Zapewne niewiele osób pamięta, kim był Andrzej Nałęcz-Jawecki, choć jest on ojcem dzisiejszego rozumienia dziennikarstwa w Polsce. Warto więc przypomnieć tę postać. Nałęcz-Jawecki w czasach głębokiej komuny pisywał w „Przeglądzie Technicznym”, zaś w latach 80-tych był redaktorem naczelnym tygodnika federacji Konsumentów „Veto”. W roku 1990 rozpoczął karierę trochę podobną do tej, jaką później z większym powodzeniem zrobił Leszek Bubel. Nałęcz-Jawecki założył wydawnictwo „NAJA Press” zarabiające na dowcipach, książeczkach do nauki angielskiego i pornograficznych broszurach wydawanych pod wspólnym tytułem „Czytadła”, za które dziś zostałby zlinczowany, gdyż pojawiały się w nich na równych prawach treści, które można uznać za pedofilskie (w formie drukowanej, ale zawsze). Oprócz tych wszystkich mało ambitnych projektów Nałęcz-Jawecki postanowił wpłynąć na polską politykę, rzucając na rynek tygodnik „Veto – Głos Opozycji”. Pismo agresywne, zdaje się, ze też trochę antysemickie, walczące z premierem Mazowieckim i w tonie tęsknoty za rządami silnej ręki lansujące Wałęsę jako kandydata na prezydenta. Gazeta pragnęła dokładnie takiego Wałęsy, jakim siebie nawzajem straszyli ówcześni czytelnicy GW. Jawecki zbankrutował, politycznie się pomylił, ale zanim to nastąpiło Wałęsa wygrał wybory, a waleczny redaktor opublikował pożegnalny numer swojego tygodnika. Ponieważ rzecz działa się 17 lat temu, a czasopisma oczywiście nie ma w formie elektronicznej, zaś moje wydanie papierowe znikło mi z oczu lat temu 15, muszę polegać tylko na swojej pamięci. W każdym razie ostatni numer otwierał wstępniak naczelnego, piszącego, że likwiduję gazetę, ponieważ skoro wygrał Lech Wałęsa, opozycja traci rację bytu, a na krytykę nie ma już miejsca. Teraz trzeba budować.
Przypominam sobie o tym, czytając naszych czerwonych, czytając „Dziennik”, a nawet „Rzepę”, oglądajac TVN 24. Większość dziennikarzy działą dokładnie tak, jak Nałęcz-Jawecki. Choć nie likwidują swoich gazet, rezygnują z krytyki, malując nagle zupełnie inny, niż znany jeszcze z zeszłego piątku, obraz sytuacji. Mikołaj Wójcik, który jeszcze niedawno również w Salonie24 pisał na temat związków Schetyny z Sawicka, jednak obecnie nie uznał już za stosowne napomknąć o jakichkolwiek wątpliwościach wobec kandydata na szefa MSWiA w tekście w „Dzienniku”, w którym równolegle pisze – w tonie suchym, informacyjnym i bez cienia wątpliwości, że Schetyna dostaje ogromną władzę, która jeszcze się zwiększy, jeśli PO zrealizuje swoje plany co do CBA. Nie twierdzę tu oczywiście, ze Wójcik jest jakimś typowym lub najgorszym reżimowym dziennikarzem, natomiast właśnie dzisiejszy tekst w kontekście wcześniejszej notki w Salonie 24 jest dość typowym przykładem. Szukałem w dzisiejszym „Dzienniku” czegokolwiek na temat zastrzeżeń, jakie może budzić Schetyna, a które zebrał na swoim blogu choćby Maruti. Nie znalazłem. Komentatorzy „Dziennika” woleli zająć się szkolnictwem wyższym i tłumaczeniem czytelnikom, czemu studenci mają płacić za studia. Jeżeli zaś pojawiają się wątpliwości, to w sprawie zatrzymania Lipca lub Pawlaka. Zgaduję, ze o Pawlaku pisać wolno, bo jest w potencjalnej koalicji "tym słabszym", nie ma jednak nic do stracenia, warto jest jego pozycję negocjacyjną osłabić (To oczywiście nie znaczy, ze o sprawie nie naleząło pisać. należało, ja zgaduję jednak, czemu o Pawlaku można, a o Schetynie już nie). „Rzeczpospolitej” chyba też zbytnio sprawa nie zainteresowała. Są i gorsze przypadki. Facet od pogody w TVN 24 zaczynający swoje poranne wystąpienie od słów „Jest wspaniale, czuje się cudownie” jest już autoparodią, choć nie zdaje sobie z tego sprawy. No tak. Po co pisać o takich drobiazgach jak planowana rezygnacja z obniżenia składki rentowej, czy nawet z podatku liniowego, o czym też już gdzieniegdzie słychać. Po co zastanawiać się nad kompetencjami nowej superpolicji? Czasy, gdy dziennikarze alarmowali przed planami udostępnienia CBA danych ZUS przeszły już zdaje się do lamusa, zaś dziennikarze nad nowymi zagrożeniami dla naszej wolności przeszli do porządku dziennego. Nieważne bowiem, czy wolność będzie ograniczana, ważne, kto będzie ograniczał. Przecież dziennikarz nie będzie gryzł ręki, która karmi, ale może również uderzyć. Więc nie napiszą już o kłopotach, choćby i potencjalnych. Czas bicia na alarm minął. Po co odbierać ludziom cud?
Inne tematy w dziale Polityka