Zapoczątkowanie procedury przeciwko Polsce nie jest sukcesem, nie ma się co oszukiwać. I choć zapewne nie dojdzie do uruchomienia sankcji, to poniesiemy poważne wizerunkowe straty. Czy można było do tego nie dopuścić?
Jestem zdania, że nie. Gdyby większość parlamentarna cofnęła się w sądownictwie, wówczas rychło znalazłyby się powody, aby oskarżyć nas o wycinanie „starożytnego lasu” i nikt by nie słuchał, że ten las nie jest wcale taki starożytny. Albo okazałoby się, że kilka transparentów na ulicach oznacza, że w Polsce rządzą faszyści, czemu nie? Trochę jesteśmy w sytuacji tego zajączka, który czy miał czapkę, czy nie, zawsze dostawał od niedźwiedzia w ucho.
Dlaczego? To wbrew pozorom dość proste. Unią rządzą interesy ekonomiczne. Polska stanowiła do tej pory dla największych graczy ogromny i stosunkowo łatwy rynek zbytu. Tu można sobie było pozwolić na działania, na które nie można sobie było pozwolić u siebie. Firmy z niektórych krajów miały wręcz zapreliminowane w budżetach środki na łapówki. Czas „dostosowywania” polskiej gospodarki do gospodarki unijnej wykorzystano – oprócz działań sensownych i kładących kres pokomunistycznym absurdom – do bardzo daleko idącej liberalizacji przepisów, o czym w swoich krajach przedsiębiorcy nie mogli nawet marzyć. Przykładem niech tu będzie niedzielny handel. Niemiecki supermarket musi się zamknąć w niedzielę, ale już za Odrą może handlować do woli. Z naprawdę grubych przykładów drenażu gospodarki wymieńmy ustalenie opłaty za zarządzanie OFE na poziomie 7% rocznie, co było pięknym prezentem dla wielkich graczy na europejskim rynku finansowym.
Od dwu lat znad Wisły zaczęły dochodzić coraz bardziej niepokojące sygnały. Praktycznym przykładem niech będzie historia firmy Fakro, która od lat stoi w obliczu nieuczciwej konkurencji ze strony duńskiego potentata. Fakro złożyło na te praktyki skargę do KE w roku 2012. Komisja przez trzy lata deliberowała, a wreszcie zapowiedziała, że skargę odrzuci, jednak nie podjęła żadnej decyzji i sprawa pozostała w zawieszeniu. Wreszcie, wiosną tego roku Fakro złożyło skargę na bezczynność KE, zaś w lecie rozmawiał o tym w Brukseli nie kto inny a Mateusz Morawiecki.
Otóż takich konfliktów interesów ekonomicznych jest wiele. Są przewoźnicy, budowlańcy, rozmaici usługodawcy. Z drugiej strony okazuje się, że polskie przepisy zacieśniają się i niedługo nie będą już tak liberalne. Uszczelnienie VAT uderzyło po kieszeni nie tylko polskie mafie, ale także zachodnie firmy, które – nie prowadząc działalności przestępczej – korzystały (głupi by nie korzystał) ze słabości państwa.
W tej sytuacji wszczęcie jakichkolwiek procedur przeciw Polsce, które by spychały nasz kraj do defensywy, jest działaniem naturalnym. Głupi by nie skorzystał z gumowego paragrafu, który brzmi tak:
"Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz na równości kobiet i mężczyzn."
Uważna lektura zapisu art. 2, który Polska rzekomo łamie prowadzi do wniosku, że jego zastosowanie zależne jest li tylko od decyzji politycznej. Malta tego artykułu nie łamie, choć wszyscy wiedzą, że tam się pierze brudne pieniądze (nie tylko tam zresztą, o czym świetnie powinien wiedzieć Jean-Claude Juncker), a Polska łamie. To zwykła, brutalna polityka.
Wielu komentatorów próbowało i nadal próbuje nam wmawiać, że Unia to elegancki salon, a gdy kto w nim chce walczyć o swoje, to tak, jakby łaził po dywanach w ubłoconych gumofilcach i spluwał po kątach. Ostatnio zabłysnął podobną uwagą Włodzimierz Cimoszewicz. W rzeczywistości jest tak, że ci eleganccy panowie w jedwabnych krawatach znakomicie opanowali sztukę kopania po kostkach, jednocześnie wygłaszając wzniosłe komunały.
Miesiąc temu serwis forsal.pl zamieścił wywiad z szefową polsko-francuskiej izby przemysłowo-handlowej, która tak mówiła o tym, jak traktowane są we Francji polskie firmy:
„Na francuskie firmy z niektórych branż (m.in. z branży budowlanej) wywierane są naciski ze strony władz, aby nie zlecać usług i nie kupować produktów od polskich firm. Daje im się do zrozumienia, że mogą stracić dotacje albo spodziewać się częstszych kontroli. Na bariery na rynku natknęli się m.in. polscy producenci okien, którym uniemożliwiono dostawy dla odbiorców instytucjonalnych.”
Proszę przeczytać te zdania uważnie jeszcze raz. A potem proszę sięgnąć po dowolne wystąpienie prezydenta Macrona, lub innego francuskiego polityka. Tak to się robi.
Dochodzimy do odpowiedzi na zadane w tytule pytanie o język, jakim rozmawiać z Unią na temat sankcji. To powinien być język dla krajów Unii zrozumiały. Taki na przykład, jakim posługują się władze francuskie, o czym w cytacie powyżej. Dla Niemców zrozumiałe będzie stanowcze i poważne podjęcie tematu reparacji. Polska jest dla tych krajów ogromnym rynkiem zbytu. Kiedy okaże się, że interesy idą słabiej, a jednocześnie nikogo nie można złapać za rękę, bo oficjalnie wszystko jest w porządku, wówczas nawiążemy z Brukselą realny dialog.
Tylko uwaga: to jest coś, co się robi, a nie o tym mówi. Ja mogę takie rzeczy pisać, bo nie jestem politykiem. Natomiast jeżeli politycy zaczną tym komukolwiek grozić, nie daj Boże publicznie, wówczas cała operacja zamieni się w tromtadrackie pokrzykiwanie i spali na panewce. Wtedy naprawdę przegramy.
Wracam po siedmiu latach. Prowadzę podcast o nazwie Coistotne, dotyczący głównie spraw międzynarodowych. Mówię o groźbach nuklearnych, polityce klimatycznej, budowie europejskiego mocarstwa, wzroście potęgi Chin i amerykańskich kłopotach z własnym państwem, o wszystkim tym, co jest w naszym świecie istotne. Podcast jest dostępny na Youtube i Spotify, ukazuje się nieregularnie, ale przynajmniej raz w tygodniu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka