"- i każdy myślał, że wciąż gra jeszcze,
a to tylko echo, cymbałem, grało"
Kolega bloger ECHO popełnił był dzisiaj tekst o Półwyspie Helskim, który chyba w jego zamierzeniu miał być satyrą z ministerialnych podróży jachtem po Wyspach Kanaryjskich. Nie wiem jak kolega ECHO skojarzył Hel z Wyspami Kanaryjskimi ale ponieważ urodziłem się w Helu i spędziłem tam, z przerwami na naukę, pierwszych pięćdziesiąt lat mojego życia to jachty nie są dla mnie tak egzotyczne jak dla bywalca restauracji, kawiarni, knajp i krakowskich spelunek.
Dzisiaj trzydziesty pierwszy sierpnia i we mnie też drga echo tamtych dni. Tak się złożyło, że trzynastego grudnia 1981 roku byłem na nartach i widzę we wspomnieniach początek Stanu Wojennego poprzez ten roziskrzony słońcem śnieg na stokach Wieżycy. Tak 31 sierpnia 1980 roku spędziłem na tonącym w sztormie jachcie u wybrzeży Zatoki Pomorskiej. Niżej tekst autentyczny z tamtych czasów, czasów kiedy w Polsce działa się Historia.
(ciekawe kiedy się nie dzieje?)
Mesa jest jasna, i ciemna zarazem. Gdzieś z ciemnego kąta, z dolnej koi błyszczą czyjeś rozszerzone gorączka oczy. Jurek stoi na szeroko rozstawionych nogach, zapiera się o stół, który zaraz się urwie, w ręku trzyma mikrofon a po gęstej brodzie spływają kropelki wody. W jasnym prostokącie zejściówki widać niedaleki brzeg. Szczerzy się na żółto żółtą plażą, ciemno, złoty blask słońca niknie zastąpiony śnieżnobiałą pianą wody. Potoki słonej wody leja się z sufitu, spod opętnika radosnym strumieniem leje się za kołnierz Staszkowi zwiniętemu na podłodze wśród podartych żagli. Jego zsiniałe usta mówią coś bezgłośnie wśród trzasków kładącego się w przechyłach jachtu. Znowu w zejściówce słońce smugą światła przeszywające ten bitewny krajobraz. I cisza i krzyk Fredzia. Żółta postać odrywa się od rumpla, wsadza do środka żółty kaptur, robi się ciemno. Przerażone oczy.
- Nie przewróci... - spokojny głos Jurka zadrgał przy końcu frazy, łomot, urywa się górna koja a stół na jednej nodze zatacza przedziwne łamańce. Przez środek mesy leci porcelitowy kubek. Latający kubek..
[...]
Nasz dzielny statek, wspina się na kolejną górę wody. Hucząc spienionym grzbietem zbliża się następny dziad. Wiatr porywa pianę z grzbietów
fal, woda idzie górą. Słońce rozświetla górzysty krajobraz, każdy promień słońca rozszczepia się w każdej kropelce wody. Nie można patrzeć, lecące z wiatrem drobinki wody uderzają jak kamienie, sieką twarz, parzą żywym ogniem odsłonięte dłonie. "Juliet" zatrzymuje się na szczycie, jakby przez chwilę się zastanawiała co czynić dalej. Moment niezdecydowania, potem dziób idzie w dół i szusujemy po
pokrytym białą pianą ciemnozielonym stoku. Aż do chwili gdy wszystko niknie w bladobiałej, pokrywającej dziób, aż do masztu,
pianie.
Powoli się podnosi, morze ścieka kaskadami pieniąc się i wirując wodą na falszburcie. Chwila ciszy w dolinie fali, i jak windą jedziemy do góry przy rosnącym do huku trzepocie porwanego foka.
Na górze można się na chwilę rozejrzeć, spod przymkniętych powiek, pod wiatr bo woda niczym porwany wiatrem piasek na plaży, idzie górą. Nie widać horyzontu, tam gdzie normalnie równa, mniej więcej jego linia teraz strzeliste turnie obsypanych śniegiem szczytów. Po błękitnym niebie galopują chmury, raz białe raz czarne brzemienne deszczem, idzie szkwał. Nic nie widać.
Nie można rozewrzeć zaciśniętych powiek, siecze jak kamieniami. Woda morska? Deszcz, grad? Co za różnica? Jedziemy w dół i na chwilę się "uspokaja", następny grzbiet, oglądam się za rufę wypatrując obiecanego holownika.
Ląd zniknął.
Nikogo.
Powolutku zapada zmierzch.
[...]
Żółte ramie Fredka wystaje z zejściówki, trzyma czarny przedmiot nieokreślonych wymiarów, nie wiem co to takiego. Robi się nagle żółto-czerwone, huk i biały ogień pnie się w to gniewne niebo.
Zakreśla gorejący łuk i wpada do morza. W głowie rozdzwoniły się dzwony. Nic nie słyszę, widzę tylko jak Jurek coś mówi, wystawia antenę ręcznego radiotelefonu poza zejściówkę potem znowu oddaje go siedzącemu w zlewie Tadziowi, który kurczowo zaciska palce na skórzanym pokrowcu. Z wolna powraca zdolność słyszenia, huk porwanego żagla, ryk morza i rwane wiatrem słowa. Znowu widzę jak ubrana w sztormiak postać, tym razem jest to Krzysiu wysuwa się na zewnątrz, następna rakieta leci w górę, potem jeszcze jedna i jeszcze. Białe gwiazdy rozpruwają skradający się mrok.
[...]
- Teraz już pana widzę, już pana widzę, będziemy próbowali podać rzutkę. - czysty głos w radiotelefonie
- podamy panu miękka linę, miękką linę, niech pan wiąże do masztu.
- Przywiążcie ją do masztu. - To do nas. Jesteśmy przy maszcie, we dwu, z zejściówki wystawia głowę Jurek a w kokpicie sterczy pomarańczowo-żółta postać Fredzia.
Jest już ciemno. Oglądam się za siebie, na dymiącym wierzchołku najbliższej góry sterczy czarny, jarzący się ślepiami reflektorów potwór. Po chwili on jest w dole, a my z góry oglądamy jego pokład. Obchodzi nas dookoła.
[...]
Wypuszczamy koło z rzutką. Jest wściekle zimno. Dla lepszej widoczności zdjąłem kaptur i woda bez żadnej teraz przeszkody ścieka mi po ciele. Niech ścieka, tak jest lepiej, woda jest znacznie cieplejsza od powietrza i taki prysznic na chwile oddala dygocącą przenikliwość zimnego wiatru. Koło z rzutką. Jedna mało. Dowiązujemy drugą. Holownik prosi
o jeszcze dłuższą linę. Wyciągamy cumę i dowiązuję ją do rzutki.
"Rosomak" cały czas kręci dookoła nas, jego reflektory rozświetlają pył wodny, który wiatr zrywa z wierzchołków fal. Wygląda to jak zamieć śnieżna, wiatr tłamsi słowa, wpycha je z powrotem do gardła.
- Podaje rzutkę! Na dziób! Na dziób! Widzę jak Jurek krzyczy, dociera do mnie przygłuszony bełkot. Krzysiek jest pierwszy, zdążył się nawet przypiąć.
Krzyczy - wracamy!
Nic tu po nas, nie dorzucili. Teraz łowią nasze koło.
Nie widzą go.
- GDZIE TEN CIOŁ MA OCZY?
Omiata wodę reflektorem. Ma koło! Nie, przejechał tylko smugą światła, wśród białej wody błysnęło coś czerwonego, ale nie zauważył. Teraz my też nie widzimy.
Jest ZIMNO.
[...]
Wolno, bardzo wolno cieknie czas. Nie ma już minut, kwadransów. Czas stał się rzeczą materialną. Jest obok mnie chociaż go nie widać. Jest przezroczysty, prześwitują przez niego jasno świecące gwiazdy. Piękne jest niebo północy.
Bunt pojawia się z trzewi, wściekłość na holownik, który nie wiadomo dlaczego przypłynął. Gdyby nie on, nie musiałbym sterczeć i moknąć na pokładzie, marznąć na wietrze w mocnym, elektrycznym świetle reflektora. Mógłbym zejść do wnętrza, ogrzać się i wysuszyć. Ale takiego wnętrza już nie ma, łódka cieknie jak sito. Nie ma tam ani jednej suchej rzeczy i nie ma tam ciepła.
[...]
Znowu ogień w rękach. Patrzę na naprężoną rzutkę, boję się że mój węzeł puści.
- Jarek! Słyszysz? Mówi, że ta lina łatwo się przeciera, trzeba zabezpieczyć, owiń kocem. Biorę w ciemności pierwszy z brzegu koc, który jakimś kaprysem ironicznym zdaje mi się lekki i puszysty. Wychodzę na zewnątrz. Holowanie już się zaczęło, w świetle reflektora kaskady wody walą pod saling, spadają Niagarą na pokład. Rufa jakby przysiadła, ale i jakby cały nasz okręt siadł niżej.
Oplątuję kocem swoje nogi i na rękach ciągnę się na dziób. "Uważaj na ręce", ciekawe, jak mam uważać? Tą swoją troskliwa uwagą przypomniał mi wszystkie opowieści o holach.
Czy warto myśleć? Za dużo?
Przypinam się do handrelingu, marne to zabezpieczenie, ale co zrobić. Zapieram się ręka o resztki relingu, drugą usiłuję omotać koc dookoła liny. Reflektor z trudem przebija się przez wodną kurtynę. Odrywa mnie wreszcie od stójki. Lecę do rufy. Za burtę.
Szarpnięcie, jak przyszpilony motyl leżę brzuchem na oble Juliet. Następna fala wrzuca mnie do kokpitu, Krysiek przytrzymuje.
Koc diabli wzięli.
[...]
Powoli wlecze się czas.
- Ciągnę pana dwa węzły, dwa węzły idziemy.
- Jaja sobie robi?
Woda od dziobu idzie jak z motopompy. Dziadki zawzięcie wiaderkują starając się wygrać wyścig z czasem. Pomiędzy przyborem wody w zęzie a tempem wylewanych wiader...
[...]
Fale są jakby mniejsze, ale jeszcze trzeba uważać, co poniektóra wchodzi na pokład, potrafi zmyć jeszcze. Od czasu do czasu widać światło Świnoujskiej Latarni, jest jakby raźniej.
Znowu czas staje się kryształem. Całe szczęście, że woda jest ciepła. zaglądam do mesy. Ledwo oświetlona dogorywającym akumulatorem, światełkiem znad nawigacyjnej, jedyną lampą, która jeszcze działa. Podłogę zaścieła sterta podartych żagli, pływa po niej woda, dziadki na chwilę spasowały. Pourywane koje. O stojący już tylko na jednej nodze stół opiera się brodata postać Jurka. Patrzę mu w oczy. Razem zajadamy się mokrymi ciastkami.
[...]
Rwiemy przez gładką wodę kanału, co najmniej pięć węzłów, gniewne morze zostało gdzieś daleko. Jak ekspres przelatujemy koło WOPu, strzelają zielone rakiety. Za osłona z drzew nie ma wiatru. Jest bardzo zimno, mokre ubranie przykleja się do ciała, wiatr przewiewa sztormiak. Ząb nie trafia na ząb, ręce się trzęsą. "Rosomak" stanął, prycha sprężonym powietrzem, rozpędem dochodzimy do czarnej burty.
KOCHANE, WYMIĘTE, ROZEŚMIANE MORDY.
Inne tematy w dziale Rozmaitości