Dobry kryzys nie może się zmarnować, więc starałem się odnaleźć trzy nauki, jakie mogą z “Signal-gate” wyciągnąć dziennikarze, Europejczycy i Polacy. Kolejność dowolna, ale ja wybrałem taką.
Przekładając to, co zrobili ludzie z otoczenia Trumpa na polskie realia, to jest trochę tak, jakby ministrowie Sikorski i Kosiniak stworzyli na komunikatorze grupę, na której zamierzaliby wymieniać informacje na poufne tematy i dołączyli do niej Tomasza Sakiewicza. Albo gdyby kilka lat wcześniej ministrom Kamińskiemu i Błaszczakowi minister Rau dołączył do czatu Adama Michnika. No, może Michnik za dobrze nie umie w Internety, więc może Pablo Gonzalesa albo wręcz - o zgrozo! - Bartosza Węglarczyka. Krótko mówiąc, Michael Waltz zrobił coś tak nieprawdopodobnie głupiego, że trudno uwierzyć.
Obrona jego działań przypomina nieco stadionowe skandowanie “Polacy, nic się nie stało!” po tym, jak piłkarze reprezentacji stracili siódmą bramkę z San Marino, w dodatku z samobója. Trump nazwał swojego doradcę ds. bezpieczeństwa “dobrym człowiekiem”, ale nie zdziwiłbym się, gdyby niczym sienkiewiczowski książę Janusz Radziwiłł “zapisał mu śmierć w duszy”. Dymisja Waltza teraz byłaby przyznaniem się, że coś poszło nie tak, a prezydent przyjął strategię lekceważenia sprawy i trzymania fasonu, choć w jednym z wywiadów nie omieszkał dodać: “I wasn’t involved” czyli, że go to nie dotyczy.
A teraz lekcje. Pierwszą odebrać powinni dziennikarze od autora tekstu w The Atlantic Jeffreya Goldberga. Jego artykuł jest popisem retorycznym. Nie ma tam żadnych wielkich słów, żadnych bombastycznych przymiotników, ozdobników i zawijasów, które mają dowieść moralnego upadku uczestników opisywanej sytuacji, nie ma krzyczenia o niekompetencji, niedojrzałości i czego tam jeszcze. Jest natomiast prosty i klarowny opis całej sprawy. Krok po kroku, spokojnie, z wyjaśnianiem szczegółów. Nie ma emocji. Specjaliści od komunikacji kryzysowej Białego Domu znaleźli tam jeden element, na jakim starają się teraz zbudować kontr-narrację: określenie “plany wojenne”. Goldberg użył go w znaczeniu potocznym, w którym wszelkie używanie wojska jest aktem wojennym, więc planowanie użycia wojska oznacza zajmowanie się “planami wojennymi”, ale w sensie ścisłym oczywiście tak nie było.
A teraz przenieśmy się do Polski i wyobraźmy sobie, że podobny tekst mieliby napisać przywołani na początku Sakiewicz czy Węglarczyk. Z dużą dozą pewności opartej na doświadczeniu można powiedzieć, że skrzyłby się on od poczucia wyższości i ociekał moralnym oburzeniem. Obrona pozycji rządu byłaby wówczas dziecinnie łatwa. O ile spin-doktorzy Trumpa musieli się napracować, o tyle doradcy medialni hipotetycznego polskiego rządu, który zaliczyłby podobną wpadkę nie musieliby się specjalnie trudzić, tylko prędko skoncentrowaliby uwagę opinii nie na faktach, tylko na stosunku autora tekstu do członków rządu. Proste. To tak, jak spin-doktorzy Tuska zbyt emocjonalną narrację o jego błędach politycznych skwitowali kampanią “wina Tuska” i nikt już nie pamiętał o meritum.
Tymczasem Goldberg nie zostawił takiej możliwości. Wymusił skoncentrowanie się na faktach. Triumfalne posty zwolenników Trumpa, że The Atlantic zamiast pisać “plany wojenne”, jak pierwotnie, używa teraz sformułowania “plany ataku”, są mimowolnie zabawne, bo w potocznej świadomości plan ataku jest czymś bardzo bliskim planowi wojennemu (patrz wyżej). Dzięki powściągliwości autora tekstu realnym tematem rozmowy jest więc nie używany przez niego język, ale to w jaki sposób dziennikarz został dołączony do grupy, do której nie powinien być dołączony, dlaczego oficjele rządowi korzystali z komercyjnego komunikatora do omawiania spraw służbowych w sytuacji, gdy amerykański rząd dysponuje oczywiście łącznością specjalną, dlaczego Pete Hegseth zapewniał członków grupy, że jest ona sprawdzona pod względem bezpieczeństwa, gdy sprawdzona nie była, wreszcie - czy Michael Waltz używał komunikatora będąc w Moskwie. I tak dalej.
Więc lekcja od Goldberga dla dziennikarzy brzmi mniej więcej tak: jeżeli chcecie wykorzystać do maksimum temat, jaki wpadł wam w ręce, ograniczcie do minimum własne emocje. Niby wszyscy to wiedzą, ale jak przychodzi co do czego... Wystarczy zajrzeć do polskich mediów.
Druga lekcja przeznaczona jest dla Europejczyków. Otóż jedynym godnym uwagi przekazem politycznym, jaki zawarty został w ujawnionych konwersacjach członków administracji Trumpa jest dobitne pokazanie, że noszą oni w sobie głęboką pogardę dla Europejczyków, którzy wykorzystują amerykańskie możliwości militarne nie mając zamiaru za nie płacić, sami natomiast nie mają nawet ułamka zdolności, jakie posiada Ameryka. Inaczej mówiąc chodzi o zmęczenie faktem, że w sojuszu transatlantyckim jest tylko jeden dorosły, a pozostali to dzieci, które nie chcą dojrzeć. Wiele się mówi o możliwym końcu NATO i tę niepokojącą prognozę odnosi się wyłącznie do postawy Donalda Trumpa. Tu jednak przekaz wygląda inaczej: NATO składające się z dorosłego wojownika otoczonego dziećmi wymagającymi opieki istotnie traci rację bytu. Co nie znaczy, że nie może istnieć NATO składające się z wojowników, spośród których jeden jest największy, ale pozostali są przynajmniej wytrenowani i wyposażeni, choć słabsi.
Jak to wygląda w praktyce? Ano, w okolicach wód przybrzeżnych Jemenu, gdzie Huti urządzają sobie strzelania do statków niczym dzikie plemiona ostrzeliwujące ścigających się na planecie Tatoine z Wojen Gwiezdnych, odbywają się teraz dwie operacje wojskowe. Jednak amerykańska i druga europejska. Dwie dlatego, że niektórzy Europejczycy nie chcieli działać pod dowództwem amerykańskim. Na szczęście operacje ze sobą współpracują. Operacja europejska nazywa się Aspides (po grecku – tarcza) i biorą w niej udział średnio trzy okręty średniej wielkości, na ogół fregaty. W jej ramach udało się zestrzelić 4 pociski balistyczne i 18 dronów, oraz ochronić mniej więcej tysiąc statków. Biorąc pod uwagę, że przez cieśninę Bab el Mandeb przepływa rocznie 20 tysięcy statków, nie jest to wynik imponujący, ale jeśli wziąć pod uwagę skalę zaangażowania finansowego, dobry. Bo w pierwszym roku Unia przeznaczyła na tę operację 8 mln euro, a w drugim 17 mln. Ponieważ roczne użytkowanie fregaty to co najmniej 10 mln euro, a jedna rakieta kosztuje przynajmniej pół miliona, nie są to środki pozwalające na przeprowadzanie wielkich operacji. W dodatku Unia zadekretowała, że będą to działania wyłącznie obronne, więc operacja Aspides nie ma na celu wyeliminowania źródła problemu, a tylko ochronę przed jego skutkami.
W tym samym czasie Amerykanie prowadzą operację Prosperity Guardian, w której bierze udział co najmniej grupa uderzeniowa zgrupowana wokół lotniskowca. Nie ma co się rozwodzić nad jej możliwościami militarnymi, ale są one o dobry rząd wielkości większe od możliwości sił europejskich. W dodatku Amerykanie nie ograniczają się do obrony, ale uderzają na stanowiska Huti. Co wydarzyło się ostatnio i co stało się powodem do wygłaszania gorzkich opinii o Europejczykach przez Vance’a i Hegsetha, które dzięki zapobiegliwości Michaela Waltza zostały upublicznione na cały świat.
Europejczycy oczywiście poczuli się głęboko urażeni i skoncentrowali się na samym fakcie wypowiedzenia tych głęboko niedyplomatycznych uwag. Znowu podniosły się głosy, że Trump chce rozmontować NATO, a wszystko dlatego, że on i jego otoczenie, zwłaszcza Vance, po prostu nienawidzą Europy. Problem jednak w tym, że te uwagi są po prostu prawdziwe. Istotnie większość handlu przez Bab el Mandeb to handel europejski i istotnie Europa przeznacza na ochronę żeglugi w tym rejonie marne grosze.
Powie ktoś, że zaraz będzie inaczej, bo ReArm Europe, Biała Księga i 800 mld euro. Tylko, że nie w tym rzecz. Po pierwsze jest kwestia woli politycznej. Europa po prostu nie chce się narażać, a realna interwencja na Bliskim Wschodzie zawsze oznacza, że jakieś ugrupowanie będzie niezadowolone i przyśle terrorystów, którzy doskonale ukryją się w potoku imigrantów. Więc lepiej ograniczyć się do obrony. Jak długo? Dobre pytanie. Aż się Hutim znudzi? I druga kwestia: za te mityczne 800 miliardów można się uzbroić, ale one nie są przeznaczone na operacje bojowe. Europa nie ma budżetu wojskowego. I raczej w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie miała.
Jaka tu lekcja? Dość brutalna, ale czasy idą takie. Przestać opowiadać o wartościach i usiąść z Amerykanami do stołu, żeby porozmawiać o interesach, jako jedną z usług, za które Europa zapłaci przyjmując operacje militarne i obronę kontynentu. A potem, a nie zamiast, dodać do tego narrację o wartościach. Oprócz tego usilnie się zbroić. Gorzko? Tak. Kto mówił, że zawsze będzie słodko.
Trzecia lekcja jest przeznaczona dla Polaków i wiąże się ona z umiejętnością powściągania emocji i odnajdowania właściwych proporcji. Otóż w gruncie rzeczy w amerykańskiej polityce niewiele się stało, a na pewno nic takiego, co by miało nieodwracalne skutki. Michael Waltz zrobił rzecz głupią i naraził obecną ekipę na kompromitację i pewnie niedługo z polityki zniknie. Ujawnione signalowe konwersacje pokazały oprócz tego pewnego rodzaju niedojrzałość decydentów, a może po prostu rodzaj entuzjazmu, który wynika z ich chwilowego poczucia mocy i totalnej sprawczości. To dotyka większości ekip politycznych na początku kadencji i rzadko bywa ujawniane tak wyraźnie, jak teraz. Emotikony wymieniane przez oficjeli administracji Trumpa po udanym ataku na Jemen trochę za bardzo przypominały radość chłopców, którym udało się trafić z 20 metrów kamieniem w butelkę.
Co jednak w związku z tym? Czy mamy uznać, że tylko dlatego, że Waltz zrobi coś głupiego, a cała grupa zachowała się - nazwijmy to eufemistycznie – nieco niedojrzale, mamy teraz odwrócić się od Ameryki? To byłaby reakcja emocjonalna, nieproporcjonalna i dopiero głupia co się zowie.
Ameryka nadal jest i długo pozostanie jedynym krajem, który może być naszym prawdziwym sojusznikiem i ma możliwości militarne, aby ten sojusz obronić. Musimy ją więc traktować poważnie i nie gonić za mrzonkami jakiejś europejskiej armii czy sojuszy, które będą miały jako transatlantyckiego partnera Kanadę. Nie znaczy to, że mamy uznać, że Michael Waltz i spółka nie zrobili niczego głupiego. Zrobili. Tylko czasami przyjaciele robią rzeczy głupie i nie przestają być przez to przyjaciółmi.
Wracam po siedmiu latach. Prowadzę podcast o nazwie Coistotne, dotyczący głównie spraw międzynarodowych. Mówię o groźbach nuklearnych, polityce klimatycznej, budowie europejskiego mocarstwa, wzroście potęgi Chin i amerykańskich kłopotach z własnym państwem, o wszystkim tym, co jest w naszym świecie istotne. Podcast jest dostępny na Youtube i Spotify, ukazuje się nieregularnie, ale przynajmniej raz w tygodniu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka