Protest głodowy lekarzy rezydentów trwa już od jakiegoś czasu. Budzi wśród obserwatorów niezdrowe i niepotrzebne emocje, tym większe, im mniejszą orientacją w temacie wykazuje się konkretny obserwator. Obie strony sporu otrzymują wsparcie od kolejnych zwolenników, zwykle nie do końca wiedzących, o czym mówią, po prostu starających się wpisać w retorykę swojej strony sporu politycznego. Jest oczywiste, że nie pomaga to w dojściu do jakiegokolwiek porozumienia.
Tymczasem sprawa na poziomie podstawowym jest całkiem przejrzysta, należy tylko poprawnie zidentyfikować stawkę, o którą trwa walka oraz strony sporu, ponieważ od paru tygodni nie są one oczywiste. Początkowo, zanim doszło do obecnie obserwowanej eskalacji konfliktu, spór toczył się na linii lekarze-rezydenci (reprezentowani przez Porozumienie Rezydentów, w skrócie PR) - Rząd (reprezentowany głównie przez min. Radziwiłła) i był sporem o wysokość poborów lekarzy rezydentów. Poborów, zaznaczmy, bardzo niskich, nieodpowiadających specyfice wykonywanej przez rezydentów pracy (poświęcę tej kwestii oddzielną notkę, ponieważ pojawia się na ten temat wiele świadczących o nieznajomości rzeczy komentarzy - często opartych na nieznajomości zakresu kompetencji specjalizującego się lekarza - i idących za nimi kuriozalnych pomysłów).
Od jakiegoś czasu spór zmienił charakter. Stawką przestało być godne wynagradzanie lekarzy za pracę, stroną sporu przestali być sami rezydenci. Nie można ze stuprocentowym prawdopodobieństwem rozstrzygnąć czy stało się tak dzięki rozgrywkom ministra i stojącego za nim Rządu (osobiście wątpię - z całym szacunkiem dla p. Radziwiłła do takich manipulacji potrzebna jest odrobina sprytu, polotu, czyli cech, których obu stronom konfliktu brakuje) czy - co bardziej prawdopodobne - wskutek zawłaszczenia sporu przez wierchuszkę PR (jakże oryginalny scenariusz...).
Tak czy inaczej obecnie po jednej stronie barykady mamy ministra, po drugiej zaś aktywistów PR, którzy przez swoje działania coraz bardziej odrywają się od bycia reprezentantami ogółu lekarzy rezydentów.
Czy można w związku z tym dziwić się, że szanse na osiągnięcie porozumienia, którego efektem byłby wzrost wynagrodzeń, stają się coraz mniejsze? Co daje takie porozumienie obu stronom?
Zauważmy, że w obecnej odsłonie sporu zarówno strona ministerialna, jak protestująca czerpią korzyści z eskalacji konfliktu, zaś jego zakończenie jest z ich punktu widzenia nieopłacalne. Minister Radziwiłł, który w poprzedniej, merytorycznej odsłonie był punktowany, teraz ma okazję przedstawić się jako twardy szeryf, nieulegający szantażowi mających wygórowane mniemanie o sobie "gówniarzy". Wystarczy odpowiednio odmalować ich w mediach, ukazać jako szantażystów zrywających porozumienia, niekonsekwentnych w swoich działaniach. Wydawać by się mogło, że działacze PR powinni bronić się przed takim zaszufladkowaniem... Ale zauważmy, że w ich osobistym interesie nie jest dojście do porozumienia, wskutek którego staną się zbędni i będą musieli powrócić do szeregu. Dopóki wzrost płac był celem protestów, minister nie radził sobie z rezydentami. Nie wiem, czego skutkiem jest zmiana postawy protestujących - pojawiły się nowe osoby? Dotychczasowi "dowódcy", wcześniej faktycznie reprezentujący ogół rezydentów, zorientowali się, że więcej ugrają eskalując spór? Tak czy inaczej obecnie wszystko wskazuje na to, że gra idzie o wylansowanie działaczy, o ich przyszłość w radach, sejmikach, komisjach czy parlamencie.
Brzmi jak scenariusz oderwany od rzeczywistości? Spójrzmy, jak wygląda analiza zysków i strat.
Kto zyskuje, przedstawiłem wyżej. Minister (który zapewne byłby już zdymisjonowany, gdyby nie dostał prezentu w postaci odsunięcia merytorycznej warstwy konfliktu) oraz działacze PR. Dopisać można jeszcze dziennikarzy, obojętne, którą stronę konfliktu wspierają - zawszeć to łatwy, prosty i emocjonalny materiał i świetne wyniki sprzedaży. Dlatego w mediach trudno znaleźć głosy rozsądku (ostatnio chyba tylko red. Warzecha skrobnął w tym temacie coś sensownego).
Kto traci? Ano, przede wszystkim lekarze-rezydenci czy szerzej, wszyscy lekarze (stąd bierze się większość krytykujących rezydentów głosów środowiska lekarskiego). Przedstawieni z jednej strony jako chciwi awanturnicy bez sumienia nie mogą budzić społecznej sympatii. Chciałbym być złym prorokiem, ale obawiam się, że takie budzenie agresji wśród społeczeństwa (czyli potencjalnych pacjentów) doprowadzi w końcu do przemocy fizycznej. Niekonsekwencja, jaką wykazuję działacze PR przerywając i wznawiając głodówkę jest dodatkowym, bardzo niebezpiecznym w rękach przeciwników argumentem - lekarze rezydenci mogą być przedstawiani jako osoby niedojrzałe, zatem niesamodzielne. Kto wie czy nie jest to najgorsze, bo z taką "gębą" przyjdzie im walczyć przez całe lata. Niestety, w sytuacji kiedy jedną z twarzy protestu rezydentów jest człowiek który zaczął strajk, zanim na doświadczył zawodowej samodzielności, początek tej walki jest ewidentnie przegrany. A raczej oddany walkowerem.
Tracą pacjenci. Brak zaufania na linii pacjent - lekarz jest jednym z głównych czynników utrudniających postawienie właściwej diagnozy i zastosowanie optymalnej terapii. Nie zapominajmy, że wbrew całej hordzie różnych internetowych trolli rolą lekarza rezydenta jest nie tylko przepisywanie papierów i wykonywanie poleceń starszych lekarzy, ale głównie podejmowanie stricte lekarskich decyzji bezpośrednio wpływających na stan pacjenta.
Traci szeroko pojęte bezpieczeństwo zdrowotne kraju. Przedłużający się konflikt, poza konsekwencjami wspominanymi powyżej, doprowadzi do zwiększenia emigracji lekarzy, której wbrew opinii wspomnianych już trolli nie da się zastąpić medykami z Ukrainy czy innych krajów rozwijających się. Pomijając kwestie kulturowe, językowe czy różnice poziomu kształcenia pomiędzy uczelniami naszymi a np. ukraińskimi - lekarze ze wschodu nie potraktują Polski jako miejsca docelowego, szczególnie, że tak czy inaczej są emigrantami, więc decyzja o kolejnej (bardzo opłacalnej) emigracji jest dla nich dużo łatwiejsza.
Nie jestem doświadczonym publicystą, nie piszę na co dzień dłuższych tekstów i z tego względu powyższy zapewne nie jest łatwy w odbiorze. Do jego napisania skłonił mnie fakt wypowiadania się na omawiany temat bardzo dużej ilości ludzi niezbyt (delikatnie mówiąc) mających pojęcie, o czym mówią. Po obu stronach padają komentarze świadczące o kompletnej nieznajomości rzeczy, od osób zarzucających rezydentom brak samodzielności i zrównujących ich de facto ze studentami po osoby sugerujące, że brak akceptacji coraz bardziej kuriozalnych zachowań głodujących działaczy spowoduje medyczny armageddon. W sprawie, która powinna być rozwiązywana technicznie, pojawiają się coraz bardziej wyraźne są polityczne i ideologiczne naleciałości, a nawet (o zgrozo) wypowiedzi różnej maści artystów (chociaż po głębszym namyśle to chyba naturalne - oni w każdej dziedzinie wiedzą wszystko najlepiej).
Napisałem ten tekst mając głębokie przekonanie, że z punktu widzenia zarówno pacjentów, jak lekarzy i całego systemu ochrony zdrowia najkorzystniejszy jest powrót do spokojnej, merytorycznej dyskusji, wyciszenie emocji, z których najbardziej korzystają lansujący się działacze, minister i media oraz możliwie najszybsze i w miarę możliwości sprawiedliwe zakończenie konfliktu.
Zróbcie mi herbatę. Tylko ma być czarna i gorzka jak życie i gorąca jak piekło, które po nim nastąpi.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo