Wielu młodych francuskich muzułmanów także nie chciało „być Charlie”. Organizowane w szkołach w hołdzie zamordowanym minuty milczenia spotykały się z bojkotem, a nawet otwartą wrogością z ich strony. Kto wpadł na pomysł, żeby spróbować takiej „pedagogiki”? Zapewne ktoś, kto był bardzo przejęty ideą jedności w obliczu przemocy i nie zauważył, że jedności nie sposób realizować za wszelką cenę. Gratulacje…
Tymczasem młodzi ludzie widzieli co prawda, że stało się coś strasznego, ale jednocześnie nie byli w stanie zaakceptować tego, co robili zamordowani, gdyż ci obrażali wartości dla nich drogie. To dość łatwe do zrozumienia. Nauczyciele i państwo kazali zaś uczniom nie tylko wystąpić przeciwko terrorystom, co zapewne byłoby łatwe do zaakceptowania, ale także sponiewierać swoją religię, i to właśnie spotkało się z odmową. Co więcej, następnego dnia „pedagogiczny” przekaz został wzmocniony rzuceniem na rynek trzech milionów egzemplarzy „Charlie Hebdo”, także w wersji arabskiej.
Nie chciałbym być złym prorokiem, ale obawiam się, że dalsze podobne działania doprowadzą do skutku odwrotnego niż chcieliby osiągnąć pedagodzy. Muzułmańska młodzież zapewne się zradykalizuje i zasili szeregi bojówek. Mojego proroctwa nie uważam przy tym za nadmiernie skomplikowane i trudne do wykoncypowania.
Snop światła na przyczyny takiego stanu rzeczy może rzucić porównanie dwu fotografii zrobionych w czasie marszu protestacyjnego w Paryżu. Na pierwszej widać kilkudziesięciu przywódców różnych państw, którzy maszerują paryską ulicą na czele nieprzebranych tłumów. Taki zresztą był przekaz: agencje mówiły o przywódcach „idących na czele”. Na nieszczęście komuś z fotoreporterów zachciało się wspiąć nieco wyżej i pokazał, jak ta scena wyglądała w rzeczywistości: setka, może półtorej setki ludzi na wyludnionej przez służby ochrony ulicy…
Powie ktoś: tak musiało być, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie wpuściłby tych wszystkich prezydentów i premierów w dwumilionowy tłum. Zgoda. Tylko, że te fotografie mają znaczenie symboliczne: pokazują napięcie pomiędzy faktycznym oderwaniem od społeczeństwa, a pi-arowskim zjednoczeniem z nim.
Mąż stanu nie musi stać na czele tłumu. Nie musi też udawać, że stoi na jego czele. On po prostu wyznacza dobrą dla ludzi politykę. Politykę biorącą pod uwagę uwarunkowania i długofalowe skutki. Niekoniecznie słodką i łatwą. Mąż stanu stroni od efekciarskich i „duszoszczypatielnych” wystąpień i aranżowanych fotografii. Czyni dokładnie odwrotnie, niż uczynili maszerujący w paryskim pochodzie politycy, którzy fikcję jedności wzięli za rzeczywistość i nie byli w stanie zdać sobie sprawy z tego, że hasło „Je suis Charlie” w dłuższej perspektywie będzie podsycać wojnę.
Na koniec uwaga pro domo sua. Bardzo spodobały mi się liczne wyrazy sympatii, jakie po śmierci Józefa Oleksego dawali wobec niego publicznie ludzie o prawicowych poglądach i afiliacjach. To naprawdę dobrze, gdy w obliczu śmierci potrafimy wznieść się ponad partyjne i ideowe podziały. Chętnie bym i ja się na to zdobył, niestety, moja znajomość ze Zmarłym miała charakter zdawkowy. Z jednym wszak nie mogę się zgodzić: wielu wspominających używało wobec Oleksego określenia „mąż stanu”. On był – nie mam powodu w to nie wierzyć – przesympatycznym gawędziarzem i człowiekiem osobiście uczciwym, jednak na pewno nie był mężem stanu. Kto nim obecnie jest w Europie?
Wracam po siedmiu latach. Prowadzę podcast o nazwie Coistotne, dotyczący głównie spraw międzynarodowych. Mówię o groźbach nuklearnych, polityce klimatycznej, budowie europejskiego mocarstwa, wzroście potęgi Chin i amerykańskich kłopotach z własnym państwem, o wszystkim tym, co jest w naszym świecie istotne. Podcast jest dostępny na Youtube i Spotify, ukazuje się nieregularnie, ale przynajmniej raz w tygodniu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka