„Prisons are built with stones of Law, brothels – with bricks of Religion”.
– William Blake, „Proverbs of Hell”
„Proverbs of Hell” Williama Blake’a, zawarte (rzecz jasna) w najważniejszym chyba z poematów pierwszej fazy jego twórczości pt. „Marriage of Heaven & Hell” (1790), to jedna z tych pereł literatury zachodu, w której manifestuje się najlepiej geniusz naszej kultury, nieznany zresztą zupełnie jej nominalnie najbardziej płomiennym propagatorom. Oto bowiem nieznany niemal nikomu rytownik i drukarz (a więc rzemieślnik!) z „niższej klasy średniej”, pozbawiony formalnego wykształcenia i nieznający obcych języków, zdołał przeniknąć okiem swej Imaginacji (co trzeba rozumieć w sensie romantycznym, który sam temu terminowi nadał) pewne mechanizmy kulturowe, nad rozpracowaniem których myśl akademicka miała biedzić się kolejne dwieście lat. A i tak nigdy nie udało jej się osiągnąć tej jasności, logiki i prostoty dyskursu, jaki napotykamy u autora „The Song of the Daughters of Albion”.
Najkrócej intuicję Blake’a można ująć w ten sposób: że niemal każda forma życia społecznego, jeżeli dominuje nad nią zewnętrzny autorytet, opiera się na jakiejś formie hipokryzji.
Hipokryzja ta, może być wielopoziomowa. Pierwszą zatem jej odmianą jest stan, w którym społeczność wytwarza pewne zupełnie umowne reguły funkcjonowania pod pretekstem ochrony życia zbiorowego przed wpływem jednostek „antyspołecznych” – potem zaś definiuje postawę „antyspołeczną” jako właśnie sprzeniewierzanie się owym ustalonym wcześniej, umownym regułom, które tym samym zostaję zuniwersalizowane. Innymi słowy: to, co miało być ledwie narzędziem, staje się celem i zasadą. Antyspołeczny jest każdy, kto sprzeciwi się społeczeństwu – a społeczeństwu sprzeciwiać się nie wolno, aby nie być antyspołecznym. „Kamień spada, bo spada”. Co więcej, im prawa funkcjonujące w danej grupie są bardziej absurdalne, tym ten system lepiej funkcjonuje, no bo ilość ludzi „antyspołecznych” zwiększa się w tempie geometrycznym. Symbolicznie można to wyrazić w ten sposób, że państwo buduje więzienia, po czym samo je zapełnia, po czym pokazuje reszcie obywateli jako „dowód” na to, że są potrzebne. Otwiera to przed rządzącymi praktycznie nieograniczone możliwości manipulacji, to zaś, co akurat otrzyma sankcję, a co zostanie uznane za „przestępstwo” zależy wyłącznie od ich kaprysu. Tak właśnie należy, jak mniemam, rozumieć pierwszą część Blake’owej przypowieści.
Apogeum ten sposób myślenia osiągnął, rzecz jasna, w totalitaryzmach, tym niemniej – niestety – należy zauważyć, że jest on charakterystyczny dla „ciemnej” strony cywilizacji zachodniej w ogóle. Wystarczy przeczytać taki, choćby, „Esej o śmiechu” wielkiego Henriego Bergsona, aby natychmiast uderzyła nas nieprawdopodobna wprost naiwność myślenia o życiu społecznym – „społeczeństwo wymaga od nas nie tylko życia użytecznego, ale DOBREGO!”, peroruje francuski myśliciel, ani razu – jak się zdaje – nie dopuszczając do siebie takiej wątpliwości, że przecież społeczeństwo również może się mylić! W imię „ładu społecznego”, często ukrywanego za różnymi (jako się rzekło) maskami natury kosmicznej czy ontologicznej („porządek stworzenia”, „natura ludzka”, „odwieczny zamysł Boży”, i tak dalej) usprawiedliwiano nieraz rzeczy kompletnie niemoralne, z niewolnictwem, wojnami grabieżczymi, czy fizyczną eksterminacją obcego – „cienia” – włącznie. To oczywisty dowód na to, że prawo stanowione samo wymaga pewnej wyższej, rzeczywiście INNEJ instancji, z perspektywy której można by poddać je krytyce (co tę instancję stanowiło w przypadku Blake’a powiemy sobie pod koniec tej wprawki). Tym niemniej, Bergsonowi ta kwestia ani przez myśl nie przejdzie; po prostu jej nie ma. Pustka – sunjata. Oto właśnie przykład owej absolutyzacji prawa stanowionego, na którą starałem się wskazać.
Dzisiaj, w dobie niespotykanej dotąd uniformizacji i kontroli państwowej, tendencja ta zaznacza się tym bardziej dobitnie. Jedną z naczelnych kategorii w psychologii jest „socjalizacja”, tak zwana „umiejętność życia w społeczeństwie”. I znów, nikogo nie frapuje taka prosta rzecz, jak to, iż życie społeczne może być oparte na różnych zasadach, z których nie wszystkie są słuszne. Bywają społeczeństwa totalitarne, niesprawiedliwe, oparte na przemocy i wyzysku (właściwie trzeba by powiedzieć: bywają inne!). Czy „umiejętność życia” w nich naprawdę jest czymś aż tak godnym podziwu? Mniemam, że nie. No ale chyba tylko ja tak mniemam. I to, dodajmy, nawet pomimo tego, że po doświadczeniach dwóch wielkich wojen (a właściwie jednej wielkiej wojny 1914–1945), nasza cywilizacja teoretycznie wytworzyła takie narzędzie intelektualne, które pozwalałoby na krytykę prawa stanowionego w imię wartości bardziej uniwersalnych (chodzi mi, oczywiście, o prawa człowieka). A jednak – współcześnie prawa człowieka zostały właściwie kompletnie zneutralizowane i zazwyczaj służą po prostu za środek osiągania tego, czego akurat społeczeństwo (czyli, faktycznie, rządzący nim) sobie życzy. Jestem pewien, że gdyby udało się zmanipulować masy społeczne do akceptacji niewolnictwa (co zresztą nie jest bynajmniej wcale takie niewyobrażalne), natychmiast okazałoby się, że „posiadanie niewolników jest prawem człowieka”, co zresztą argumentowałoby się zapewne z pism moralnych Arystotelesa. Taka, niestety, jest siła obłudy. I niewielu znajdzie się jej konsekwentnych demaskatorów pokroju Williama Blake’a.
Na tym jednak hipokryzja społeczna bynajmniej się nie wyczerpuje, przeciwnie – może ona przybierać formę jeszcze bardziej perfidną. Mianowicie: zamiast sankcjonowania niemoralności w imię celów utylitarnych, może zachodzić zjawisko moralności podwójnej („duszy rozdwojonej” w kategoriach Junga), w której to stanie pewne rzeczy oficjalnie, zewnętrznie, zostają potępione jako niezgodne z tym lub innym kodeksem postępowania, ale – jednocześnie – ponieważ presja instynktów jest tak silna, że nie da się jej opierać bez heroizmu, „nieoficjalnie”, w cieniu, otwiera się jednak możliwość ich zaspokajania, oczywiście tak długo, jak długo nie ujrzą te sprawy światła dziennego. Najbardziej oczywistym przykładem są tutaj, rzecz jasna, instynkty seksualne, w przypadku których „podwójność” oficjalnej moralności ukazuje się w pełnej swojej krasie. Na przykład (aby powiedzieć coś wymownego), w Anglii to w epoce wiktoriańskiej właśnie, w której seksualność została przecież wyparta nieomal całkowicie, funkcjonowała rekordowa liczba domów publicznych. Co więcej, w kręgach arystokratycznych akceptowano, a wręcz afirmowano, nieomal wszystko, włącznie z zachowaniami homoseksualnymi. Biada jednak była temu, kto chciałby te rzeczy choćby OPISAĆ i ujawnić opinii publicznej, nawet bez cienia wartościowania. Doskonałym, i niezmiernie smutnym, przykładem tej reguły jest osobista historia Oscara Wilde’a, który został skazany na dwa lata ciężkich robót tylko dlatego, że ośmielił się sprawę swego związku z Alfredem Douglasem ujawnić publicznie, zamiast taktowanie załatwić rzecz bez rozgłosu. Innymi słowy – ten, kto ujawni istnienie „świata cieni” zostaje, jako tegoż cienia „nosiciel”, bezlitośnie unicestwiony. Jest to właśnie dokładnie ów mechanizm projekcji, o jakim powiedzieliśmy sobie wcześniej i jaki tak dobrze opisał Jung. W ten właśnie sposób, jak uważam, należy rozumieć drugą część cytatu, od którego rozpoczęliśmy nasze rozważania.
Jeszcze inny przykład stanowić może katolicka etyka seksualna, szczególnie w zestawieniu z tym, co ostatnie lata ujawniły na temat ogólnego sposobu prowadzenia się duchowieństwa. Jak mogliśmy się przekonać, różnorakie zachowania seksualne, nawet w permisywnej kulturze współczesnej uznawane za nienormalne, są w tym środowisku zupełnie znormalizowane (o homoseksualizmie już w ogóle nie wspominając). Zaznaczam, rzecz jasna: nie chodzi mi o to, że wszyscy się im oddają, ale że przyjmuje się je za stały element rzeczywistości, za coś, co się po prostu „zdarza” (to warto dodać, na wypadek, gdyby zjawił się tutaj jakiś prymitywny antyklerykał). Nie ma to jednak najmniejszego wpływu na to, w jaki sposób mówi się w Kościele o seksie, czy może raczej: dokładnie z tego względu mówi się tak, jak się mówi, czyli prawdopodobnie w najbardziej niesmaczny i rygorystyczny sposób, jaki tylko można sobie wyobrazić, wydając wyroki, wrzeszcząc, potępiając na prawo i lewo, i demonizując nawet rzeczy same w sobie tak kompletnie normalne i moralnie neutralne, jak antykoncepcja (jak to taktownie zauważył podczas obrad Soboru Watykańskiego II patriarcha Kościoła Maronickiego, „za dużo tutaj celibatariuszy”). Znów ten sam mechanizm, jak w przypadku obyczajowości Anglii XIX wieku.
Kolejnym, ostatnim już tutaj, przykładem tego stanu rzeczy, wziętym z nieco bliższego nam, jako Polakom, doświadczenia, jest stosunek do prawa i procedur, obowiązujący w naszym biednym kraju. Każdy wie, że procedur się w Polsce nie przestrzega. ALE, i to jest punkt kluczowy, nie wolno o tym mówić. Tak długo, jak wszystko pozostaje w ukryciu, tak długo nie ma problemów. Gdy jednak jakaś sprawa wyjdzie na światło dzienne, zaczyna się sąd boży. Znów: to samo.
Jaki jest natomiast, zapytajmy teraz, cel podobnie absurdalnego nastawienia? Bo przecież jest ono, wydaje mi się, że nie mogą zachodzić co do tej kwestii wątpliwości, kompletnie irracjonalne. Odpowiedź, której udziela Blake, brzmi (a nietrudno się jej domyślić): chodzi o to, aby ci, którzy są przy władzy, przy niej się utrzymali. Tak w pierwszym, jak i w drugim wypadku. Dlatego też, życie społeczne stanowi według angielskiego poety, zasadniczo rodzaj teatru, zinstytucjonalizowanego udawania, które trwa po to, aby trwało, no i aby ci, którzy na nim zyskują, dalej mogli zyskiwać. W ten sposób, staje się nasz romantyczny gnostyk prekursorem całej tak zwanej hermeneutyki podejrzeń, do Freuda przez Nietzschego do Marksa, i wszystkich szkół post-strukturalistycznych (np. tak zwanego materializmu historycznego), które akurat w tropieniu tego typu mechanizmów są naprawdę dobre. Należy dodać, że nie był on rzecz jasna w swych intuicjach osamotniony; dzielili je z nim także inni romantycy, np. tak nielubiany przezeń Jan Jakub Rousseau, który z równą biegłością (acz z zasadniczo innego punktu widzenia) wykrywał i opisywał zjawisko „układu zamkniętego” w życiu społecznym
Na koniec, zastanówmy się: co zrobić, według Blake’a, aby zlikwidować ten patologiczny stan rzeczy? Odpowiedzi udzieliliśmy już w innych wpisach w ramach tego bloga. Tym, czego potrzeba, jest rewolucja – ale przede wszystkim rewolucja myśli i ducha (jak to nazywał sam zainteresowany: „Mental Fight”), prowadząca do przebudzenia świadomości ludzkiej i narodzin we wnętrzu każdego z nas „poety, wizjonera, proroka”, czyli po prostu wzniesienia się wszystkich na poziom istnienia osoby. Osoby, która nie tyle chciałaby ludzką naturę w ten czy inny sposób a priori „urabiać”, aby odpowiadałaby ona jakiemuś sztucznie wytworzonemu wzorcowi, stanowiącym zasadniczo „unieruchomienie” jakiegoś dynamicznego impulsu duchowego (tutaj oczywistym przykładem jest Chrystus – w tym wypadku Bergsonowi zawdzięczam bardzo dużo), co raczej pragnęłaby ją obserwować – w sposób kontrolowany, prawda, ale jednak – i pozwolić jej ujawnić tak swoje potrzeby, jak zasady funkcjonowania, jak i wreszcie pełnię swego potencjału. Innymi słowy: recepta Blake’a ma charakter prawdziwie dynamiczny – nie wiadomo, jaki kształt przybrałoby ostatecznie życie społeczne organizowane według tej metody. Ale to tylko dlatego, że tego wiedzieć po prostu nie możemy. Jedyne, co możemy, to stworzyć narzędzia, aby działać i żyć w sposób w pełni ludzki. Co zaś znaczy ten termin dokładnie, to musi okazać się dopiero w czasie – bo i takie jest właśnie najwznioślejsze piękno człowieczej duszy, że musi się siebie sama bez ustanku uczyć. Odkrycie i wyrażenie tego faktu stanowi być może największą wartość kultury romantycznej.
Maciej Sobiech
"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks
"People think I'm crazy, 'cause I worry all the time -- if you paid attention you' d be worried too". - Randy Newman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura