Krytyczne podejście do niektórych posunięć ekipy Trumpa nie powinno zamieniać się w antyamerykańską histerię, bo w ostatecznym rachunku tylko Ameryka może być naszym skutecznym sojusznikiem.
Decyzyjny rollercoaster, jaki zafundowała nam ekipa Donalda Trumpa w czasie ostatniego półtora miesiąca sprawił, że nikt wobec Ameryki nie jest letni. Kłopot w tym, że samo zorientowanie się we wszystkich zakrętach amerykańskiej polityki jest trudne, a co dopiero podjęcie refleksji. Na szczęście podejmowanie refleksji ułatwia wzmożenie moralne, a czasami prosta histeria. Ostatnio publicystka Rzeczpospolitej, pani Daria Chibner wezwała, aby kraje średnie, które traktowane były przez Amerykę jak “frajerzy” skrzyknęły się i zabrały za osłabianie tego okropnego mocarstwa, którego prezydent jest tak źle wychowany, że nakrzyczał na prezydenta Ukrainy. Ogłosiła więc, że “czas na zemstę frajerów”. Zaniepokojonych, że sama Polska, nawet z kilkoma innymi krajami podobnej wielkości może nie dać rady, pani Chibner uspokaja, że możemy liczyć na pomoc Chin, a oprócz tego “nie należy zapominać o Rosji”. No, ja myślę. Zresztą sama Rosja nie da o sobie zapomnieć, jak się już Amerykę solidnie osłabi. Jest też Iran, z którym możemy “usiąść do stołu”. To znaczy do tego ostatniego przedsięwzięcia trzeba będzie jednak wybrać ekipę męską, Szanowna Autorka się nie załapie, ale co tam. W tym towarzystwie na pewno zapomnimy o czołobitności wobec Waszyngtonu. Nastąpi świat zrównoważony, z Ameryką należycie osłabioną i Polską wzmocnioną, a Chiny będą się temu przyglądać z daleka z sympatią i na pewno nie zechcą nikogo zdominować, co to, to nie.
Cały artykuł, który jest wielkim pomieszaniem różnych wątków, z posłem Tarczyńskim i Madonną sąsiadującymi z XVII-wiecznym pisarzem Hugo Grotiusem, którego myśl ma służyć do uzasadnienia, dlaczego Trump przegra, jest doskonałym przykładem gatunku publicystyki, którą mógłbym określić mianem “refleksji histerycznej”. I jeszcze pół biedy, gdyby takie rozedrganie emocjonalne służyło jakimś krajowym wojenkom politycznym. Tu usiłuje się nas przy pomocy kreowania paniki moralnej odciągnąć od sojuszu, który ma dla Polski żywotne znaczenie. To nie jest sprawa błaha, którą możemy skwitować paroma żartami. W dodatku jest to piana na fali antyamerykanizmu, która wzbiera, a właściwie, która jest pobudzana przez wielu, głównie przy pomocy moralnego wzmożenia związanego z pomocą Ukrainie.
Najcięższy zarzut przeciwko Ameryce nie jest związany z tym, co zrobiła, tylko z tym, co może zrobić. Zwolennik sojuszu i ścisłej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi, jak ja, jeszcze jakoś od biedy obroni tę nieszczęsną pyskówkę, jaka się odbyła w Gabinecie Owalnym wskazując na to, że przez pierwsze pół godziny spotkania Trump kadził Zełenskiemu i Ukrainie i znosił spokojnie jego wycieczki, jakich nie należy robić publicznie żadnemu przywódcy, aż wreszcie prezydent Ukrainy postanowił nie zapraszany i nie pytany odpowiedzieć na pytanie Marka Wałkuskiego, wtrącił się Vance, no i dopiero wtedy się zaczęło.
Przy czym ten hipotetyczny zwolennik (i ja także) nie będzie miał najmniejszej ochoty bronić stylu wypowiedzi Amerykanów, samego pomysłu, żeby odbywać takie spotkanie przy włączonych kamerach, a także pomysłu, aby zarzucać Ukrainie, że nie okazuje “wdzięczności”. Co najwyżej wskaże, że właściwym byłoby mówić o “docenianiu” amerykańskiej pomocy, a nie o wdzięczności. Bo z wypowiedzi prezydenta Zełenskiego i jego medialnych obrońców istotnie można było łacno wysnuć wniosek, że cała ta amerykańska pomoc to właściwie funta kłaków nie jest warta i Ukraińcy sobie doskonale bez niej poradzą przy niewielkiej pomocy Europy. No i była nic niewarta do czasu, aż została wstrzymana, bo wtedy na nowo nabrała w magiczny sposób wartości.
Zwolennik sojuszu z Ameryką będzie sobie zatem musiał poradzić z tymże demonstracyjnym wstrzymaniem amerykańskich dostaw wojskowych i informacji wywiadowczych (czasowym, bo to już przeszłość) i tu zapewne sięgnie do argumentu, że chodziło o to, aby prezydent Ukrainy, przyzwyczajony do swojej wszechmocy, zaczął brać Amerykanów poważnie. W doskonałej książce Zbigniewa Parafianowicza “Polska na wojnie”, w której cytowani są anonimowo aktorzy wydarzeń, a dzięki temu mogą się wypowiadać swobodnie, jeden z polskich ministrów mówi, że od pewnego momentu konfliktu Zełensky uwierzył w to, że jest Napoleonem. Bardzo możliwe, że Trump postanowił mu przypomnieć, że tak nie jest. Inny anonimowy minister z tejże książki mówi, że “Ukraińcy są mistrzami kiwania. Nas okiwali.” Hipoteza, że Trump nie chciał się dać okiwać jest chyba uprawniona.
Zwolennik sojuszu z Ameryką zniesie także spokojnie porównania sytuacji ze zmuszaniem Polaków przez zachodnich aliantów pod koniec II wojny światowej do wyrażenia zgody na oddanie połowy Polski Stalinowi wskazując, że mieliśmy wówczas do czynienia z potężną przewagą militarną Związku Sowieckiego i z niedobitą jeszcze Trzecią Rzeszą, więc Stalin po prostu postępował metodą faktów dokonanych. Brał, ile chciał. Teraz nikt nie mówi o tym, że Putin ma dostać cokolwiek więcej ponad to, co wywalczyła jego armia. Mówi się o tym, aby zaprzestać walk, w wyniku których front powoli, ale konsekwentnie przesuwa się za zachód. Inaczej mówiąc: im wcześniej zatrzyma się działania wojenne, tym więcej terytorium pozostanie w rękach Ukraińców.
Jednak kwestią naprawdę trudną dla zwolennika sojuszu z Ameryką będzie odpowiedź na pytanie zadawane czasem wprost, a czasem implicite: co zrobi Polska, gdy Trump, lub jakiś jego następca zechce nas oddać Rosji? Gdy z geopolitycznego globalnego równania wyjdzie Amerykanom, że świat należy podzielić według takich, a nie innych linii. Ponura wizja, wywołująca od razu w przeciwnikach sojuszu z Ameryką chęć błyskawicznej autonomizacji naszego kraju: uniezależnienia politycznego, militarnego i gospodarczego, przy czym uniezależnienie militarne znajdzie się zapewne na pierwszym miejscu ze znanym hasłem, że nie należy kupować amerykańskiej broni, bo mogą nam ją wyłączyć przy pomocy słynnych “kodów do Himarsów”. (Pozostając w tej logice, nasi “kodowcy” będą zapewne woleli, aby im broń wyłączali Francuzi czy Niemcy...)
To pytanie jest oczywiście poważne i nie należy go lekceważyć. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zgodzi się z tezą, że należy całkowicie uzależnić się od Waszyngtonu. Trzeba wzmacniać naszą autonomię, tworzyć własne systemy uzbrojenia tam, gdzie jesteśmy w stanie postawić je na najwyższym światowym poziomie, dywersyfikować dostawy w sposób, który maksymalnie nas uniezależni od jednego decydenta. To są truizmy. A jednak pozostaje to hipotetyczne pytanie: co zrobimy, gdy w powietrzu będzie wisiała druga Jałta?
Odpowiedź prosta brzmi: trzeba być gotowym na walkę. Walkę samodzielną, ewentualnie z kilkoma lokalnymi sojusznikami, którzy będą się znajdowali w podobnej sytuacji. Bo artykuł 5 NATO nie działa automatycznie, pomoc jest zawsze uzależniona od decyzji danego państwa, więc w ostatecznym rachunku decydować będzie świadomość własnego zagrożenia. Jako kandydatów na takich realnych sojuszników widzę oczywiście państwa bałtyckie i skandynawskie, ale także - to ważne - Ukrainę.
Gotowość na walkę oznacza oczywiście posiadanie odpowiednio licznego i dobrze wyposażonego wojska. Oznacza także posiadanie broni jądrowej i środków jej przenoszenia, bo naszym przeciwnikiem będzie mocarstwo atomowe. Jeżeli w świecie istotnie miałaby nastąpić rewolucja geopolityczna, wówczas Polska nie będzie wyjątkiem wśród krajów chcących pozyskać taką broń, uczynią to przynajmniej Japonia i Korea Południowa, być może Arabia Saudyjska, gdyby wyprodukował ją Iran. W mojej opinii wiara w jakiekolwiek europejskie “parasole atomowe” jest złudna.
Czy będziemy wówczas bezpieczni? Na tyle, na ile to możliwe - tak. Czyli nie w pełni, to oczywiste. Natomiast o ile tylko Europa nie zachowa się histerycznie, do takiego ekstremum nie dojdzie. Ameryka ma bardzo poważny interes w niezależności Europy i od kilkunastu lat ten interes nie jest ograniczony tylko do Europy Zachodniej. Ameryka więcej zarobiła w okresie zimnej wojny na handlu z Europą niż zainwestowała w jej bezpieczeństwo. Działania obecnej ekipy mają na celu poprawę pozycji wobec Europy, a nie wycofanie się z niej. Owszem, jeżeli owładnięte szaleństwem “autonomii strategicznej” europejskie elity będą chciały pokazać swoją samowystarczalność, wtedy może dojść do przesilenia, jak w przypadku dostaw broni na Ukrainę, bo Ameryka będzie chciała udowodnić, że jest potrzebna. Amerykanie nie chcą bowiem jedynie inwestować, chcą by ich inwestycje przynosiły zwrot. Jak każdy.
Pomysł, aby stosunki międzynarodowe opierały się na “wierze w wyższe wartości”, jak chce Daria Chibner, czy “rycerskości”, jak chce Piotr Zaremba, jest – jakby to ująć - intelektualnie oryginalny. Relacje między państwami opierają się na interesach, trzeba je tylko wyważać, jasno formułować i komunikować. Naszym interesem jest teraz pozostanie w sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi i konsekwentne budowanie naszej siły i odporności w taki sposób, aby ich nie antagonizować. Nie jest naszym interesem osłabianie Ameryki ani tromtadrackie budowanie europejskiej armii jako przeciwwagi dla niej, czy szukanie zbliżenia z Pekinem w nadziei rozegrania Amerykanów. I nie jest naszym interesem podejmowanie jakichkolwiek decyzji pod wpływem histerii i w stanie emocjonalnego rozedrgania. Trzeba robić swoje i czekać na wynik większej rozgrywki.
Wracam po siedmiu latach. Prowadzę podcast o nazwie Coistotne, dotyczący głównie spraw międzynarodowych. Mówię o groźbach nuklearnych, polityce klimatycznej, budowie europejskiego mocarstwa, wzroście potęgi Chin i amerykańskich kłopotach z własnym państwem, o wszystkim tym, co jest w naszym świecie istotne. Podcast jest dostępny na Youtube i Spotify, ukazuje się nieregularnie, ale przynajmniej raz w tygodniu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka