razie: racjonalizowałem, jak mogłem i trzymałem się mojego katolicyzmu rękami i nogami. Aż dostałem cios w głowę, który mnie lekko zamroczył – no i puściłem.
Tym ciosem było ujawnienie prawdy o tuszowaniu skandali pedofilskim w kościele, tudzież o ich skali.
Trudno opisać tutaj przeżycia emocjonalne, jakie wiązały się z różnymi publikacjami, jakie się na ten temat ukazały, jak i również (czy może przede wszystkim?) świadomością, że to nie koniec, że widzimy dopiero wierzchołek góry lodowej. Zresztą, chyba nie chodzi o to, aby się tak wywnętrzać. Natomiast intelektualnie, mój wniosek można sprowadzić do jednej tezy: że wszystko to, co się wydarzyło, odsłoniło boleśnie jedną rzecz, którą mogę oddać jako całkowitą i niezaprzeczalną doczesność kościoła katolickiego.
Bo i daleki jestem od tego, aby tutaj przesadzać i śpiewać jeremiady. Nie chodzi o to, że Kościół okazał się gorszy, niż inne instytucje tego świata. Mam pełną świadomość, że przypadek kościoła nie stanowi w naszej kulturze wyjątku. Swoista „nienormalna normalizacja” patologicznych zachowań seksualnych to w niej właściwie pewna stała, i wiele innych instytucji również musi mierzyć się z tym problemem. Natomiast – o to właśnie chodzi. Bo napisałem: wiele innych instytucji. I tym, co skandale seksualne o Kościele pokazały, to tyle, iż jest ni mniej ni więcej, tylko instytucją, jak każda inna instytucja.
Nie mam pewności, czy Czytelnik dobrze rozumie wagę tego faktu. A jednak – jest ona wielka, a właściwie: ogromna. Cała bowiem konstrukcja kościoła, tak w sensie instytucjonalnym, jak intelektualnym, opiera się na fundamencie przeświadczenia, że NIE JEST on zwykłą, ludzką instytucją. Mówi się: nie tylko. Każdy teolog katolicki przyznaje, że kościół ma swoją doczesną, ludzka stronę (to się mówi "czynnik ludzki"). Tym niemniej, teza naczelna brzmi tak, iż nie wyczerpuje ona jego istoty, która tkwi właśnie w czymś innym, nadprzyrodzonym, zrodzonym z Boga – w owej jego świętości, o której mówi konstantynopolitańskie credo. Na tej świętości, czy raczej: na przeświadczeniu o tej świętości, kościół zasadzał wszystkie roszczenia co do swej szczególnej roli historycznej, na czele – rzecz jasna – z nieomylnością soborów i papieży, stanowiącej źródło i gwarancję prawdziwości depozytu wiary. Katolicyzm jest religią „eklezjocentryczną”. Innymi słowy: wiara w doktrynę zasadza się na głębszej, jak gdyby przed-wierze w to, że doktryna ta faktycznie została ludziom objawiona, za pośrednictwem autorytetu kościoła, przez Ducha Świętego. No i teraz, każdy sobie musi odpowiedzieć na to pytanie indywidualnie: czy widzi w kościele rzymskokatolickim znaki asystencji Ducha Świętego? Może ktoś je widzi, szanuję to. Ja ich jednak nie dostrzegam.
Wraz zaś z nimi, zniknęły wszelkie powody, aby walczyć i zmagać się ze sobą, łykać żaby, godzić się na to i na tamto, co tak radykalnie przeczy najbardziej wrodzonym instynktom mojej duszy, gadać do nikogo – no, i tak dalej; zniknęła, zwyczajnie mówiąc, motywacja, aby w utrzymanie mojego katolicyzmu wkładać świadomy wysiłek. Gdy zaś przestałem ten wysiłek wkładać, konstrukcja się nie utrzymała; nie zawaliła się również. Po prostu rozpłynęła się z czasem w powietrzu. Bo i istnienie jej od pewnego momentu trzymało się – no, nie na Palcu Bożym (najwyraźniej), ale tylko na gwoździu mojej woli (bo jak się wytężę to naprawdę, nie chwaląc się, mogę wiele); i w ogóle zastanawiam się niekiedy, czy ja sobie jej w całości, od początku do końca, nie wymyśliłem i nie „wychciałem”.
Ot i cała historia. Dla mnie dość dramatyczna, dla świata obojętna.
Potem przyszło jeszcze kilka innych rzeczy, które dotąd wypierałem, a których świadomość dodatkowo osłabiła mój afekt do katolickiej eklezji, na przykład: gruntowne studia nad stosunkiem kościoła do ruchów demokratycznych i totalitarnych XIX i XX wieku, zupełnie przypadkowo: lektura na temat krucjaty katarskiej i tego, co się podczas niej działo, także rzut oka na procesy inkwizycyjne Husa i Bruna. Ale to znów, ledwie pewien dodatek, w zasadzie wariacja na temat naczelnej konkluzji, o której napisałem wyżej – stwierdzenia, że kościół jest instytucją doczesną, a nie nadprzyrodzoną.
Oczywiście, nie oznacza to jeszcze jakiegoś antyklerykalizmu, nienawiści czy nie wiadomo czego. Jako nonkonformista „programowo” się nie zniżam do podobnie tanich zagrywek. Dalej uważam, że Kościół naprawdę nie jest i nie był tak zły, jak przedstawiają go jego sfanatyzowani krytycy. Jak powiadam: będąc ostatnią chyba istniejącą instytucją "starego świata", ucieleśnia on poniekąd pewne typowe problemy naszej kultury. Mimo wszystkich jego wad, Europa wiele mu zawdzięcza – historycznie, i do dzisiaj zresztą. Jest wiele powodów, aby przynależeć do kościoła widząc w nim byt czysto naturalny, ba! – sądzę, że w ten sposób właśnie, świadomie czy nie, przynależała do niego większość wiernych, a nawet duchownych. Instytucja ta wydała wielu ludzi naprawdę świętych i wybitnych (choćby tego mojego Maritaina, który zawsze pozostanie dla mnie mistrzem i wzorem – no, czy Gilberta Keitha Chestertona, najciekawszego chyba publicystę politycznego pierwszej połowy XX wieku). Co więcej – sądzę, że doktryna katolicka ma w sobie ogromnie wiele prawdy (jak niemal wszystkie inne religie), a rytuał (zwłaszcza ten „stary”, sprzed reformy) niesie ponadczasowe treści religijne, które zaspokajają wieczne potrzeby ludzkiego umysłu. Tomizm zaś, to – w pewnych rękach – arcydzieło intelektu, i chyba najlogiczniejsza filozofia, jaką kiedykolwiek stworzono. Zarówno doktryna jak i tomizm pomogły mi zresztą wyjść z różnych fatalnych rzeczy, w które brnąłem w egzystencjalistycznym szaleństwie początku moich studiów, więc mam im wiele do zawdzięczenia także na płaszczyźnie zupełnie osobistej. Pewnie więc mógłbym zostać, gdzie byłem, i jakoś spróbować to sobie poukładać, udając, że nie widzę oczywistego zgrzytu, jaki by przy tym powstał. Ale ja tak nie umiem. Niestety – rzeczy uświadomionych nie da się sobie „odświadomić”.
Szczególnie, że chyba nawet nie chciałbym, aby było inaczej. Zgodnie z zasadą dualności wszystkiego, każda strata jest jednocześnie jakimś zyskiem – no i tu te zyski przedstawiają się nader sympatycznie. Co prawda straciłem grunt pod nogami, ale – proszę bardzo – zupełnie jak gdyby ktoś widział moje trudne położenie, w porę wyrosły mi skrzydła. No, póki co tylko skrzydełka, ale jednak w czeluść nie runąłem. Odkąd pamiętam, zawsze byłem intuicyjnie indywidualistą i perspektywistą i obydwie te rzeczy odzyskałem, czy właściwie: odzyskuję, dzisiaj, tym razem w sposób przemyślany i świadomy. Prawdy szukam sam, na własną rękę, wiedząc, że cokolwiek znajdę (czy już nawet znalazłem), będzie to zawsze ledwie maleńki promyczek nieskończonego Słońca, z którego wszyscy jesteśmy i do którego wszyscy się zbliżamy – i świadomość tego daje mi oddech i otwartość, których dawno nie czułem. Na ścieżce moich poszukiwań zaś, i to jest wartość dodana, wspieram się ezoteryką, którą zawsze lubiłem (bo zawsze wierzyłem i do dzisiaj wierzę w czary, oczywiście tylko te białe) i którą się interesowałem. W dawnych czasach, kościół zakazywał mi się nią interesować. Teraz mi już nie zakazuje. Wróciłem więc do dawnych pasji, przy okazji z jednym lub drugim tomem „Dzieł zebranych” Junga pod ręką (to jest w ogóle ciekawe pytanie, jak się one mają do siebie i co stanowi „odprysk” czego – ale to kwestia na kiedy indziej). Póki co wiem niewiele (istotnie, aż żałośnie niewiele), ale wszystko można rozwinąć i nadrobić braki. Najwspanialszą zaś cechą tej sytuacji jest, iż kompletnie nie wiem, gdzie mnie ona zaprowadzi. Czuję w sobie to dziwne mrowienie i ten powiew, jak gdyby, we wnętrzu, który orzeźwia i niesie – nie wiadomo gdzie. Zupełnie jak wtedy, gdy mając czternaście lat, wertowałem po raz chyba dziesiąty „Historię filozofii” Władysława Tatarkiewicza, i każda myśl była dla mnie zawsze zupełnie nową przygodą.
I to, rzecz jasna, nie tylko teza, ale i symbol. Symbol, którym chciałbym moje bajanie zakończyć.
Tak to, zatem, wygląda, jeśli chodzi o to, „gdzie stoję” obecnie. Sądzę jednak, że czasem udaje mi się powiedzieć coś interesującego niezależnie, czy Czytelnik zgadza się ze mną co do mojej metafizyki, czy nie – szczególnie gdy chodzi o coś, na czym się względnie znam, na przykład o interpretację literatury. Niniejszym, zostawiamy te wspominki za sobą i zwracamy myśl ku temu, co naprawdę istotnie – ku wielkiej i pięknej literaturze epoki romantyzmu, która jest tylko ludzka – i aż ludzka – i nigdy nie udawała, że jest inaczej.
Maciej Sobiech
"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks
"People think I'm crazy, 'cause I worry all the time -- if you paid attention you' d be worried too". - Randy Newman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura