Jakub Romuald Weksler Waszkinel. Dwa imiona. Dwa nazwiska. Jeden człowiek. Czytając o życiu tego człowieka miotałem się od euforii do niechęci. Raz współodczuwałem, z sercem ściśniętym i wstrzymanym oddechem, a raz chciałem ciskać książką w kąt, krzywiąc się z niesmakiem na egotyzm jej bohatera. Ocalałe dziecko Holocaustu, którego cała naturalna rodzina została wymordowana, a pamięć po niej przez wiele lat była dla niego niedostępna. Człowiek, który o swoim żydowskim pochodzeniu dowiedział się, gdy miał 35 lat, a swoje prawdziwe nazwisko poznał, gdy miał lat prawie 50… Wrażliwy, przewrażliwiony, skrzywdzony. A jednocześnie niewdzięczny, wieszający się na innych, zapatrzony w siebie. Żyd i ksiądz katolicki. Ksiądz i Żyd.
Podczas lektury miałem wrażenie, że on sam czuje się trochę jak artefakt, jak przedmiot akcji happeningowej, jak artysta używający własnego ciała. Tyle tylko, że on używał swojej duszy i pamięci. Było to z początku fascynujące, potem coraz bardziej męczące. Podróż od wzniosłych refleksji nad ludzkim losem ku drobnym, nawarstwiającym się konfliktom wybuchającym z powodu codziennych, prostych wad i przyzwyczajeń. Tragedia rozmieniająca się na drobne.
Tym większe znaczenie dla czytelnika zyskiwały wątki pozornie poboczne, zdawałoby się niezwiązane bezpośrednio z bohaterem, jednak fascynujące i pozwalające wejść głębiej w skomplikowany świat polsko-żydowskiego, czy katolicko-judaistycznego zapętlenia.
Oto współczesne Święciany na Litwie i rozmowa z przemiłą panią Krynicką, która opowiada o ratowaniu Żydów, o opresji, jaka spotykała i Żydów i Polaków ze strony Litwinów i Niemców. I opowiadając o tym wszystkim narratorka mówi, że oni też swoją Żydówkę „hodowali”. Słowo nie brzmi jej żadnym dysonansem, nawet reporter zdaje się nie zwracać na nie uwagi. A czytelnik chwyta słowo, ogląda je zdumiony i przywołuje kilkadziesiąt stron dalej, gdy będzie się zżymał na nieznośne przewrażliwienie bohatera, który jadąc autobusem przez współczesny Lublin w kierunku Majdanka rozgląda się dookoła i szepcze do towarzysza podróży: - Wszędzie antysemici. A ten towarzysz podróży, profesor UMCS, uczeń bohatera i człowiek mu życzliwy, obrusza się, żeby dał spokój i nie doszukiwał się wszędzie wrogości. Tylko, że te napisy tam były. I jeden z podróżujących je widział, a drugi nie. Drugi zobaczył je dopiero wówczas, gdy zechciał je zobaczyć. Pewnie podobnie, jak każdy normalny człowiek, który nie przeżył tego, co przeżył bohater.
Oto Święciany czasu wojny, gdzie większość Żydów zginęła „na poligonie”, dużej łące, na którą zostali spędzeni i partia po partii wymordowani. Przez kogo? Przez litewskich funkcjonariuszy. W mundurach. Dla Polaków pochłoniętych beznadziejną polemiką o winę polskiego motłochu w Jedwabnem to jest wstrząs. Bo niby było wiadomo, ale teraz się zobaczyło… Bez tej współpracy Niemcy mieliby na Litwie o wiele trudniej z realizacją swojej polityki wobec Żydów. Ktoś z napotkanych przez autora świadków mówi beznamiętnie: - Litwini wiedzieli, kto jest kto, Żyda potrafili rozpoznać, bo Niemcy to nie wiedzieli, kto Żyd, a kto nie.
W tychże Święcianach grupa Polaków, która miała być rozstrzelana w odwecie za działania sowieckiej partyzantki, zginęła na żydowskim cmentarzu, gdzie teraz potrzaskane macewy leżą obok kamienia z enigmatycznym napisem upamiętniającym egzekucję. Dlaczego tam? Żeby poniżyć, bo - Dla Niemca, czy Litwina Żydzi to nie byli ludzie, Polacy też mieli się czuć, jak podludzie – mówi kolejny ze świadków. Śmierć polska i śmierć żydowska wcale nie takie odległe od siebie.
Oto religijny kibuc Sde Elijahu w Bet She’an w Izraelu, gdzie kilka lat temu bohater przeżył rok chcąc nauczyć się hebrajskiego i poznać, co oznacza być Żydem. - Kim jesteś, Jaakowie Weksler? - zapytała go na wstępie kobieta ze starszyzny kibucu, która chciała, aby z powrotem stał się Żydem, a przynajmniej wyrzekł się kapłaństwa i katolicyzmu. Nie było dla niej ważne to, czy pozostanie człowiekiem religijnym, czy nie. Liczyło się, by przestał być wyznawcą Jezusa: - Jakby nie Szoah, to byłby Żydem, może i niewierzącym, ale co z tego? Może byłby niewierzący, ale na pewno nie wierzyłby w Jezusa. Jak tysiące Żydów na całym świecie – nie chodzą do synagogi, nie obchodzą szabasu, ale są Żydami. Szokujące wyznanie w czasach, gdy tak wielu z nas wydaje się, że ludzie wierzący mogą się ze sobą porozumieć właśnie dlatego, że są wierzący. Nic bardziej błędnego.
Oto Jerozolima i list z Instytutu Yad Vashem odmawiający przyznania przybranym rodzicom bohatera, Waszkinelom, którzy z narażeniem życia ukrywali go w czasie wojny i z miłością wychowali, tytułu Sprawiedliwych - bo nie uratowali Żyda. „Pańscy rodzice ratowali żydowskie dziecko, ale nie oddali żydowskiego dziecka” – tak brzmi kluczowe zdanie z tego listu. Tytuł potem przyznano, ale list pozostał. I znowu – szokujące dla kogoś, kto chciałby wierzyć, że w czasie wojny to ludzie ratowali ludzi.
Oto pierwsza parafia, w której bohater zostaje wikarym i zdanko rzucone przez taksówkarza, który wiezie księdza do chorego: - Mówią, że ksiądz jest Żydem. - Podobnie, jak Jezus – pada natychmiastowa riposta. Lub dialog z jednym z kleryków, uczniów bohatera w seminarium, który miał pretensje, że wykładowca za bardzo podkreślał żydowskość Jezusa i Marii. – A kim był Jezus? – spytał bohater. – No, Żydem. – A Maria? – kontynuował indagację wykładowca. - Królową Polski! – padła automatyczna odpowiedź. Po przeczytaniu takiej wymiany właściwie można przestać się dziwić czemukolwiek, także temu, że bohater tropi antysemityzm nieomal wszędzie, stosując przy tym „logikę Kalego”: podkreślając żydowskość Jezusa i Marii ma jednocześnie pretensje do Kościoła za wers pieśni wielkopostnej: „Darmo kamień wagi wielkiej Żydzi na grób wtoczyli”. Bo ci, co toczyli kamień nie byli już według jego logiki, Żydami…
Bohater jest katalizatorem spięć, ośrodkiem zamieszania, krzywym zwierciadłem, które obraca się raz w stronę polskich katolików, a raz w stronę Żydów. W tym zamieszaniu każde słowo, każdy gest może oznaczać ból. Kiedy w pewnym momencie czytelnik dowiaduje się, że w kibucu Sde Elijahu powołano „komitet ds. Wekslera”, pojawia się w nim refleksja, że chyba ten człowiek zasługuje na jakiś komitet. Taki, co to zbierze cały materiał dowodowy, odczyta dokumenty, każe mówić świadkom i biegłym, a potem wreszcie wydobędzie prawdę i wyda werdykt. Taki komitet powołał autor książki. Jej czytelnik będzie pod wrażeniem wielości i różnorodności głosów i uczciwości w ich przekazaniu.
Tylko jaki jest werdykt? Czy jest nim tytułowe określenie - „człowiek o twardym karku”? Pięknie dwuznaczne dla wszystkich, którzy wiedzą, jakie znaczenie miało ono w Starym Testamencie. Czy może raczej jest nim zapytanie - „Kim jesteś?”. Które można odnieść nie tylko do bohatera, ale i do autora, a także do czytelnika, bo oni podobnie jak bohater usiłują odnaleźć swoją drogę pomiędzy raniącymi słowami i wspomnieniami.
Dariusz Rosiak, Człowiek o twardym karku. Historia księdza Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela, Wydawnictwo Czarne 2013
Wracam po siedmiu latach. Prowadzę podcast o nazwie Coistotne, dotyczący głównie spraw międzynarodowych. Mówię o groźbach nuklearnych, polityce klimatycznej, budowie europejskiego mocarstwa, wzroście potęgi Chin i amerykańskich kłopotach z własnym państwem, o wszystkim tym, co jest w naszym świecie istotne. Podcast jest dostępny na Youtube i Spotify, ukazuje się nieregularnie, ale przynajmniej raz w tygodniu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura