Wysoki rangą urzędnik MSZ, ukrywający się pod pseudonimem Bartłomiej Prądzyński, napisał dla „Gazety Wyborczej” tekst, w którym obsobaczył całą politykę zagraniczną prowadzoną przez rząd PiS i Annę Fotygę.
Dawno nie czytałem tak agresywnego i obraźliwego artykułu. PiS, zdaniem Prądzyńskiego, gromadzi ludzi „niesamodzielnych, intelektualnie i osobowościowo niedopełnionych”, których życie ukształtowała „peerelowska urawniłowka”. A przecież „w oczach postpeerelowskiego zaścianka zagranica jawiła się jako złowroga kraina Goga i Magoga”.
Na czele MSZ postawiono więc Annę Fotygę, bo „gdyby szef dyplomacji wykazywał się talentami i profesjonalizmem, mógłby nie wczuć się w elukubracje liderów o twardej dyplomacji, nie objąć rozumem wielkiej antyunijnej strategii”. Fotyga została porównana do Mołotowa, jako wzorca „pokornego stalinowskiego wykonawcy dyplomacji rewolucyjno-biurokratycznej”. Prądzyński przypomina, że Mołotowa nazywano „kamiennozadym”. „Dyplomacja IV RP działała z tak małą wyobraźnią i inteligencją – pisze – jakby ciążył jej właśnie kamienny zad”. Autor naśmiewa się też z częstych wizyt Lecha Kaczyńskiego w Wilnie, bo tylko tam mógł on porozumieć się z głową obcego państwa po polsku.
Doktrynerstwo, beztalencie, dyletantyzm i dyspozycyjność – to słowa-klucze z tekstu Prądzyńskiego, opisujące polską politykę zagraniczną ostatnich dwóch lat.
Nie przypominam sobie większego kuriozum. Mam nadzieję, że Radosław Sikorski, jeśli zostanie nowym ministrem spraw zagranicznych, przeprowadzi wewnętrzne dochodzenie, dowie się, kim jest Bartłomiej Prądzyński i czym prędzej z hukiem wyrzuci tego człowieka z ministerstwa, z dożywotnim zakazem powrotu do pracy w dyplomacji.
Panią Fotygę i pana prezydenta Kaczyńskiego mogę w podobny sposób krytykować ja (chociaż kiedy to robię, staram się przynajmniej nie przekraczać granicy dobrego smaku). Mogą to robić Bartek Węglarczyk czy Jacek Pawlicki, może to robić Adam Krzemiński, na naszych dyplomatach mogą sobie ujeżdżać do woli publicyści i eksperci. A także byli szefowie i urzędnicy ministerstwa.
Nie może jednak tego czynić „wysoki rangą urzędnik MSZ”, nawet występujący pod pseudonimem. Miał całe dwa lata na to, by odejść z resortu, kierowanego przez „dyletantów”, i zająć się czymś innym. Jako doświadczony dyplomata, znający – jak się domyślam – języki, bez trudu znalazłby pracę, choćby w jednej z unijnych instytucji. Mógłby również z otwartą przyłbicą i do woli pisać artykuły krytykujące działania Anny Fotygi.
Praca urzędnika MSZ nie może zależeć od tego, czy kolejni ministrowie będą zadowalać jego estetyczne i intelektualne potrzeby. Może Radosław Sikorski powinien teraz spytać Bartłomieja Prądzyńskiego, czy ten jest zwolennikiem czy przeciwnikiem tarczy rakietowej, i od tego uzależnić własną postawę? A może powinien przeprowadzić sondaż wśród „wysokich rangą urzędników MSZ”, pytając ich, czy powinniśmy przyjąć unijną Kartę Praw Podstawowych?
Każdy minister spraw zagranicznych RP musi mieć pewność, że za jego plecami nie pojawi się legion sfrustrowanych sabotażystów, którzy w pierwszej stosownej chwili obrzucą go błotem. Niezależnie od tego czy ów minister nazywa się Anna Fotyga, Andrzej Olechowski, Włodzimierz Cimoszewicz czy Radosław Sikorski.
Marek Magierowski
Inne tematy w dziale Polityka