Była godzina 22.19 czasu wschodnioaustralijskiego, gdy Roger Federer przygotowywał się do odbioru serwisu Andy'ego Murray'a, 12-11 w tie break'u trzeciego seta, trzecia piłka meczowa. Po chwili uniósł ręce w geście triumfu. Właśnie wygrał 16 wielkoszlemowy tytuł w swojej karierze śrubując tym samym swój rekord.
Mimo 6 lat różnicy wieku i determinacji Murray'a Król Roger nie dał się pokonać. Szkot 2 razy przełamywał Szwajcara, w tym raz w 3 secie, gdzie miał już zwycięstwo na wyciągnięcie ręki. Jednak każde przełamanie zdawało się być tym samym, co ciągnięcie za wąsy śpiącego tygrysa. Odpowiedź Federera była natychmiastowa. I choć czasem zdawało się, że lekceważył Szkota, to jednak w przekroju całego meczu był zdecydowanie lepszy i zwyciężył. I nie pomógł nawet lwi okrzyk, który w trzecim secie wydobył się z ust Murray'a.
Po obejrzeniu tego meczu nasuwa się też jedna refleksja. Jeszcze tenis nie zginął. Na szczęście gra kombinacyjna, finezyjna (to dłuuugie wyczekiwanie do końca Federera z uderzeniem, częste granie techniczne, a nie siłowe) powodują, że z przyjemnością patrzy się na grę Szwajcara. Miejmy nadzieję, że jeszcze długo będzie nas tą grą raczył. Na szczęście nie wystarczy mieć 2 metry wzrostu i atomowy serwis oraz uderzanie z całej siły biegając po końcowej linii, by wygrywać turnieje. Ale pytanie, jak długo jeszcze?
Inne tematy w dziale Sport