Wczorajszy wieczorny konkursik pana Migalskiego(http://migal.salon24.pl/280916,maly-konkursik-na-madrale-roku) nie dał mi spać w nocy. Miotałem się w pościeli jak chory w gorączce, a gdy wreszcie zasnąłem, problem mnie nie opuścił.
Miałem sen…
Przyśnił mi się Pan Migalski. Siedział na skraju pięknej, rozległej oazy w samym środku pustyni, leniwie sącząc drinka w cieniu palmy. Czegoś wypatrywał wśród pustynnych wydm. Niedaleko od niego kłębiło się stado reporterów. Nagle zapanowało wśród nich poruszenie, coś sobie pokazywali, kilku pobiegło w piaski, ale zaraz się cofnęli zrażeni spiekotą. Coś zamajaczyło w oddali. Wpierw widać było stada sępów krążące w przestworzach, a potem wyłoniła się karawana. Im była bliżej, tym bardziej okazała się cieniem karawany, snującym się pochodem szkieletów!
Wśród oczekujących zapanowało przerażanie. Wszyscy miesiące temu oglądali w TV jej wspaniały wymarsz z odległego miasta: długi rząd wielbłądów z szufladami- tfu!- jakimi szufladami!- z jukami pełnymi towarów, kapiąc złotem uprzęże, roześmiani wędrowcy żegnani wiwatami tłumów. Wspaniały to był wymarsz! Pierwszej nocy burza piaskowa spadła na nich znienacka, a później było już tylko gorzej. Wielu poginęło w piaskach, wielu pożarły hieny. Teraz nieliczni zbliżali się do oazy, ledwie żywi z pragnienia, spaleni słońcem, wycieńczeni, dziękujący Allahowi, że przeżyli tę mordęgę. Niczego ze sobą nie przywieźli, wszystko porzucili wśród piasków i trupów towarzyszy. W oddali słychać było wciąż „lwa ryczącego, który krążył wokół tylko patrząc kogo by pożreć”…
Pan Migalski raźno się poderwał, złożył leżak i zawołał na koleżanki i kolegów, schowanych niedaleko w cieniu. Pierwsi wędrowcy właśnie dopadli studni bijąc się wokół niej i rozlewając wodę. Przywódca karawany, pokłócony ze wszystkimi najwyraźniej zwariował i nie zatrzymując się wcale jechał dalej przez oazę tak jakby chciał kontynuować podróż! Chciano go powstrzymać, wszak droga dalsza była dłuższa i jeszcze bardziej niebezpieczna niż dotychczasowa, biegła przez tereny uczęszczane przez wrogie i dzikie plemiona, nie było na niej żadnych źródeł wody… Wędrowcy tylko machnęli na niego ręką, jeden zakreślił kółko na czole.
A pan Migalski objuczył wielbłąda, skinął na towarzyszy i zwrócił się do niedobitków klaszcząc w dłonie: „No dalej Panowie, nie rezygnować, nie ustawać, jedziemy, jedziemy! Go, go, go! Ruchy panowie, ruchy, droga przed nami daleka!” Odpowiedziało mu z początku niedowierzanie, a potem już tylko złorzeczenia, wśród których, najwyraźniej nie zrażony, udał się z towarzyszami za przywódcą karawany. Niewielka grupka powoli zniknęła wśród piasków i rozmyła się w falującym sępami powietrzu niczym fatamorgana. Nikt nigdy więcej ich nie widział i nie usłyszał o nich …
Ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka