Dziś 30 listopada rocznica bitwy na przełęczy Somosierra. Dla niezorientowanych: połowa szwadronu kawalerii lekkiej w sile 126 koni uzbrojona jedynie w szable (i to liche pruskie, bo dobre z klingami Montmorency dostali dopiero potem) pokonała w ataku na wprost ośmiotysięczną armię, co zajęło jej 8 minut.
Z licznych świadectw szczególnie cenię te dokonane przez wojennych oficerów, jak Mariana Brandysa („Kozietulski i inni”), czy Wojciecha Kossaka („Wspomnienia”). Są one bowiem rzeczowe i wypadają zbieżnie: pogoda jak dziś – śnieg z deszczem, droga kamienista i błotnista, zakosami pod górę, ok. 15 stopni nachylenia, wąska na 2 konie, ok. 3 km wzdłuż i ok. 200 m wzwyż, 4 zakręty, a przy każdym wykopany głęboki rów, zaś za nim bateria 4-ch armat strzelających na wprost (czyli razem 16 dział z pełną obsługą ok. dwustu kanonierów), do tego z obu stron drogi wysokie skalne zbocza, z których wali z karabinów cała hiszpańska armia. Do wykonania – w te osiem minut pokonać cały dystans wyciągniętym cwałem, przeskoczyć rowy i działa wyrąbawszy w przelocie obsługę, przez to przepołowić obronę przełęczy, co kończy bitwę.
Szarżę ukończyło 6 żołnierzy i 1 oficer, czyli ok. 5% stanu wyjściowego. Ale potem – „całe szwadrony jazdy hiszpańskiej rozsypywały się na widok byle garsteczki ułańskiej pędzącej z kopyta” („Popioły”). Angielskiej zresztą też.
Zacząłem cytatem z Jacka Kaczmarskiego i nim też skończę:
Nie ten umiera, co właśnie umiera,
Lecz ten co żyjąc w martwej kroczy chwale.
Ci co polegli poszli w bohatery,
Ci co przeżyli – muszą walczyć dalej.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo