W obecnej kampanii wyborczej zbyt dużo uwagi poświęca się personalnym utarczkom, z których nic nie wynika. Wzajemne oskarżenia przesłoniły merytoryczną dyskusję. A wywołujące emocje wątki światopoglądowe, pełniące na ogół funkcję tematów zastępczych, niemal całkiem zepchnęły na bok te, które będą definiowały przyszłość naszą, naszych dzieci i tych, którzy przyjdą po nich. Jednym z takich kluczowych zagadnień jest federalizacja Unii Europejskiej. Temu problemowi nie poświęca się niemal w ogóle uwagi, i to do tego stopnia, że większość Polaków nawet nie wie co się za tym pojęciem kryje, często wręcz nic im to nie mówi. Niniejszy tekst postara się pokrótce na ten brak choć odrobinę odpowiedzieć.
O co chodzi?
Mówiąc wprost, federalizacja (w przypadku Unii Europejskiej) oznacza utworzenie jednego państwa unijnego, w miejsce szeregu państw członkowskich. W praktyce, oznaczałoby to zdegradowanie państw członkowskich UE do rangi województw, czy też stanów, krajów członkowskich, hrabstw, landów - nazewnictwo jest tu drugorzędne. Decyzje podejmowane byłyby w centrali Unii, a władze lokalne musiałyby je jedynie implementować na gruncie lokalnym, o ile nie byłyby realizowane wprost przez regionalne oddziały urzędów federalnych, rozlokowanych na terytorium całej Unii. W ten sposób, w wyniku dobrowolnego oddania władzy podmiotowi zewnętrznemu, stracilibyśmy kontrolę nad własnym terytorium - innymi słowy, utracilibyśmy niepodległość. W takiej sytuacji porównania do zaborów byłyby w pełni uzasadnione. Zwłaszcza że również i wówczas, Rzeczpospolitą oddano pod obce panowanie na mocy porozumień, a nie w wyniku militarnych podbojów.
Koncepcja ta ma szereg zwolenników wśród unijnego establishmentu (w tym również Polaków), a szczególnie gorąco głoszona jest od wielu lat przez Guya Verhofstadta, byłego premiera Belgii, a następnie jednego z kluczowych polityków unijnych. Verhofstadt przez 10 lat stał na czele trzeciej (później czwartej) największej frakcji w Parlamencie Europejskim - Porozumienia Liberałów i Demokratów na rzecz Europy. Już w 2005 napisał książkę, w całości poświęconą promowaniu tego rozwiązania. Koncepcję tą określa mianem Stanów Zjednoczonych Europy. Choć złośliwi krytycy nawiązują do mniej przyjaznego do życia państwa, nazywając ją Związkiem Socjalistycznych Republik Europejskich.
Niestety, federalizacja nie jest jedynie marzeniem szeregu (ważnych) eurokratów. Instytucje unijne od lat wychodzą poza swoje uprawnienia traktatowe, czy to wykorzystując niejasne przesłanki i kruczki prawne, czy wprost łamiąc traktaty. Co jednak ważniejsze, zamierzają swoje wciąż poszerzane kompetencje zalegitymizować, ba, wziąć tyle ile tylko się da. Głośna ostatnio propozycja zmian traktatowych UE jest właśnie formą realizacji celów federalistów. Wciąż nieostateczną, ale bardzo mocno zbliżającą ich do pełni sukcesu. I zapewne byłby to już krok nieodwracalny - a to oznacza, że losy Europy, zwłaszcza państw członkowskich Unii Europejskiej, ważą się właśnie teraz.
Nie do pomyślenia jest, że tak ważna sprawa nie została poddana w Polsce pod debatę publiczną. Temat podejmuje niemal jedynie Konfederacja, która jednak nie ma wsparcia medialnego takiego jak większe bloki polityczne, więc nie przebija się ze swym przekazem zbyt szeroko. Od niedawna nieśmiało przebąkiwa o tym problemie także i PiS, choć oni akurat nie wydają się być wiarygodni w temacie, jako że sami zgadzali się na elementy postępującej federalizacji, ba, nawet samemu proponując podatki na poziomie nie krajowym, co unijnym (Morawiecki), czy budowę europejskiej armii (Jarosław Kaczyński). Za to Platforma, Lewica i Trzecia Droga (Hołownia+PSL) w zasadzie niemal w ogóle nie odnoszą się do tematu. Podobnie jak wspierające ich ośrodki medialne, które nabrały wody w usta, byle tylko nie zaszkodzić tym zagadnieniem partiom, obecnie zrzeszonym w koalicji 13 grudnia. W konsekwencji przeciętny Polak trzymany jest w tym temacie w niewiedzy, a jedynie osoby śledzące zagadnienia polityczne, mogą coś wiedzieć na ten temat.
Po co federalizacja?
Wśród zwykłych zjadaczy chleba, nie są znane argumenty nawet zwolenników, cichych promotorów tej koncepcji. Wiedzą oni, że bezpieczniej tego problemu zbyt głośno nie poruszać, by nie narazić się na krytykę. A gdy już coś z rzadka powiedzą, to twierdzą że utworzenie jednego unijnego państwa, pozwoli Europie (czyt. państwu unijnemu) rywalizować z dużymi potęgami w skali światowej: USA, Chinami, Indiami, Rosją. Uważają oni, że jest to jedyna droga do odbudowy pozycji Europy na świecie, jaką ta utraciła po II wojnie światowej. Są to w swej istocie zapędy imperialne. Sny, ułudy o potędze. Smutne jest to, że niektórzy Polacy ulegają tej ułudzie - głównie politycy, upolitycznieni dziennikarze i rzadziej zagorzali sympatycy. Jest to bowiem sen wybitnie niepolski. Nawiązuje on bowiem do potęgi Europy kolonialnej - tej samej Europy, która zniewoliła nie tylko pół świata, ale co dla nas ważniejsze, zniewoliła Rzeczpospolitą. Nawiązuje ona do czasów, gdy z Polakami nikt się nie liczył. I obawiam się, że gdyby nastąpiła realizacja postulatu federalizacji Unii, to sytuacja by się powtórzyła, to znowu zostalibyśmy skrajnie zmarginalizowani. Nie bylibyśmy co prawda w tak złej sytuacji jak pod zaborami, bo (zapewne) nie represjonowano by polskości jako takiej, ale zmuszano by nas do wielu rzeczy, z którymi byśmy się nie zgadzali. Nie byłoby już żadnej blokady przed zainstalowaniem u nas nielegalnych imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu. Nikt nie walczyłby o nasze, polskie interesy gospodarcze, a przynajmniej nie robiłby tego skutecznie, bo nie miałby żadnego argumentu, żadnej dźwigni, siły politycznej, którą mógłby kogokolwiek w centrali federacji unijnej przekonać. Rząd federalny mógłby także narzucić nam ideologie powszechne na zachodzie, od indoktrynacji politycznych aktywistów LGBT w szkołach, urzędach, instytucjach i mediach, przez promowanie mody na zmianę płci u dzieci, po eutanazję. Jednocześnie kompletnie lekceważąc naszą polską tradycję, kulturę i religię katolicką. Zapewne próbowano by też zwalczać opozycję przeciwną zaistniałej federalizacji, argumentując represje i działania policyjne, walką z rzekomym "faszyzmem", co jest o tyle prawdopodobne, że sam Guy Verhofstadt nazwał oszczerczo wszystkich uczestników Marszu Niepodległości "faszystami, neonazistami i białymi suprematystami". Zresztą, próbkę tego rodzaju działań zasmakowaliśmy tak za poprzednich, jak i za obecnych rządów prounijnej Platformy Obywatelskiej z Donaldem Tuskiem na czele i jego koalicjantami, więc nie musimy sobie bardzo mocno tego wyobrażać.
Argumentem zwolenników federalizacji, który chciałbym pokrótce omówić osobno, to obietnice wzrostu bezpieczeństwa Polski, czy też Polaków, w ramach państwa unijnego. Są to zapewnienia w zasadzie niczym nie poparte. Na wstępie należy zaznaczyć, że od kwestii bezpieczeństwa mamy sojusz NATO, a Unia Europejska nie jest w żadnym wypadku sojuszem obronnym, lecz gospodarczo-politycznym. Gdyby jednak powstała federacja unijna, gdyby powstałyby europejskie siły zbrojne, to należy pamiętać, że powstałyby one w miejsce armii narodowych. Innymi słowy, oddalibyśmy kontrolę nad naszą armią i nad polskimi żołnierzami podmiotowi obcemu. Nie mielibyśmy wpływu na to gdzie i w jakim celu wysyłani byliby polscy żołnierze. I o ile w przypadku konfliktu zbrojnego z Rosją, niepodległe państwo polskie miałoby wszelkie ambicje by chronić każdy skrawek terytorium Polski, tak samo jak i każdego Polaka i każdą Polkę, o tyle wcale nie ma takiej gwarancji w przypadku armii dowodzonej przez federalny rząd unijny. Za realny można uznać scenariusz, w którym decyzje militarne w czasie wojny podejmowane byłyby w taki sposób, że poświęca się np. Warszawę i połowę polskiego terytorium, by w konflikcie obronić "bardziej strategiczny" Berlin. Albo by w planach militarnych, "z bólem" akceptować fakt prowadzenia walk na terytorium Polski, gdzie ginęłaby i cierpiała głównie polska ludność cywilna, w imię "niedopuszczenia do naruszenia strategicznego przemysłu unijnego", skoncentrowanego w ogromnej liczbie na terenie Niemiec. Wreszcie, polscy żołnierze mogliby być wysyłani na ekspedycje militarne do krajów dalekich, realizując np. interesy Francji w Afryce, gdzie walczyliby i ginęli za sprawę, która ani ich kompletnie nie dotyczy, ani w ogóle nie spełniałyby jakichkolwiek znamion sprawiedliwej wojny obronnej. Ba, mogliby nawet otrzymywać rozkazy wątpliwe moralnie, czy wprost niemoralne - wszak Europa zachodnia ma w swej tradycji okrucieństwo wobec Afrykańczyków, a historia lubi się powtarzać. A że tym razem do realizacji swoich interesów mogliby się posłużyć np. Polakami, to już tylko dodatkowy smaczek, który doprowadziłby, w dalekiej przyszłości, do ewentualnego umywania przez nich rąk i zwalania winy na nas. Podsumowując pokrótce poruszony wątek bezpieczeństwa - nie ma żadnych gwarancji, że takie rozwiązanie podniosłoby nasz poziom bezpieczeństwa, za to mamy pewność utraty kontroli tak nad losem polskiego żołnierza, jak i nad naszymi militarnymi planami i decyzjami strategicznymi.
Media zawodzą
Problem federalizacji unijnej powinien być kluczowym elementem debaty publicznej, tak przed wyborami, jak i w ogóle. Niekierowanie należytej uwagi na tak istotne zagadnienie, jest karygodne, jest przykre i pokazuje że nie koncentrujemy się na sprawach ważnych. A kiedy temat już się w mediach pojawia, to jedynie mimochodem - gdy jeden czy drugi polityk stwierdzi że jest zwolennikiem federalizacji. Niemal nikt, ani polityk, ani co gorsza dziennikarz, nie stara się wyjaśnić o co w ogóle chodzi, tj. czego dokładnie zwolennikiem jest osoba, który właśnie złożyła taką właśnie deklarację. Zamiast tego rozmówcy szybko przechodzą do następnego wątku, zupełnie jakby prowadzący rozmowę dziennikarz sam nie orientował się o czym mowa, albo - co gorsza - wiedział, ale nie chciał doprowadzić do drastycznej utraty poparcia zaprzyjaźnionego polityka czy jego formacji. W konsekwencji temat umyka odbiorcy, tonie w gąszczu innych informacji. Za to dany polityk uzyskuje w ten sposób możliwości, by w przyszłości powiedzieć, że on publicznie deklarował takie poglądy już w przeszłości, że nikt nie powinien czuć się zaskoczony. Oraz że głosząc takie poglądy został wybrany w wyborach na poszczególne funkcje, czym może w przyszłości próbować legitymizować swoje przyszłe działania, próbując fałszywie sugerować, jakoby miał poparcie społeczne dla tej sprawy. Natomiast rzadkie debaty eksperckie, ignorowane przez ogromną większość Polaków, nie załatwiają sprawy, bo nie pełnią funkcji informacyjnej dla szerokiego ogółu.
Kto popiera w Polsce federalizację Unii?
Warto wypunktować przynajmniej kilku polskich polityków, którzy publicznie deklarowali poparcie dla federalizacji UE, w jedno państwo unijne:
- Radosław Sikorski z PO, minister spraw zagranicznych w rządzie Tuska w latach 2007-2014 i obecnie, w międzyczasie także Marszałek Sejmu, przez 6 lat wiceprzewodniczący PO, kluczowa postać Platformy Obywatelskiej;
- Robert Biedroń z Nowej Lewicy, obecny współprzewodniczący Nowej Lewicy;
- Leszek Miller, były premier, były prezes SLD, SdRP i Polskiej Lewicy, kluczowa postać po lewej stronie sceny politycznej, wcześniej w PZPR.
Ponadto w niedawnym, bo listopadowym głosowaniu w PE, dotyczącym drastycznych zmian w traktatach unijnych, które samo w sobie nie było wiążące, ale jest preludium do rozpoczęcia oficjalnych starań w tym kierunku, za głosowali m.in.: Róża Thun (Polska 2050 Szymona Hołowni), Marek Belka (SLD, były premier), Włodzimierz Cimoszewicz (SLD, były premier), Sylwia Spurek (obecnie niezrzeszona, wcześniej Wiosna Roberta Biedronia), Łukasz Kohut (Wiosna Roberta Biedronia).
Donald Tusk oficjalnie publicznie deklaruje sprzeciw wobec federalizacji, choć - jak donosi Interia - wynikać to może jedynie z obecnej kalkulacji politycznej:
Nasi rozmówcy z Platformy przyznają, że stanowisko ich przewodniczącego jest wynikiem gruntownej analizy sytuacji na forum UE i pewności, że Polska nie jest i nie będzie jedynym hamulcowym zmian w traktatach. - Donald, który ma duże obycie i rozeznanie w Brukseli, czuje, że nie tylko u nas nie ma dzisiaj klimatu na takie zmiany. Dlatego mówi to, co mówi.
Jednocześnie warto odnotować, że premier Tusk ostatnio zapowiedział dążenia do realizacji wspólnego, unijnego sytemu obrony powietrznej. Nie polskiego, kontrolowanego przez polskie władze i polską armię, który to system można integrować w ramach współpracy z systemami innych państw sojuszniczych w regionie, ale pozostawić zdolnym do samodzielnego działania, lecz wprost system poza polską kontrolą. Dlatego deklaracje Donalda Tuska o tym, jakoby miał być przeciwko federalizacji, są w tym świetle niewiarygodne. Wyglądają jedynie jak słowa rzucane pod publiczkę, dostosowane do sondaży. Nie byłby to zresztą pierwszy raz, ani drugi, ani trzeci, gdy premier Tusk rzuca słowa na wiatr, łagodnie to ujmując.
Podobnie ma się sprawa Szymona Hołowni z Trzeciej Drogi, który z jednej strony odcina się od głosowania swojej europosłanki Róży Thun, która jednak ponownie startuje jako z ich listy i to jako jedynka, a z drugiej strony deklaruje że jest zwolennikiem jak najszybszego przyjęcia waluty euro. W sytuacji, gdy ważą się losy przyszłości Unii Europejskiej, gdyby faktycznie miała powstać federacja unijna, to przyjęcie euro w zasadzie wiązałoby się z opowiedzeniem się po stronie federalizmu. Wynika to z tego, że taka drastyczna reforma jaką jest zmiana waluty, to krok bardzo zobowiązujący. W przypadku gdyby Unia się sfederalizowała, a Polska zdecydowała się z tego powodu opuścić UE, ale już po przyjęciu euro, to musielibyśmy znowu, drugi raz dokonywać zmiany waluty, tym razem z powrotem na złotego. Nie wiadomo czy gospodarka Polski w ogóle wytrzymałaby drugi taki przeskok, w tak krótkim czasie, przez co możliwe że nawet nie mielibyśmy możliwości wycofać się już z kursu federacyjnego. Więc w tym kontekście albo Szymon Hołownia nie wie co mówi, bo nie potrafi przewidzieć tego problemu, albo jego odcięcie się od postawy jego europosłanki jest równie puste, jak podejrzewam że puste w tym temacie są słowa Donalda Tuska.
Niniejszy blog jest próbą wejścia na ścieżkę dziennikarsko-publicystyczną. Powoli, własnymi rękami, buduję również swoją stronę internetową, jednocześnie dzieląc swój czas z codziennymi obowiązkami. Polityką bardzo intensywnie interesuję się od blisko dekady, pobieżnie od zawsze.
Jestem po trzydziestce. Jako że świat dziennikarsko-polityczny jest brutalny, przez co dopiero przekonam się na co się piszę, być może zderzę się ze ścianą, to zdecydowałem że na blogu Salonu24 będę publikować pod pseudonimem: Marek Budyniewski. Zaznaczam to na samym początku, już przy rejestracji konta, z uczciwości. Inna sprawa, że moje imię i nazwisko i tak nic by nikomu nie powiedziało. Natomiast jeśli przygoda z dziennikarstwem i publicystyką okaże się owocna, jeśli pewnego dnia będę w stanie z tego tytułu opłacić rachunki i się utrzymać, to wówczas planuję przejść do publikacji pod własnym nazwiskiem. Póki jednak jest to hobby, działalność pozazawodowa, pozwolę sobie działać pod pseudonimem.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka